wtorek, 4 października 2016

„The Pack” (2015)

Adam i Carla Wilsonowie mieszkają wraz z dwójką dzieci, nastoletnią Sophie i dziesięcioletnim Henrym, w domu położonym nieopodal lasu. Kobieta prowadzi gabinet weterynaryjny połączony z hotelem dla zwierząt, a jej mąż zajmuje się hodowlą owiec. Od jakiegoś czasu żywy inwentarz Adama jest uszczuplany przez dzikie zwierzęta żyjące w okolicznym lesie, co znacznie pogarsza sytuację finansową Wilsonów. Rodzinie grozi utrata domu, ale nie przyjmują przedstawionej im propozycji kupna ziemi i nieruchomości, ku niezadowoleniu Sophie, która marzy o przeprowadzce do miasta. Problemy finansowe Wilsonów bledną pewnej nocy, gdy zostają zaatakowani przez sforę dzikich psów. Głodne, agresywne zwierzęta próbują wedrzeć się do ich domu, odcinając im wszelkie drogi ucieczki. Przerażona czteroosobowa rodzina będzie musiała stanąć do nierównej walki ze zdeterminowanymi dzikimi zwierzętami.

W 1977 roku powstał animal attack Roberta Clouse'a, na podstawie jego własnego scenariusza opartego na powieści Davida Fishera. Film, tak samo jak powieść, funkcjonował pod tytułem „The Pack” i traktował o agresywnych psach atakujących ludzi. Reżyserski debiut Nicka Robertsona, którego pierwszy pokaz odbył się w 2015 roku na Fantasy Filmfest jest dystrybuowany pod tym samym tytułem, co obraz Clouse'a i również opowiada o niebezpiecznych psach, ale scenarzysta nie wzorował się na „The Pack” z 1977 roku. Mamy jedynie do czynienia ze zbieżnością tytułów i postaci agresorów, Robertson wszak nie zamierzał kręcić remake'u tylko odrębne dzieło. Scenariusz autorstwa również początkującego (w długim metrażu) Evana Randalla Greena nie jest kopią produkcji Roberta Clouse'a, choć wspomniane dwie analogie mogą popchnąć do wyciągnięcia takiego błędnego wniosku.

„The Pack” to australijski animal attack, w którym czarnymi charakterami są zdziczałe psy. W XXI wieku powstawały już horrory traktujące o tego rodzaju zagrożeniu, chociażby „Rasa” i „Wściekłość”, moim zdaniem lepsze od produkcji Nicka Robertsona, ale za to, obiektywnie rzecz biorąc, jego twór plasuje się o kilka klas wyżej niż te wszystkie naszpikowane tanimi efektami komputerowymi współczesne animal attacki, którymi często raczy nas telewizja. Co wcale nie oznacza, że na tle całego podgatunku mogę uznać „The Pack” za dzieło udane. Z mojego punktu widzenia jednym z podstawowych błędów scenarzysty jest mocno zawężony wstęp, wprowadzenie we właściwą akcję filmu. Króciutkie zawiązanie fabuły przede wszystkim sprawia, że odbiera się widzom możliwość dobrego zaznajomienia się z protagonistami. Najważniejsze, co wiemy o czteroosobowej rodzinie to to, że mieszkają w odludnym australijskim zakątku nieopodal gęstego, rozległego lasu, i że próbują „związać koniec z końcem” poprzez hodowlę owiec, świadczenie usług weterynaryjnych oraz prowadzenie hotelu dla zwierząt. Bezskutecznie, bo jak szybko się okazuje mają tak poważne kłopoty finansowe, że wisi nad nimi widmo utraty majątku. Nastoletnia córka Carli i Adama, Sophie, opowiada się za sprzedażą ziemi i nieruchomości, ponieważ ma już dość życia w izolacji, ale pozostali członkowie familii tak bardzo przywiązali się do tego miejsca, że póki co nie zamierzają wdrażać owego pomysłu w życie, ufając, że ich sytuacja finansowa niedługo się poprawi. Jednak nic na to nie wskazuje – klinikę i zarazem hotel Carli odwiedza zbyt mało klientów, a owce Adama nocami padają ofiarami jakichś dzikich zwierząt żyjących w okolicznym lesie. Początkowe ujęcia rozszarpanych owiec z wnętrznościami brutalnie wyrwanymi z ich ciał i teraz spoczywającymi na zimnej ziemi robią naprawdę przygnębiające wrażenie, chociaż jelita nie jawią się wiarygodnie. Wolę jednak niezbyt realistyczne rekwizyty od ingerencji komputera, dlatego niezmiernie ucieszył mnie fakt, że Robertson zdecydował się odejść od CGI i przynajmniej jeśli chodzi o efekty dostosować się do stylu krzewionego w XX-wiecznych animal attackach. Nie licząc prologu pierwsza sekwencja morderstwa człowieka dała mi do zrozumienia, że „The Pack” nie jest kolejnym tanim, efekciarskim horrorem z krwiożerczymi zwierzętami, i że twórcy potrafili z wykorzystaniem praktycznych efektów stworzyć naprawdę realistyczne ujęcia gore, jednakże zmontowane w taki sposób (poprzez migawki), że praktycznie nie ma możliwości, aby dokładnie przyjrzeć się ranom odniesionym w starciu ze sforą dzikich psów. Wspomniane umiarkowanie krwawe sekwencje zostają wtłoczone w króciutką partię zawiązującą akcję „The Pack”, doskonale więc widać, że twórcy nie mieli ochoty odkładać w czasie dynamicznych ustępów na rzecz szczegółowego zaznajamiania widzów z protagonistami. Uwidacznia się to również w długości wstawek poprzedzających zmasowany atak agresywnych zwierząt na dom Wilsonów, w nazbyt pośpiesznym przejściu do wątku przewodniego „The Pack”. Zapewne z punktu widzenia odbiorców niemających cierpliwości do długich wstępów, przepełnionych wszelkiego rodzaju również nieistotnymi detalami, taka narracja będzie niosła ze sobą same korzyści, ale mnie osobiście przerost akcji nad treścią mocno rozczarował. Z kilku powodów. Przede wszystkim przez to, że odebrano mi możliwość dokładnego zaznajomienia się z protagonistami nie byłam w stanie utożsamić się z nimi w takim stopniu, w jakim bym chciała, ale przynajmniej opowiadałam się po ich stronie (odwrotna sytuacja zdarzała się podczas oglądania kilku innych animal attacków). Ponadto zbyt szybkie zdynamizowanie akcji, błyskawiczne przystąpienie do zmasowanego ataku sprawiło, że z czasem tragiczne położenie Wilsonów przestało na mnie oddziaływać, spowszedniało mi ich ciągłe pozostawanie w stanie wzmożonej gotowości, przez co pomimo widocznych starań twórców nie potrafiłam śledzić poszczególnych wydarzeń w większym napięciu. Właściwie to miejscami nawet traciłam wszelkie zainteresowanie walką czteroosobowej rodziny, nawet wówczas, gdy któremuś z agresorów udawało się do nich zbliżyć.

Tym co w moim odczuciu odróżnia „The Pack” od innych animal attacków jest swoiste połączenie tego nurtu z konwencją i klimatem home invasion. Twórcy uraczyli nas doskonale znanym motywem ataku na dom pozytywnych bohaterów, tyle że zamiast postawić na kilku zamaskowanych ludzi zdecydowali się na sforę dzikich psów. Muszę przyznać, że to całkiem odświeżające spojrzenie na owe dwa nurty kina grozy, aczkolwiek niniejsza pomysłowa kompilacja nie wystarczyła, aby podtrzymać we mnie duże zainteresowanie tym obrazem. Wybór miejsca akcji bardzo mnie ucieszył. Odludne australijskie tereny, za dnia utrzymane we wszelkich odcieniach szarości, a nocą skąpane w gęstych ciemnościach (chwilami zbyt gęstych, co sprawia, że nie sposób wychwycić wszystkich szczegółów), dom stojący nieopodal mrocznego, rozległego lasu i przepiękne krajobrazy, najbardziej urzekające w ujęciach z góry, gdy rozciągają przed naszymi oczami potęgę Natury – z jednej strony malowniczą, ale z drugiej wyraźnie złowieszczą. Szkoda tylko, że poszczególne wydarzenia rozgrywające się w otoczeniu tej przepięknej i zarazem nieprzyjaznej scenerii postanowiono oddać przede wszystkim w oparciu o stylistykę typową dla home invasion, czyli z całym mnóstwem sekwencji bazujących na skradaniu się protagonistów po ciemnych pomieszczeniach w domu, przemykaniu po mrocznym podwórzu, zdominowanym przez agresywne psy i oczywiście z kilkoma bezpośrednimi starciami z agresorami, które jak to na ogół w home invasion bywa nie odznaczają się odstręczającą makabrą. Jak dotąd obejrzałam więcej filmów wpisujących się w niniejszy podgatunek, które nie sprostały moim wymaganiom, głównie z powodu nudnawych, oddartych z napięcia długich podchodów gospodarzy i intruzów, ale również przez ugrzecznioną formę, w której nie ma miejsca na zapadające w pamięć ujęcia gore. Taki sam zarzut mogę wystosować pod adresem „The Pack” - monotematyczna akcja i pomimo ewidentnych starań poczynionych przez twórców w postaci powolnych najazdów kamer w sekwencjach poprzedzających bezpośrednie ataki psów, wyjałowiona z większego napięcia głównie przez mnogość takich scen, która to sprawia, że szybko powszednieją oraz miejscami zbyt duże rozciągnięcie ich w czasie. Aktorstwo kobiet również nie pomagało całkowicie zaangażować się w prostą fabułę „The Pack”, a ściślej „kwadratowa dykcja” Anny Lise Phillips i Katie Moore – moim zdaniem dużo lepiej wypadli przedstawiciele płci męskiej, Jack Campbell i mały Hamish Phillips, choć należy zaznaczyć, że postacie, które przyszło im kreować nie wymagały jakichś wielkich zdolności aktorskich. Jednak gwoli sprawiedliwości nieudolne budowanie napięcia, niebyt ciekawa fabuła, nierówna narracja i nieprzekonujące kreacje kobiet nie wypadają najgorzej – można wszak w tych elementach dopatrzeć się jakichś przebłysków potencjału, czego nie sposób powiedzieć o doprawdy żałosnym finale, chociaż dla niektórych odbiorców plusem może być wiadomość, że UWAGA SPOILER pies Wilsonów jednak przeżył KONIEC SPOILERA.

Wbrew wielu opiniom krytyków i zwykłych widzów nie uważam debiutanckiego obrazu Nicka Robertsona za całkowitą porażkę, bo choć rzeczywiście znalazłam w nim więcej minusów niż plusów, nie oznacza to, że składają się na niego wyłącznie negatywy. Można znaleźć w tym obrazie kilka udanych części składowych, jednak nie aż tyle, żeby wpaść w wielki zachwyt. A przynajmniej ja tak odebrałam „The Pack” - animal attack przemieszany z home invasion, w którym widać przebłyski potencjału, jednakże niewykorzystane w sposób, który całkowicie by mnie zadowolił. Miejscami było nudno, ale myślę, że do wielbicieli home invasion trafi taka narracja, że oni w przeciwieństwie do mnie nie będą narzekać na deficyt emocjonalnego napięcia.

5 komentarzy:

  1. heheh, ten plakat:D Może kiedyś zerknę na to, ze zdrożnej ciekawości

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejna świetna recenzja :)
    Planujesz zrecenzować dwa koreańskie filmy : Gok-seong i Geom-eun sa-je-deul ?

    OdpowiedzUsuń
  3. Koreański The Priests jest swietny.
    A dlaczego juz nie ogladasz azjatyckich?

    OdpowiedzUsuń