sobota, 23 stycznia 2016

„Moja pasierbica” (2015)


Jill wraz ze swoją siedmioletnią córką, Lydią, jakiś czas temu wprowadziła się do domu swojego drugiego męża, Roberta. Jego szesnastoletnia córka, Casey, nigdy nie była z tego zadowolona. Zważywszy na jej traumatyczną przeszłość i pragnąc stworzyć kochającą się rodzinę Jill sporo energii poświęca próbom zbudowania więzi pomiędzy nią i nastolatką, ale jej starania nie odnoszą oczekiwanych rezultatów. Casey nie podoba się, że macocha wtrąca się w jej życie, nie potrafi zaakceptować jej obecności w domu. Kiedy rozchwiana psychicznie matka Jill umiera kobieta znajduje dowody świadczące o obecności Casey w jej pokoju w domu spokojnej starości. Nie chcąc alarmować męża przed zyskaniem absolutnej pewności zaczyna szukać kolejnych tropów wskazujących na zbrodniczą działalność dziewczyny.

Kanadyjsko-amerykański telewizyjny thriller, wyreżyserowany przez debiutującą w pełnym metrażu Sofię Shinas, na podstawie scenariusza Kena Brisboisa. W roli głównej wystąpiła jedna z jaśniejszych gwiazd małego ekranu, Emmanuelle Vaugier, co prawdę powiedziawszy najbardziej zachęciło mnie do przyjrzenia się „Mojej pasierbicy”. Niejaką motywacją była również informacja, że film zrealizowano dla telewizji, co zważywszy na poziom techniczny takich produkcji większość opinii publicznej zapewne zniechęci. Pomiędzy współczesnymi dreszczowcami nakręconymi na potrzeby małego ekranu a produkcjami kinowymi, czy w wielu przypadkach dystrybuowanymi na DVD pod kątem realizacji rozciąga się realizatorska przepaść. Co więcej scenariusze telewizyjnych thrillerów również nie należą do nadzwyczaj odkrywczych i na domiar złego wszystkie w identyczny sposób budują daną intrygę, sprawiając, że już podczas pierwszych trzydziestu minut łatwo domyślić się, w jakim kierunku podąży akcja i jak zostanie sfinalizowana. Większości widzów, co całkowicie zrozumiałe, taki sznyt nie jest w stanie ukontentować, ale ja z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu lubię od czasu do czasu zrelaksować się przy takich niewymagających myślenia obrazach.

Sporo współczesnych telewizyjnych thrillerów już obejrzałam (głównie dzięki uprzejmości telewizji publicznej) i prawdę mówiąc z czasem w mojej pamięci wszystkie zlały się w jedną całość. Jestem przekonana, że „Moja pasierbica” po paru dniach dołączy do tej „stopionej jednolitej masy”, bo narracja jest identyczna. Liniowa konstrukcja całej intrygi uniemożliwia wybicie się ponad zwyczajowy poziom thrillerów telewizyjnych, a co za tym idzie najpewniej nie ostanie się na dłużej w pamięci widza, choć jak to zwykle z tego typu produkcjami bywa z przymrużeniem oka może zapewnić całkiem przyzwoitą rozrywkę w trakcie trwania filmu. Scenariusz skupia się na czteroosobowej rodzinie (Jill, Robercie i ich córkach z pierwszych małżeństw), która mogłaby wieść idylliczne życie w spokojnej, malowniczej dzielnicy, gdyby nie szesnastoletnia Casey (Niki Koss całkiem znośnie poradziła sobie z tą rolą, przynajmniej jak na standardy małego ekranu). Córka Roberta, typowa burzycielka, boryka się ze wspomnieniami kłótni rodziców, ich rozwodu i swojego pobytu w zakładzie psychiatrycznym, które to uwarunkowały jej teraźniejszą postawę. Stylizująca się na gotkę, spędzająca większość czasu w samotności w swoim mrocznym pokoju dziewczyna zauważalnie nie pasuje do reszty domowników, również z własnego wyboru. Casey nie potrafi zaakceptować nowego związku swojego ukochanego ojca, całe niezadowolenie kierując w stronę jego nowej żony, Jill. Ta z kolei robi, co może aby zyskać przychylność nastolatki z równoczesnym zachowaniem według niej koniecznej dyscypliny. Scenarzysta silny nacisk położył na konflikt charakterów kobiet. Jill niejednokrotnie wyrzuca sobie dalece idące dążenie do porządkowania egzystencji swoich bliskich, praktyczność, która według niej warunkuje szczęśliwą przyszłość. Kobieta nie ma liberalnego podejścia do nastolatki, nie potrafi dać jej więcej niezależności, zresztą znając jej trudny charakter nie bez powodu. Problem tylko w tym, że im większą dyscyplinę wraz z Robertem narzuca Casey ta silniej się buntuje. Jej pragnienie swobody widać w kontaktach z siostrą Jill, Skylą, mającą zgoła odmienne podejście do życia, aniżeli macocha Casey. Nadużywająca alkoholu modelka uważa, że młodym ludziom należy dać dużo wolności, zezwolić im na robienie tego, na co mają ochotę, czym jak nietrudno się domyślić imponuje zbuntowanej nastolatce. Oprócz napiętych relacji rodzinnych scenarzysta zgłębił również szkolne życie Casey, jej przedmiotowe obchodzenie się z rówieśnikami i manipulowanie nowym uczniem. Właściwie wszystko, cały rys psychologiczny i poszczególne burzliwe sytuacje przemawiają za poważnymi problemami psychicznymi Casey. Dziewczyna nie jest jedynie typowym przykładem młodego człowieka, w którym szaleją hormony, ale przede wszystkim jednostką psychotyczną, gotową na absolutnie wszystko, żeby osiągnąć swój cel. Pierwsza zaczyna to dostrzegać Jill, która po śmierci swojej matki pozyskuje dowody wskazujące, że za śmiercią staruszki może stać jej pasierbica. Jednak postanawia nie informować o tym męża dopóki nie nabierze absolutnej pewności. W ten oto sposób fabuła zostaje wzbogacona ustępami z amatorskiego dochodzenia kobiety, z równoczesnym zachowaniem akcentowania coraz to gorszych relacji rodzinnych. Ogólnie oglądało się to całkiem znośnie, nawet uwzględniając przewidywalność całej intrygi, aczkolwiek odniosłam wrażenie, że Brisbois zmarginalizował postać Roberta, dając jedynie do zrozumienia, że sam niejednokrotnie stawał się ofiarą manipulacyjnych zdolności córki, ale w krytycznych sytuacjach stając po stronie drugiej żony. Poza tym mężczyzna praktycznie pozostaje w cieniu, ustępując pola damskiej części obsady, ze Skylą włącznie, która paradoksalnie miała do odegrania ważniejszą rolę od „głowy rodziny”.

Po thrillerze telewizyjnym nie spodziewałam się większego napięcia i mrocznej oprawy audiowizualnej, bo doświadczenie uczy, że w tego typu filmach praktycznie nie zwraca się uwagi na takie „szczegóły”. Pewnie dlatego nie rozczarowała mnie realizacja „Mojej pasierbicy” – poprawna, acz pospolita praca kamery i pastelowe barwy, w których skąpano niemalże wszystkie sekwencje, nawet nacechowany spodziewanym dramatyzmem finał, wyłączając oczywiście wieczorne sceny w zaciemnionym pokoju Casey. Jednak, jak zwykle, nieatrakcyjna w kontekście dreszczowca realizacja nie przeszkadzała mi z zainteresowaniem podążać za fabułą. Konwencjonalną, przewidywalną, pozbawioną wyrazistych zwrotów akcji i punktów kulminacyjnych (no, może poza końcówką), ale paradoksalnie dostarczającą niejakiej przyjemności. Problem tylko w tym, że aby odnaleźć przyjemność z oglądania „Mojej pasierbicy” równą mojej, należy mieć chociaż trochę sympatii do telewizyjnych thrillerów, wypada odnajdywać się w takich niewymagających myślenia produkcjach. Dlatego też ośmielę się zarekomendować ten obraz jedynie tej wąskiej grupie osób. Pozostałym radziłabym sobie odpuścić, bo prawdę powiedziawszy film nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle większości współczesnych dreszczowców nakręconych na potrzeby małego ekranu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz