sobota, 29 kwietnia 2017

„Slaughter Hotel” (1971)

Zmagająca się z niekontrolowanymi napadami agresji Ruth zostaje umieszczona przez swojego męża w prywatnej klinice psychiatrycznej dla kobiet. Dyrektorem placówki jest profesor Osterman, mający duże osiągnięcia w leczeniu zaburzeń psychicznych. Pracujący w klinice doktor Francis Clay ma jednak wątpliwości, czy jego medyczna ocena jednej z pacjentek, Cheryl Hume, jest trafna. Kobieta za parę dni ma opuścić placówkę, według Claya przedwcześnie, ale profesor Osterman jest tak przekonany, co do swojej diagnozy, że w ogóle nie bierze pod uwagę wątpliwości zaufanego podwładnego. Tymczasem jedna z pielęgniarek, Helen, nawiązuje bliższą relację z pacjentką imieniem Mara, u której profesor Osterman zauważa objawy typowe dla agorafobii. Ale najwięcej problemów personelowi przysparza nimfomanka Anne, która nieustannie szuka sposobności na uwiedzenie któregoś z pracowników kliniki. Nocami zaś korytarze placówki przemierza zamaskowany osobnik, wyczekując najodpowiedniejszej chwili na przypuszczenie ataku. Z jakiegoś bowiem sobie tylko znanego powodu pragnie zabić kobiety poddające się leczeniu w tym położonym w zacisznej okolicy ośrodku.

Włoski „Slaughter Hotel” w reżyserii Fernando Di Leo na świecie został rozpowszechniony pod wieloma tytułami, spośród których obok wspomnianego najbardziej znane są „La bestia uccide a sangue freddo”, „The Beast Kills in Cold Blood”, „Cold Blooded Beast” i „Asylum Erotica”. Oficjalnie wpisano tę niskobudżetową produkcję w nurt giallo, ale niejeden wielbiciel kina grozy ma duże trudności z dopatrzeniem się w nim elementów charakterystycznych dla tego podgatunku. „Slaughter Hotel” co prawda miejscami utrzymany jest w klimacie, który może nasuwać skojarzenia z nurtem giallo, ale fabule najbliżej do slashera zmiksowanego z soft porno. Scenariusz autorstwa Fernando Di Leo i Nino Latino jest bodaj najczęściej krytykowaną składową „Slaughter Hotel” - nierzadko wyrzuca się mu również niechlujną realizację, ale niewielu odbiorców przyznaje, że z ich punktu widzenia wypada ona słabiej od fabuły. „Slaughter Hotel” oczywiście posiada również swoich fanów, wydaje się jednak, że większość osób, którym dane było zobaczyć ten obraz Di Leo jest daleka od zachwytów.

Założę się, że sklecony przeze mnie skrótowy opis fabuły „Slaughter Hotel” przez co poniektóre osoby, którym zechce się tracić czas na jego przeczytanie zostanie uznany za mocno chaotyczny. Pomyślicie, że zamiast skupić się na zarysie losów czołowej postaci, na przybliżeniu najważniejszego wątku, uparłam się na wypunktowywanie mało istotnych szczegółów. Sęk w tym, że dokładnie tak prezentuje się zarys fabuły „Slaughter Hotel”. W tym przypadku nawet maksymalnie okrojony opis fabuły sprowadzony do zdania, że jest to film o mordercy grasującym w prywatnej klinice psychiatrycznej nie oddaje całej prawdy, bo lwia część akcji skupia się na czymś innym. Tym czymś są losy pacjentek i personalu wspomnianej placówki. Zlepek niezbyt intrygujących, aczkolwiek miejscami nieco zabawnych obrazków z udziałem kobiet borykających się z różnego rodzaju zaburzeniami psychicznymi oraz pracowników ośrodka położonego z dala od innych skupisk ludzkich, starających się roztoczyć nad nimi odpowiednią opiekę, która sprzyjałaby ich leczeniu. W prologu widzimy powolny nocny spacer po wyludnionych korytarzach kliniki tajemniczego osobnika skrywającego swoje oblicze pod czarnym materiałem. Ale zanim uda mu się zaatakować upatrzoną wkrótce ofiarę zostaje nieoczekiwanie zmuszony do odwrotu. Nastaje nowy dzień, podczas którego widz będzie miał okazję zapoznać się z niektórymi postaciami. Forma jaką obrali twórcy, tj. naprzemienne obrazowanie losów kilku różnych bohaterów / bohaterek włącznie z irytująca manią poprzedzania domniemanych ataków mordercy snami jego potencjalnych ofiar lub przemyśleniami sprowadzonymi do powtórzenia fragmentów z minionego dnia, sprawia, że doprawdy niełatwo jest wyłowić z tego grona osobę, którą z pełnym przekonaniem można by określić mianem postaci czołowej. Może się wydawać, że głównym bohaterem „Slaughter Hotel” jest Francis Clay, kreowany przez Klausa Kinskiego (i w zamyśle scenarzystów tak pewnie miało być), ale ogromne kawały czasu jakie poświęcono innym postaciom sprawiają, że jego rola w denerwujący sposób znacznie się zaciera. Na domiar złego z całego grona bohaterów i bohaterek produkcji Fernando Di Leo wprost nie sposób wyłonić kogoś z kim widz miałby szansę się zżyć. Miałam nadzieję, że takową osobą będzie Cheryl Hume, jedna z pacjentek, która niedługo ma zostać wypisana, ponieważ według dyrektora placówki, profesora Ostermana, została całkowicie wyleczona. Jednakże ku mojemu głębokiemu rozczarowaniu, aż do ostatnich partii seansu twórcy traktowali ją po macoszemu – poświęcili jej nawet mniej czasu niż dwóm innym pacjentkom, z którymi osobiście nie potrafiłam się utożsamić. Może dlatego, że scenarzyści skupili się przede wszystkim na sferze seksualnej. Stroniąca od ludzi, acz nieczująca się dobrze z samotnością Mara znajduje wreszcie „bratnią duszę” w osobie pielęgniarki Helen. Panie wyraźnie mają się ku sobie, co rzecz jasna utrzymują w tajemnicy przed pozostałymi lokatorami tego odizolowanego od świata przybytku. Nimfomanka Anne tymczasem stara się usidlić jakiegokolwiek przedstawiciela płci męskiej – tak bardzo pragnie męskiego towarzystwa, jest tak uzależniona od seksu, że jest gotowa zbliżyć się do każdego mężczyzny i nie zawaha się wykorzystać wszystkich swoich atutów, aby rozbudzić żądzę w „nieszczęsnych” panach. Przez sporą część seansu ma się wrażenie, że Fernando Di Leo kręcił delikatne porno, bo kamera aż nazbyt często skupiała się na intymnych fragmentach kobiecych ciał. Nawet gdy morderca ruszył wreszcie do ataku operatorzy czasami wydawali się mieć na uwadze przede wszystkim zbliżenia na roznegliżowane damskie krocza, a dopiero w dalszej kolejności portret odniesionych przez nich obrażeń. Ścieżka dźwiękowa, a zwłaszcza jej motyw przewodni doskonale wpasowuje się w erotyczne i romantyczne aspekty scenariusza – kompozycja brzmi tak, jakby została wyjęta z jakiejś telenoweli, nijak nie przystaje do wątku mordercy grasującego w prywatnej klinice psychiatrycznej. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że słuchanie tego sprawiało mi ból. Naturalnie wolałabym, żeby muzyka brała udział w podkreślaniu atmosfery zagrożenia, zamiast wręcz przeciwnie łagodzić tego rodzaju sferę emocjonalną, ale jak się nie ma co się lubi...

Kiedy już co bardziej cierpliwym widzom uda się przebrnąć przez nudnawe romansiki i najpewniej sklecone na kolanie przez scenarzystów zwierzenia co poniektórych bohaterów i bohaterek „Slaughter Hotel” (dodajmy, że nierzadko pełnych patosu niezbyt przystającego do właśnie artykułowanych słów), ukrywający się dotychczas na prywatnym terenie morderca, po długim namyśle zdecyduje się w końcu przypuścić atak na niczego nieświadome pacjentki. Do dyspozycji będzie miał różnego rodzaju śmiercionośne narzędzia eksponowane w jednym z pomieszczeń tego przybytku, w skład których wchodzą między innymi sztylet, miecz, kusza, topór, a nawet należąca do ogrodnika kosa. Najciekawsza jest zdecydowanie dziewica norymberska, a zbliżenie na dziurę w głowie nieszczęśnika, na którym morderca wypróbował to narzędzie tortur cechuje się bodajże największą drastycznością. Szybka dekapitacja, zbliżenia na szyję kobiety przebitą strzałą, duszenie, ciosy zadawane kiścieniem, czy toporkiem moim zdaniem wypadają mniej makabrycznie. Twórcy serwują nam kilka zbliżeń na odniesione obrażenia, nigdy nie pokazując momentu zagłębiania się narzędzia zbrodni w ciałach ofiar, ale są one zdecydowanie mniej realistyczne niż wspomniana dziura w głowie. Innymi słowy twórcy efektów specjalnych poza tym jednym przypadkiem wykazali się irytującą niestarannością i dotyczy to również barwy krwi (bardziej pomarańczowa niźli czerwona), co można tłumaczyć niskim budżetem. Takiego usprawiedliwienia nie znajduję jednak dla sposobu rozłożenia środków ciężkości, tj. niepotrzebnego rozbudowania sekwencji bez udziału mordercy i pośpiesznego przeprowadzania widza przez jego zbrodniczą działalność w ostatnich partiach „Slaughter Hotel”. Taka konstrukcja musiała odrzeć całość z upragnionego napięcia – co więcej kiedy już morderca przechodzi do ataku, klimat choć dosyć mroczny nie oddziałuje na oglądającego z taką siłą, jaka zapewne przebijałaby z niego, gdyby wcześniej poświęcono więcej czasu na uwypuklanie czającego się zagrożenia. Pochwalę za to finał, który mocno mnie zaskoczył. UWAGA SPOILER Niedługo po wejściu do pokoju jednej z pacjentek (która z kompletnie niezrozumiałego dla mnie powodu nie próbuje wzywać pomocy nawet wówczas, gdy nabiera przekonania, że intruz chce ją skrzywdzić) agresor zdejmuje z głowy materiał skrywający jego oblicze. Jego twarz jest ukryta w cieniu, ale możemy przyjrzeć się jego włosom, które wskazują na doktora Francisa Claya. To w połączeniu z paroma innymi sygnałami ze strony twórców filmu utwierdziło mnie w przekonaniu, że proces jest nazbyt nachalny, aby nie uznać go za fałszywy trop. Swoje podejrzenia skierowałam więc na profesora Ostermana, wmawiając sobie, że przed wyruszeniem na polowanie najpewniej wkłada perukę, ale jak się okazało scenarzyści mordercą uczynili zupełnie innego, mniej rzucającego się oczy mężczyznę KONIEC SPOILERA. W dodatku nie podkopując sensu całości, nie wynosząc efektu zaskoczenia ponad logikę.

„Slaughter Hotel” to jedna z gorszych XX-wiecznych rąbanek, jakie dotychczas miałam okazję zobaczyć. Zupełnie nie przekonuje mnie takie chaotyczne podejście do tematyki mordercy grasującego w prywatnej klinice psychiatrycznej. Wolałabym, żeby wyraźnie zarysowano pierwszoplanową postać zamiast tak skakać „z kwiatka na kwiatek” i oczywiście byłabym wdzięczna, gdyby nie mieszano motywów slasherowych (bo na gruncie fabularnym nie potrafiłam dopatrzeć się tutaj elementów charakterystycznych dla giallo – no może poza krótkimi wstawkami pod koniec filmu) z soft porno, a przynajmniej nie serwowano tych drugich z taką nachalnością, bo nierzadko wyglądało to tak jakby twórcom bardzo zależało na marginalizowaniu aspektów slasherowych celem wywyższenia warstwy erotycznej „Slaughter Hotel”.

1 komentarz:

  1. Ciekawy, ale to nie jest najwyższa półka giallo. Dobra obsada, świetna muzyka i zaskakujące zakończenie.

    OdpowiedzUsuń