czwartek, 11 października 2018

Peter Straub „Upiorna opowieść”

Lata 70-te XX wieku. W małym amerykańskim miasteczku Milburn w stanie Nowy Jork działa nieformalne stowarzyszenie funkcjonujące pod nazwą Stowarzyszenie Chowder. Obecnie należy do niego czterech starszych mężczyzn: prawnicy Frederick Hawthorne i Sears James, lekarz John Jaffrey oraz lowelas Lewis Benedikt. Wcześniej grupa ta liczyła pięć osób, ale zajmujący się pisaniem autobiografii znanych ludzi Edward Wanderley zmarł przed rokiem. Stowarzyszenie Chowder to w istocie zaprzyjaźnieni starsi panowie, którzy spotykają się, by opowiadać sobie upiorne historie. To mężczyźni, których od jakiegoś czasu dręczą koszmary senne, którzy zaczynają podejrzewać, że znajdują się w ogromnym niebezpieczeństwie. Mają powody by przypuszczać, że ktoś lub coś ich prześladuje. Jakaś nadnaturalna siła, która nie bez ich winy ściągnęła do Milburn. Pomocy członkowie Stowarzyszenia Chowder postanawiają poszukać u siostrzeńca ich nieżyjącego już przyjaciela, Donalda Wanderleya, pisarza specjalizującego się w horrorze.

Pierwotnie wydana w 1979 roku „Upiorna opowieść”, opus magnum amerykańskiego pisarza Petera Strauba, autora między innymi „Julii”, „Krainy cieni”, „Zaginionego, zaginionej”, „Pana X”, „Tajemnicy” oraz napisanych wspólnie ze Stephenem Kingiem „Talizmanu” i „Czarnego domu”. Jedna z najbardziej reprezentatywnych pozycji literackiego horroru nastrojowego, przeniesiona na ekran w 1981 roku przez Johna Irvina (z pominięciem wielu istotnych wątków, w dużym uproszczeniu), doceniana przez krytyków, wychwalana przez niezliczonych długoletnich fanów literatury grozy, „Upiorna opowieść” powstała z natchnienia innymi wielkimi dziełami gatunku, ale i sama stanowiła (stanowi) źródło inspiracji dla innych artystów. W Polsce była znana jedynie nielicznym, bo wydano ją tylko raz (wydawnictwo Rebis) i to w 1993 roku. Do niedawna więc, jeśli szczęście dopisało, można było zakupić jedynie używany egzemplarz „Upiornej opowieści”. Egzemplarz, do tłumaczenia którego miałam spore zastrzeżenia, ale to wcale nie powstrzymywało mnie przed wracaniem do tej powieści. Nie będę się pastwić nad starym wydaniem, bo gdyby nie ono, nie poznałabym wcześniej tego wyjątkowego dzieła. Przyszłoby mi długo na to czekać... aż do roku 2018, kiedy to „Upiorna opowieść” Petera Strauba doczekała się wreszcie polskiego wydania godnego rangi, jaką książka ta posiada w światku literatury grozy. Wydawnictwo Vesper przygotowało dla polskich czytelników nakład w twardej oprawie, z klimatyczną okładką, poprawionym tłumaczeniem (hurra!), krótkim wstępem Roberta Ziębińskiego i obszerniejszym posłowiem Piotra Borowca, tekstem, z którego bije ogromna miłość do horroru (tutaj literackiego). A takie analizy wprost uwielbiam.

W mojej biblii, „Danse Macabre”, Stephen King zauważa, że „Upiorna opowieść” ma w sobie coś z wcześniejszej, mniej znanej, powieści Petera Strauba zatytułowanej „Julia”. I rzeczywiście pod pewnymi względami ta ostatnia może jawić się niczym wprawka do omawianego arcydzieła jednego z najlepszych autorów literatury grozy, wciąż ewidentnie zaniedbywanego przez polskich wydawców. W „Danse Macabre” znajdziemy także wypowiedź samego Petera Strauba, w której to przyznaje się, że świadomie nawiązywał do wybranych wielkich dzieł literatury grozy (zresztą nigdy tego nie ukrywał) i jak się okazało jest to jedna z głównych atrakcji „Upiornej opowieści”. „Legenda o Sennej Kotlinie” Washingtona Irvinga,
„W kleszczach lęku” Henry'ego Jamesa, „Wielki Bóg Pan” Arthura Machena to tylko niektóre ze źródeł, z jakich czerpał Straub podczas pracy nad „Upiorną opowieścią”. O nich często się wspomina w różnego rodzaju omówieniach tej ostatniej pozycji, ale myślę, że z pozostałych licznych muz Strauba warto jeszcze wymienić „Miasteczko Salem” Stephena Kinga. Autor „Upiornej opowieści” tego również nie ukrywa (znowu „Danse Macabre”), ale nawet gdyby tak było żadnemu miłośnikowi twórczości niekoronowanego króla współczesnego literackiego horroru nie mogłyby umknąć podobieństwa do „Miasteczka Salem” (te opisy losów pobocznych postaci żyjących w małym amerykańskim miasteczku, które wzięło we władanie najczystsze zło). Ja jednak będę się upierać, że główną inspiracją Strauba było fenomenalne opowiadanie Arthura Machena pt. „Wielki Bóg Pan”, większą nawet niż „W kleszczach lęku” Henry'ego Jamesa, z której to przecież autor omawianego arcydzieła zaczerpnął motyw ludzi opowiadających sobie straszne historie, czyli jeden z ważniejszych wątków „Upiornej opowieści”. Ale według mnie istnieją dwie istotniejsze składowe – wątek femme fatale i konstrukcja tej historii. 


Zaczynamy od pytania, które później pożyczy sobie nieżyjący już Jack Ketchum na użytek swojej powieści „Straceni”. „Jaka była najgorsza rzecz, którą kiedykolwiek zrobiłeś?” Wystarczy, żeby zaintrygować czytelnika, prawda? Z pewnością, ale Straub w prologu na tym nie poprzestaje – rozpościera przed naszymi oczami obraz człowieka, który z jakiegoś powodu porwał małą dziewczynkę. Dziewczynkę, w której widzi zagrożenie, a i my szybko zaczynamy tak na nią patrzeć. Pod koniec prologu padają dwa zdania, po których ja podczas swojej pierwszej lektury „Upiornej opowieści” autentycznie skamieniałam. Przez dłuższą chwilę nie mogłam się ruszyć, a gdy ten stan minął jeszcze długo czułam się nieswojo. W „Danse Macabre” Stephen King poświęca trochę miejsca na omówienie tych dwóch krótkich zdań, stara się wyjaśnić ich fenomen, ubrać w słowa czysty geniusz ujawniony w zaledwie kilku słowach. Moim zdaniem właśnie tutaj znajdujemy jądro tej opowieści, to jest moment, w którym ujawnia się najczystsza groza, horror w najpiękniejszym, najpotężniejszym i najskuteczniejszym wydaniu. W „Upiornej opowieści” Peter Straub zastosował narrację, która przypomina tę wykorzystaną przez Arthura Machena w jego „Wielkim Bogu Panu”. W tamtym opowiadaniu też mamy pomieszanie różnych okresów czasowych i podawanie czytelnikom wielu istotnych faktów za pośrednictwem opowieści snutych przez niektórych bohaterów na użytek innych postaci. To podobieństwo niemałej wagi, ale nie jestem pewna, czy bym to zauważyła, gdyby nie tajemnicza kobieta, czarny charakter występujący pod różnymi nazwiskami, a w „Upiornej opowieści” również pod różnymi postaciami. I nawet nie chodzi o postać femme fatale samą w sobie, ani też o skrupulatne budowanie w odbiorcach obu tych dzieł pewności, że dana zarazem piękna i odpychająca niewiasta jest istotą nadnaturalną, że kimkolwiek by nie była, na pewno nie jest człowiekiem. Rzecz w tym, że czytając „Upiorną opowieść” my, czytelnicy, w przeciwieństwie do protagonistów od początku wiemy kto zacz – gdy w jednej z retrospekcji Straub opisuje tragicznie zakończone przyjęcie urządzone na cześć pewnej młodej aktorki, nie mamy żadnych wątpliwości, że już ją poznaliśmy, tyle że w dużo młodszym wydaniu. Gdy rok później do Milburn zawita inaczej wyglądająca i przedstawiająca się młoda kobieta, my wiemy, że to ta sama osoba, którą porwie Don Wanderley i którą niegdyś gościł jego wuj. Kobieta zmienia co prawda imiona i nazwiska, ale inicjały prawie zawsze są takie same. Prawie, bo dalszy rozwój wypadków pokaże, że bardzo długie korzenie tej historii sięgają innego inicjału. A Straub jest zdecydowany przeprowadzić nas przez to wszystko bez zachowania chronologii, podobnie jak przed nim, w mniejszej skali, uczynił to Arthur Machen w swoim „Wielkim Bogu Panu”. W tamtym mistrzowskim opowiadaniu grozy czytelnik też będzie mógł z łatwością uprzedzać wnioski protagonistów jeśli chodzi o postać femme fatale – przynajmniej raz wpadnie na jej trop dużo szybciej od nich, właściwie to natychmiast po ponownym pojawieniu się jej w Londynie pod innym nazwiskiem. Ale jak już wspomniałam to, według mnie, świadomie rozegrane przez Strauba (myślę, że przez Machena też) stawianie czytelnika w roli bardziej uświadomionego od głównych bohaterów powieści (jeśli chodzi o każde kolejne i poprzednie, bo nie zapominajmy o retrospekcjach, wcielania czołowego czarnego charakteru) zostało przedstawione z dużo większym rozmachem, miało nieporównanie większą skalę, cechowało się większą śmiałością, energicznością i przede wszystkim tajemniczością. Ta ostatnia dosłownie oblepia niemal każdą stronicę „Upiornej opowieści”, emanuje z kart tego utworu z siłą, której nie powstydziliby się główni reprezentanci literatury gotyckiej i horroru nadnaturalnego. Tak, podejrzewam, że nawet H.P. Lovecraft i Edgar Allan Poe byliby pod ogromnym wrażeniem atmosfery stworzonej przez Petera Strauba w jego opus magnum, w powieści, która przyniosła mu w pełni zasłużoną sławę.

Akcja „Upiornej opowieści” rozgrywa się w różnych okresach czasowych i w różnych miejscach, przy czym najszerzej autor omawia czasy współczesne czołowym bohaterom powieści, czyli lata 70-te XX wieku. Z pięciu członków Stowarzyszenia Chowder zostało tylko czterech, ich przyjaciel bowiem, Edward Wanderley zmarł przed rokiem w dosyć zagadkowych okolicznościach. Ale już wkrótce na ich wezwanie w niewielkim, sennym miasteczku Milburn, w którym wszyscy oni mieszkają, pojawi się młody siostrzeniec zmarłego, powieściopisarz Don Wanderley. Przedtem jednak autor na chwilę cofnie akcję o rok, przenosząc nas na przyjęcie, które jak już wiemy będzie miało tragiczny koniec, a jeszcze wcześniej przeniesie nas jeszcze dalej wstecz poprzez opowieść Searsa Jamesa snutą podczas jednego ze zwyczajowych spotkań Stowarzyszenia Chowder. Ta historia to prawdziwa kwintesencja nurtu ghost story, opowieść, której się nie zapomina i bynajmniej nie dlatego, że poraża oryginalnością, czy wstrząsa bezkompromisowością (choć kontrowersyjny temat też porusza). Nie, ona po prostu hipnotyzuje niebywale mrocznym klimatem, odpycha i zarazem przyciąga, zupełnie jak femme fatale wykreowana przez Strauba na kartach „Upiornej opowieści”. Pod kątem atmosfery ten fragment w mojej ocenie nie ustępuje nawet takiej perle, jak „Nawiedzony” (inny tytuł: „Nawiedzony dom na wzgórzu”) Shirley Jackson, ale chociaż to ogromna pochwała to muszę przyznać, że w „Upiornej opowieści” jest historia, która wywarła na mnie jeszcze większe wrażenie. Niegdysiejsze przejścia Dona Wanderleya z pewną tajemniczą kobietą to rzecz, którą każdorazowo czytam z zapartym tchem, z wypiekami na twarzy, z narastającym poczuciem zagrożenia czyhającego nie tyle na głównego bohatera i zarazem narratora tej opowieści, ile na mnie osobiście, bo ilekroć czytam tę historię wpadam w coś w rodzaju transu. Nie żartuję – tak się w tym pogrążam, że jeśli w tym czasie ktoś chce nawiązać ze mną kontakt najpierw musi mną potrząsnąć (przekonała się o tym pewna bliska mi osoba), a i potem trochę odczekać, bo po takiej prozatorskiej bombie nie potrafię błyskawicznie wracać do rzeczywistości, szybko odzyskiwać przytomność, że tak się wyrażę. Najlepsze jednak w całej tej powieści jest to, że Peter Straub praktycznie nieustannie daje nam dowody na to, że subtelnością, niedookreślonością, enigmatycznością wręcz można wstrząsnąć czytelnikiem dużo mocniej niźli szczegółowymi opisami odrażających istot, w skrajnie makabryczny sposób odbierających życie wybranym osobnikom. Finezja i tajemniczość to połączenie dużo efektywniejsze od wszelkich dosłowności tak chętnie stosowanych przez wielu autorów literatury grozy – Peter Straub był tego w pełni świadom podczas pisania „Upiornej opowieści”, a wiem to, bo tę wiedzę unaocznił w owym cudeńku. Nie zdziwiłabym się, gdyby te przebłyski dosłowności, których najwięcej jest w ostatnich partiach omawianej książki Straub wtłoczył nie z potrzeby wzmocnienia zaniepokojenia czytelnika tylko po to, by poprzez zestawienie tej wcześniejszej subtelności z późniejszą dosłownością doszedł on do wniosku, że to drugie wypada zwyczajnie śmiesznie, że pomiędzy tymi dwiema formami literackiego horroru rozciąga się szeroka i głęboka przepaść. Bo subtelność i tajemniczość sięgają aż do podświadomości, wwiercają się w umysł odbiorcy danego dzieła i zostają tam przynajmniej na jakiś czas, podczas gdy wszelkiego rodzaju szczegółowo ukazane ekstremum przez mgnienie gra na niższych ludzkich instynktach, nie docierając do tej głęboko ukrytej struny w naszych umysłach, do tego tajemnego mechanizmu, który jeszcze nie raz, nie dwa zostanie wprawiony w ruch podczas bezsennych nocy, kiedy to umysł odbiorcy „Upiornej opowieści” bez jego woli zawędruje do Milburn w stanie Nowy Jork i kilku innych miejsc tak sugestywnie przedstawionych przez Petera Strauba w tym nieziemskim utworze.

Jeśli uchowali się jeszcze jacyś długoletni miłośnicy literatury grozy, którzy „Upiornej opowieści” Petera Strauba jeszcze nie przeczytali (a to wielce prawdopodobne zważywszy na małą dostępność wcześniejszego polskiego wydania) to według mnie najlepiej zrobią, jak bez zastanowienia sięgną po tę pozycję teraz, gdy wreszcie doczekała się ona godnego sobie wydania w języku polskim. W mojej ocenie to horror z tak wysokiej półki (najwyższej mówiąc ściśle), że nawet jeśli ktoś ze wspomnianej grupy akurat ma mocno ograniczone fundusze to lepiej zrobi zaoszczędzając na jedzeniu niż odkładając w czasie lekturę tego arcydzieła. A w każdym razie, gdybym ja była na ich miejscu, gdyby parę lat temu mi się nie poszczęściło i nie zdobyłabym pierwszego polskiego wydania „Upiornej opowieści” (dodam że w dobrym stanie i aż nieprzyzwoicie niskim kosztem), nie miałabym możliwość otrzymania egzemplarza do recenzji od wydawnictwa Vesper i było u mnie krucho z pieniędzmi, to bez namysłu odjęłabym sobie od ust, żeby tylko wreszcie to przeczytać. I nie pożałowałabym tej decyzji. Czy Wy również nie pożałujecie lektury tej opowieści, czy Wy także obdarzycie ja dozgonną miłością? Nie wiem, ale szansy nie powinniście jej odmawiać. Nie, jeśli jesteście oddanymi wielbicielami literatury grozy.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

2 komentarze:

  1. Dobrze wiedzieć, że tak z tak wielu autorów czerpał Straub tworząc Upiorną opowieść. Bardzo bym już ją chciała mieć na swojej półce. Nie wiem, kiedy to będzie miało miejsce finalnie, ale akurat na jesień lektura grozy to dla mnie ideał ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jej, Ty tak opowiadasz o książkach, że nie sposób nie sięgnąć po opisywaną pozycję! I jeszcze człowiek wychodzi z masą wiedzy o nawiązaniach. :)

    Sama jakąś wielką znawczynią horroru nie jestem, więc nie dziwota, że "Upiornej opowieści" nie znałam do tej pory, ale zdecydowanie sięgnę po nią przy najbliższej okazji. Zapowiada się wspaniale!

    OdpowiedzUsuń