Jill wraz ze swoją siedmioletnią córką, Lydią, jakiś czas temu wprowadziła
się do domu swojego drugiego męża, Roberta. Jego szesnastoletnia córka, Casey,
nigdy nie była z tego zadowolona. Zważywszy na jej traumatyczną przeszłość i
pragnąc stworzyć kochającą się rodzinę Jill sporo energii poświęca próbom
zbudowania więzi pomiędzy nią i nastolatką, ale jej starania nie odnoszą
oczekiwanych rezultatów. Casey nie podoba się, że macocha wtrąca się w jej
życie, nie potrafi zaakceptować jej obecności w domu. Kiedy rozchwiana
psychicznie matka Jill umiera kobieta znajduje dowody świadczące o obecności
Casey w jej pokoju w domu spokojnej starości. Nie chcąc alarmować męża przed
zyskaniem absolutnej pewności zaczyna szukać kolejnych tropów wskazujących na
zbrodniczą działalność dziewczyny.
Kanadyjsko-amerykański telewizyjny thriller, wyreżyserowany przez
debiutującą w pełnym metrażu Sofię Shinas, na podstawie scenariusza Kena
Brisboisa. W roli głównej wystąpiła jedna z jaśniejszych gwiazd małego ekranu,
Emmanuelle Vaugier, co prawdę powiedziawszy najbardziej zachęciło mnie do
przyjrzenia się „Mojej pasierbicy”. Niejaką motywacją była również informacja,
że film zrealizowano dla telewizji, co zważywszy na poziom techniczny takich
produkcji większość opinii publicznej zapewne zniechęci. Pomiędzy współczesnymi
dreszczowcami nakręconymi na potrzeby małego ekranu a produkcjami kinowymi, czy
w wielu przypadkach dystrybuowanymi na DVD pod kątem realizacji rozciąga się
realizatorska przepaść. Co więcej scenariusze telewizyjnych thrillerów również
nie należą do nadzwyczaj odkrywczych i na domiar złego wszystkie w identyczny
sposób budują daną intrygę, sprawiając, że już podczas pierwszych trzydziestu
minut łatwo domyślić się, w jakim kierunku podąży akcja i jak zostanie sfinalizowana.
Większości widzów, co całkowicie zrozumiałe, taki sznyt nie jest w stanie
ukontentować, ale ja z jakiegoś nie do końca zrozumiałego dla mnie powodu lubię
od czasu do czasu zrelaksować się przy takich niewymagających myślenia
obrazach.
Sporo współczesnych telewizyjnych thrillerów już obejrzałam (głównie dzięki
uprzejmości telewizji publicznej) i prawdę mówiąc z czasem w mojej pamięci wszystkie
zlały się w jedną całość. Jestem przekonana, że „Moja pasierbica” po paru
dniach dołączy do tej „stopionej jednolitej masy”, bo narracja jest identyczna.
Liniowa konstrukcja całej intrygi uniemożliwia wybicie się ponad zwyczajowy
poziom thrillerów telewizyjnych, a co za tym idzie najpewniej nie ostanie się
na dłużej w pamięci widza, choć jak to zwykle z tego typu produkcjami bywa z
przymrużeniem oka może zapewnić całkiem przyzwoitą rozrywkę w trakcie trwania
filmu. Scenariusz skupia się na czteroosobowej rodzinie (Jill, Robercie i ich
córkach z pierwszych małżeństw), która mogłaby wieść idylliczne życie w
spokojnej, malowniczej dzielnicy, gdyby nie szesnastoletnia Casey (Niki Koss
całkiem znośnie poradziła sobie z tą rolą, przynajmniej jak na standardy małego
ekranu). Córka Roberta, typowa burzycielka, boryka się ze wspomnieniami kłótni
rodziców, ich rozwodu i swojego pobytu w zakładzie psychiatrycznym, które to
uwarunkowały jej teraźniejszą postawę. Stylizująca się na gotkę, spędzająca
większość czasu w samotności w swoim mrocznym pokoju dziewczyna zauważalnie nie
pasuje do reszty domowników, również z własnego wyboru. Casey nie potrafi
zaakceptować nowego związku swojego ukochanego ojca, całe niezadowolenie kierując
w stronę jego nowej żony, Jill. Ta z kolei robi, co może aby zyskać
przychylność nastolatki z równoczesnym zachowaniem według niej koniecznej
dyscypliny. Scenarzysta silny nacisk położył na konflikt charakterów kobiet.
Jill niejednokrotnie wyrzuca sobie dalece idące dążenie do porządkowania egzystencji
swoich bliskich, praktyczność, która według niej warunkuje szczęśliwą
przyszłość. Kobieta nie ma liberalnego podejścia do nastolatki, nie potrafi dać
jej więcej niezależności, zresztą znając jej trudny charakter nie bez powodu.
Problem tylko w tym, że im większą dyscyplinę wraz z Robertem narzuca Casey ta
silniej się buntuje. Jej pragnienie swobody widać w kontaktach z siostrą Jill,
Skylą, mającą zgoła odmienne podejście do życia, aniżeli macocha Casey.
Nadużywająca alkoholu modelka uważa, że młodym ludziom należy dać dużo
wolności, zezwolić im na robienie tego, na co mają ochotę, czym jak nietrudno
się domyślić imponuje zbuntowanej nastolatce. Oprócz napiętych relacji
rodzinnych scenarzysta zgłębił również szkolne życie Casey, jej przedmiotowe
obchodzenie się z rówieśnikami i manipulowanie nowym uczniem. Właściwie
wszystko, cały rys psychologiczny i poszczególne burzliwe sytuacje przemawiają
za poważnymi problemami psychicznymi Casey. Dziewczyna nie jest jedynie typowym
przykładem młodego człowieka, w którym szaleją hormony, ale przede wszystkim
jednostką psychotyczną, gotową na absolutnie wszystko, żeby osiągnąć swój cel.
Pierwsza zaczyna to dostrzegać Jill, która po śmierci swojej matki pozyskuje
dowody wskazujące, że za śmiercią staruszki może stać jej pasierbica. Jednak postanawia
nie informować o tym męża dopóki nie nabierze absolutnej pewności. W ten oto
sposób fabuła zostaje wzbogacona ustępami z amatorskiego dochodzenia kobiety, z
równoczesnym zachowaniem akcentowania coraz to gorszych relacji rodzinnych.
Ogólnie oglądało się to całkiem znośnie, nawet uwzględniając przewidywalność
całej intrygi, aczkolwiek odniosłam wrażenie, że Brisbois zmarginalizował
postać Roberta, dając jedynie do zrozumienia, że sam niejednokrotnie stawał się
ofiarą manipulacyjnych zdolności córki, ale w krytycznych sytuacjach stając po
stronie drugiej żony. Poza tym mężczyzna praktycznie pozostaje w cieniu,
ustępując pola damskiej części obsady, ze Skylą włącznie, która paradoksalnie
miała do odegrania ważniejszą rolę od „głowy rodziny”.
Po thrillerze telewizyjnym nie spodziewałam się większego napięcia i
mrocznej oprawy audiowizualnej, bo doświadczenie uczy, że w tego typu filmach
praktycznie nie zwraca się uwagi na takie „szczegóły”. Pewnie dlatego nie
rozczarowała mnie realizacja „Mojej pasierbicy” – poprawna, acz pospolita praca
kamery i pastelowe barwy, w których skąpano niemalże wszystkie sekwencje, nawet
nacechowany spodziewanym dramatyzmem finał, wyłączając oczywiście wieczorne
sceny w zaciemnionym pokoju Casey. Jednak, jak zwykle, nieatrakcyjna w
kontekście dreszczowca realizacja nie przeszkadzała mi z zainteresowaniem
podążać za fabułą. Konwencjonalną, przewidywalną, pozbawioną wyrazistych zwrotów
akcji i punktów kulminacyjnych (no, może poza końcówką), ale paradoksalnie
dostarczającą niejakiej przyjemności. Problem tylko w tym, że aby odnaleźć
przyjemność z oglądania „Mojej pasierbicy” równą mojej, należy mieć chociaż
trochę sympatii do telewizyjnych thrillerów, wypada odnajdywać się w takich
niewymagających myślenia produkcjach. Dlatego też ośmielę się zarekomendować ten
obraz jedynie tej wąskiej grupie osób. Pozostałym radziłabym sobie odpuścić, bo
prawdę powiedziawszy film nie wyróżnia się niczym szczególnym na tle większości
współczesnych dreszczowców nakręconych na potrzeby małego ekranu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz