środa, 7 września 2016

„Szał” (1972)


W Londynie grasuje seryjny morderca kobiet, który gwałci i dusi swoje ofiary krawatem. Tymczasem Richard Blaney zostaje zwolniony z pracy w pubie. Zdesperowany spotyka się ze swoją byłą żoną, Brendą, która prowadzi biuro matrymonialne. Kobieta zaprasza go na kolację, a nazajutrz zostaje odnaleziona martwa w swoim biurze. Policja nie ma wątpliwości, że padła ofiarą tak zwanego Krawaciarza. Śledczy stosunkowo szybko zyskują rysopis mężczyzny, z którym widziano ją poprzedniego dnia i dowiadują się, że podejrzany jest jej byłym mężem. Zaalarmowany doniesieniami prasowymi Richard Blaney zwraca się o pomoc do kilku znajomych, którzy wierzą w jego niewinność. Mężczyzna zamierza ukrywać się przed przedstawicielami organów ścigania dopóki nie znajdą prawdziwego mordercy.

Scenariusz „Szału” został napisany przez Anthony’ego Shaffera, późniejszego scenarzystę między innymi „Kultu” z 1973 roku, na podstawie powieści Arthura La Berna pt. „Goodbye Piccadilly, Farewell Leicester Square”. Za reżyserię „Szału” odpowiadał sam Alfred Hitchcock, ale ranga artysty nie miała wpływu na odbiór filmu przez autora literackiego pierwowzoru, który utyskiwał na liczne zmiany w stosunku do oryginału. Niektóre źródła wskazują, że La Bern pisząc swoją powieść nieco inspirował się działalnością seryjnego mordercy zwanego Jack the Stripper, który grasował w Londynie w latach 1964-1965 i rzeczywiście pewnych podobieństw można się doszukać, ale nie mam pewności, że La Bern rzeczywiście czerpał z sylwetki tego prawdziwego zabójcy. Opinia publiczna nie podzieliła negatywnego nastawienia pisarza do „Szału” Hitchcocka – film dostał kilka nominacji do Złotego Globu i wielkie uznanie zarówno krytyków, jak i zwykłych widzów.

Gdzieś kiedyś rzuciła mi się w oczy wypowiedź przypisywana Alfredowi Hitchcockowi, w której zdradzał, że jednym ze skuteczniejszych sposobów budowania napięcia jest pokazanie widzowi zagrożenia, co pociąga konieczność rezygnacji z elementu zaskoczenia. Przedstawił to na przykładzie parki siedzącej w restauracji przy stoliku, pod którym spoczywa tykająca bomba. Gdyby wybuchła nagle, bez uprzedniego poinformowania odbiorców, że została tam ulokowana twórcy filmu mogliby liczyć na efekt zaskoczenia, ale nie udałoby im się wcześniej wygenerować stosownego napięcia. Natomiast pokazując bombę na długo przed detonacją odbiorcy bardziej emocjonalnie odbieraliby rzeczoną sekwencję. Przytaczam tę rzekomą wypowiedź Alfreda Hitchcocka tylko dlatego, że wydaje mi się, iż w „Szale” zastosował się do właśnie tej zasady, poprzez szybkie ujawnienie tożsamości sprawcy. Zabieg dosyć rzadki w thrillerach bazujących na policyjnych śledztwach, a jeszcze rzadszy w dreszczowcach, w których przez długi czas jedynym podejrzanym jest główny bohater. Czołowy wątek scenariusza Shaffera zasadzał się na poszukiwaniach Richarda Blaney’ego (dobra kreacja Jona Fincha), podejrzewanego o dokonanie serii morderstw w Londynie. Zarys osobowości głównego bohatera w pierwszej partii „Szału” każe przypuszczać, że jest idealnym kandydatem na bezwzględnego dusiciela kobiet. Po stracie pracy w pubie mężczyzna spotyka się ze swoją byłą żoną, Brendą, która prowadzi prosperujące biuro matrymonialne. Podczas rozmów z nią uwidacznia się sfrustrowanie Richarda spowodowane kiepską sytuacją finansową oraz słowna agresja w stosunku do wyrozumiałej Brendy. Mężczyzna ma skłonność do gniewnych wybuchów, których celem jest nieponosząca żadnej winy za jego aktualne położenie była żona. Jak szybko się okazuje portretowanie niepokojących zachowań głównego bohatera nie służy uczulaniu widzów na jego postać, nie ma na celu zasygnalizować im, że może ponosić winę za morderstwa popełniane w mieście przez maniaka seksualnego. Przewrotna sekwencja mająca miejsce nazajutrz po kolacji Brendy z Richardem zdradza tożsamość sprawcy, tym samym dając widzom do zrozumienia, że „Szał” nie wpisuje się w poczet dreszczowców, które mają wykrzesać z nas podejrzliwość do głównego bohatera. Zabieg ryzykowny i swoją drogą wspomniany ustęp został całkiem zabawnie sfinalizowany (widokiem twarzy uduszonej kobiety z groteskowo się prezentującym językiem na wierzchu), ale pomylą się ci, którzy pomyślą, że to zagranie wyjałowi kolejne partie „Szału” z wszelakiego napięcia. Alfred Hitchcock bowiem z wprawą godną mistrza, którym przecież był (jest), prezentuje nam praktyczne zastosowanie wyżej wspomnianej zasady budowania napięcia. Jak się okazuje, aby natchnąć kilka scen pożądanym dramatyzmem najlepiej było wyjawić widzom nazwisko dusiciela – gdyby tego nie uczyniono jego spotkanie ze znajomą Richarda, Babs Milligan i samym Blaney’em mniej domyślny widz zapewne śledziłby bez jakichkolwiek żywszych emocji. I nie dostalibyśmy tej niezapomnianej, perfekcyjnie zrealizowanej i obmyślanej sceny rozgrywającej się w samochodzie dostawczym pełnym worków z ziemniakami, wśród których morderca ukrył ciało kobiety. Jego perypetie w poruszającym się pojeździe, podczas których w tajemnicy przed kierowcą próbuje usunąć dowody mogące go pogrążyć, są mocno komiczne, ale nie brakuje im również aury dramatyzmu, swoistego tragicznego posmaczku. Co wcale nie jest łatwą sztuką – właściwe oddanie (idealnie zbilansowane) na ekranie tragikomicznych akcentów dla wielu twórców jest praktycznie nieosiągalne, ale jak widać na przykładzie wspomnianej sekwencji dla Alfreda Hitchcocka to żaden problem.

Choć fabuła „Szału” nie obfituje w makabryczne, diablo dynamiczne, czy choćby zaskakujące wydarzenia wprost nie można oderwać oczu od ekranu głównie za sprawą niewymuszonego wyłuszczania całej historii i towarzyszącego jej klimatu. Twórcom udało się natchnąć „Szał” specyficzną, surową angielską aurą z perfekcyjnie wyważoną mroczną kolorystyką i klimatyczną ścieżką dźwiękową. Początkowo Hitchcock chciał, żeby za oprawę audio odpowiadał Henry Mancini, ale jego kompozycja przypominała mu dzieła Bernarda Herrmanna. Reżyser zwolnił więc Manciniego uprzednio ponoć mówiąc mu, że gdyby chciał Herrmanna to by go zatrudnił. Ostatecznie wybór padł na Rona Goodwina, który moim zdaniem idealnie wywiązał się ze swojego zadania – jego utwory natchnęły trzymające w napięciu sekwencje odpowiednią złowrogością. Drugim wymienionym przeze mnie elementem, który uważam za udany jest narracja, sposób w jaki twórcy portretują poszczególne wydarzenia. Fabuła skupia się zarówno na zaszczutym głównym bohaterze, szukającym pomocy u znajomych oraz mordercy, jak i śledczym pracującym w Scotland Yardzie, który prowadzi sprawę Krawaciarza i ma poważny problem z kulinariami żony, wzbogacając oba te wątki skutecznym dowcipem i dramatyzmem uwidaczniającym się nie tylko za sprawą okrutnych mordów z wykorzystaniem pomysłowego narzędzia zbrodni, ale również wyraźnie przebijającego z warstwy tekstowej przesłania. Głoszącego, jak bardzo jedno wydarzenie może zmienić życie człowieka i jak łatwo można wrobić kogoś w zbrodnie, zamieniając jego egzystencję w ciąg panicznych ucieczek, z krótkimi przystankami u znajomych. W tym miejscu muszę wspomnieć o postaci Hetty Porter, w którą wcieliła się jak zwykle doskonała Billie Whitelaw (fani kina grozy mogą ją kojarzyć z między innymi „Nocnymi widmami” i „Omenem”). Mąż kobiety oferuje poszukiwanemu Richardowi chwilowe schronienie, co nie spotyka się z jej aprobatą. Hetty jest wszak przekonana, że przyjaciel jej małżonka jest winny zbrodni, które się mu przypisuje, co jest przyczynkiem do zapadających w pamięć emocjonalnych, zaczepnych odzywek kobiety, których jednak ku mojemu ubolewaniu było zbyt mało. Z przyjemnością dłużej popatrzyłabym sobie na bezbłędny warsztat „pani Baylock”. Na wzmiankę zasługuje również wybór ofiar, a ściślej dwóch kobiet zamordowanych przez Krawaciarza, bo z tego akcentu przebija bodaj jedyny element zaskoczenia. Same sceny mordów sportretowano bardzo oszczędnie, stawiając raczej na swoisty artyzm (szybki montaż i duże zbliżenia na narzędzie zbrodni zaciskające się na szyjach ofiar oraz fragmenty ciał oprawcy i ofiar), a nie makabrę – i dobrze, bo skorzystanie z takich środków wyrazu okazało się bardziej widowiskowe niż niejedna znana mi obficie oblana posoką, odstręczająca sekwencja. Na miejscu Hitchcocka zmieniłabym jedynie zakończenie – nie doskonale oddane ciało zamordowanej, a uprzednio sponiewieranej nagiej kobiety tylko wydźwięk finału, UWAGA SPOILER który moim zdaniem niepotrzebnie podnosił na duchu. A przecież można to było zamknąć w dużo bardziej tragiczny sposób KONIEC SPOILERA.

„Szał” na pewno nie będzie moim ulubionym filmem Alfreda Hitchcocka. Wyżej sobie cenię „Psychozę”, „Marnie”, „Ptaki”, „Zawrót głowy” i „Rebekę”, ale na tle całego gatunku, jakim jest thriller omawiana pozycja i tak prezentuje się bardzo dobrze. Nie jest to co prawda produkcja przeznaczona dla wielbicieli klasycznych opowieści o seryjnych mordercach, w których tożsamość sprawcy jest utrzymywana w tajemnicy przed widzami i w których uczulałoby się nas na postać głównego bohatera. Nie jest to dreszczowiec, którego nadrzędnym zadaniem byłoby zaskakiwanie widza wymyślnymi zwrotami akcji. Alfred Hitchcock stawia tutaj na inne, rzadziej spotykane formy przekazu i w sumie dzięki temu generuje większe napięcie, niż niejeden reżyser ściśle trzymający się wyświechtanej narracji.

1 komentarz:

  1. SZAŁ to trzeci po "Ptakach" i "Psychozie" mój ulubiony film Hitchcocka. Jak rzadko, wczesne ujawnienie tożsamości sprawcy podkręcało jeszcze bardziej napięcie :)
    No i ten upiorny wór na ziemniaki. Brrr...

    OdpowiedzUsuń