niedziela, 29 września 2019

„Dom strachów” (2019)


Halloween. Sześcioro młodych ludzi po wieczorze w klubie postanawia poszukać wartego odwiedzenia domu strachu. Traf chce, że rzuca im się w oczy neon reklamujący taki przybytek. Stojący na uboczu dom pełen strasznych atrakcji, przed którym stoi milczący człowiek w masce klowna. Przebieraniec w osobliwy sposób zaprasza ich do środka. Początkowo młodzi ludzie dobrze się bawią, ale ich nastrój szybko ulega drastycznej zmianie. Rozwój wypadków każe im sądzić, że nie są tutaj bezpieczni, że osoby prowadzące ten niezbyt popularny dom strachów nie mają zamiaru ich z niego wypuścić.

Scenarzyści między innymi „Cichego miejsca” Johna Krasinskiego i „Nightlight” w ich własnej reżyserii, Scott Beck i Bryan Woods, opierając się na wspomnieniach z dzieciństwa rozpisali kolejną opowieść grozy i dali jej tytuł „Haunt”. W Polsce film jest dystrybuowany pod nazwą „Dom strachów”. Jego scenariusz powstawał niejako równocześnie ze scenariuszem „Cichego miejsca”, a główne zdjęcia ruszyły w październiku 2017 roku. Scott Beck i Bryan Woods sami zasiedli na krzesłach reżyserskich, a jednym z producentów „Domu strachów” został Eli Roth, twórca m.in. „Śmiertelnej gorączki”, dwóch części „Hostelu”, „The Green Inferno” i „Kto tam?”. Swoją światową premierę „Dom strachów” miał w sierpniu 2019 roku na Popcorn Frights Film Festival w Stanach Zjednoczonych, a do szerszego obiegu (również w Polsce) trafił we wrześniu tego samego roku.
 
Skrzyżowanie „Parku grozy” Gregory'ego Plotkina z „ClownTown” Toma Nagela, z domieszką „Lunaparku” Tobe'a Hoopera. Bryan Woods przyznał, że „Dom strachów” istotnie ma w sobie coś z tego ostatniego, ale jako bezpośrednią inspirację on i Scott Beck podają swoje osobiste doświadczenia z dosyć kameralnym domem strachu (które oczywiście nie były dokładnie takie, jak to ukazali w filmie). Z dzieciństwa. Zdradzili też, że chcieli zawrzeć w tym filmie wszystko, co cenią sobie w Halloween i w kinie grozy, szczególnie z lat 70-tych i 80-tych XX wieku. Opowieść zaczyna się w halloweenowy wieczór w domu zajmowanym przez cztery zaprzyjaźnione młode kobiety: Harper, Bailey, Mallory i Angelę. Ta pierwsza, w przeciwieństwie do swoich koleżanek, nie jest zajęta przygotowaniami do zaplanowanego wyjścia do klubu. Harper (przekonująca kreacja Katie Stevens) bardziej zaprząta ukrycie przed swoimi przyjaciółkami podbitego oka. Podbitego przez jej gwałtownego, nadużywającego alkoholu chłopaka. Jej starania nie przynoszą jednak pożądanego rezultatu. Jej przyjaciółki zauważają sinika i wyciągają właściwie wnioski. Potem następuje krótka pogadanka i wspólne wyjście do klubu, w którym Harper poznaje Nathana, w którego w niezłym stylu wcielił się Will Brittain. Do tej gromadki dołącza też Evan. I tak oto po zakończeniu zabawy w klubie całą szóstką wyruszają na poszukiwanie jakiegoś domu strachu. Harper nie jest do końca przekonana do tego pomysłu, bo... Podejrzewam, że każdy, kto trochę slasherów już obejrzał, będzie się po Harper spodziewał takiego nastawienia. Odstawania od reszty grupy i to nie tylko pod tym względem. Bo dla nich już od początku filmu pewnie oczywistym będzie to, że właśnie ta postać została stworzona w oparciu o model osobowości klasycznej final girl. Harper to taka cicha myszka, niezabiegająca o przywództwo w grupie, raczej trzymająca się z boku, zastraszona dziewczyna, która tej nocy nie potrafi się rozluźnić. I trudno jej się dziwić, zważywszy na jej przejścia ze skorym do przemocy chłopakiem. Ogrom informacji o Harper wprawdzie na nas nie spłynie, ale ze wszystkich bohaterów „Domu strachów”, ją bez wątpienia potraktowano najlepiej. Właściwie pomiędzy nią i jej towarzyszami rozciąga się szeroka i głęboka przepaść – o tamtych tak naprawdę prawie nic nie wiemy. Evan zarabia na życie jako kierowca, Bailey jest najlepszą przyjaciółką Harper i w ogóle istną duszą towarzystwa, Angela ma bardzo dużo kuzynów, Mallory panicznie boi się pająków, a Nathan jest zauroczony Harper. A ona nie pozostaje mu dłużna. O czołowej postaci „Domu strachów” czegoś istotnego (biorąc pod uwagę jej osobiste przejścia z chłopakiem) się jeszcze dowiemy, ale najlepsze twórcy zostawią na koniec. No niezła jest ta dziewczyna. Ale z drugiej strony niczego innego się po niej nie spodziewałam. Właściwie to prawie żaden punkt scenariusza mnie nie zaskoczył. Bo i nie sądzę, żeby Scottowi Beckowi i Bryanowi Woodsowi na takich reakcjach publiczności zależało (może poza jednym przypadkiem, o którym później). „Dom strachów” został pomyślany jako swoisty hołd dla kina grozy, ze szczególnym wskazaniem na slashery z lat 70-tych i 80-tych. W pewnym sensie powrót do przeszłości. Klimat filmu wprawdzie nie jest na wskroś nowoczesny, ale i nie ma wyrazistego smaku retro. Odpowiadający za zdjęcia Ryan Samul celował w ciemniejsze barwy, choć nie można powiedzieć, że przez cały czas unikał żywszy kolorów. Ale w przypadku filmu osadzonego w domu strachu krzykliwe odcienie nie powinny nikomu zbytnio przeszkadzać. Tym bardziej, że to nie one dominują. Lokalna atrakcja, którą decydują się odwiedzić spragnieni mocnych wrażeń (Harper to nie dotyczy) młodzi ludzie, jak na standardy współczesnego kina grozy, jest całkiem mroczna. I nie aż tak jarmarczna, jak się spodziewałam. Przygotowałam się na mnóstwo kiczu rodem z niskobudżetowych horrorów z przedostatniej dekady XX wieku. Nie miałabym nic przeciwko temu, ale ta propozycja jest nawet lepsza od tego, co sobie wyobrażałam. Tandetne rekwizyty i takowe wystroje niektórych pomieszczeń w tytułowym domu strachów to bardziej dodatek niż dominanta. Wprawiający w nostalgiczny nastrój kicz ewidentnie wzorowany na starych, dobrych horrorach w slasherze Scotta Becka i Bryana Woodsa owszem się pojawia, ale w rozsądnych dawkach. Bywa obskurnie, ale przeważnie jest po prostu mrocznie. O tyle o ile, bo ciemności panujące w domu strachów prowadzonym przez zdegenerowanych przebierańców, wieloletnich fanów filmowych horrorów raczej nie przygniotą. Ale z drugiej strony przypuszczam, że niejednego z nich nawet taki klimat pozytywnie zaskoczy. Po tych wszystkich doświadczeniach z mainstreamowym plastikiem.

Pierwszym wydarzeniem, które powinno zaalarmować młodych bohaterów „Domu strachów” Scotta Becka i Bryana Woodsa (naturalnie tak się nie dzieje) jest akcja, która nie powinna stanowić niespodzianki dla osób zaznajomionych z choćby wzmiankowanym już „Parkiem grozy” Gregory'ego Plotkina, czy „Talon Falls” Joshuy Shreve'a. Widz wątpliwości mieć nie będzie – to nie gra na użytek spragnionych mocnych wrażeń klientów. Młoda kobieta naprawdę jest mordowana na oczach podekscytowanych i zarazem zatrwożonych protagonistów, którzy po wszystkim jakby nigdy nic podejmują wędrówkę po nieobleganym przez ludzi domu strachów. Bo jeszcze nie mają powodów, by sądzić, że dokonują się tu prawdziwe zbrodnie. Wiadomym jest, że w końcu sobie to uzmysłowią. Inaczej przecież być nie może. Objawienie nastąpi niedługo potem, ale zanim do tego dojdzie zaznają jeszcze trochę pozornie bezpiecznej rozrywki. Mallory nie do końca, bo trudno, żeby arachnofobiczka dobrze się bawiła, gdy wszędzie pełno pająków. A może jednak tak? Bo nie wiedzieć czemu ona i jej towarzysze dochodzą do wniosku, że te potwory są sztuczne... Pająki jeszcze w „Domu strachów” wystąpią, w scence rodem z moich najgorszych koszmarów. Podejrzewam, że długo w takiej sytuacji bym nie pożyła – jak nic padłabym na zawał. Nie potrzeba by było żadnych morderców, których trochę w „Domu strachów” jest. Noszą różne maski, w tym oczywiście klaunów, zgodnie z panującą obecnie w kinie grozy modą. Którą już jestem zmęczona, dlatego ucieszyło mnie, że twórcy omawianej produkcji zaproponowali też inne wizerunki oprawców. Jeden z nich bez wątpienia miał nawiązywać do „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną” Tobe'a Hoopera - podróbka Leatherface'a. Ale według mnie najlepszy moment filmu to ten, w którym występuje człowiek w najmniej wymyślnej masce. Najpierw dostajemy całkiem upiorną scenkę w korytarzu pełnym nieruchomych figur(?) przykrytych prześcieradłami, wśród których jak wiemy jest przynajmniej jedna żywa istota. Ta w moim odczuciu najbardziej trzymająca w napięciu sekwencja „Domu strachów” zostaje sfinalizowana w dosyć przewrotny sposób. Beck i Woods celowo odbili tutaj od konwencji – uznali, że fajnie będzie nie zadziałać tutaj pod dyktando gatunku, podejść do tego od innej strony. Muszę przyznać, że nieźle się to zgrało. Ciekawe rozwiązanie. Proste i niespodziewane. Rozwój tego wątku jest już na wskroś przewidywalny. Żadna niespodzianka z tej strony już nikogo zapewne nie spotka. Z innych też raczej nie, chociaż pewien, bądź co bądź, ograny wybieg zastosowany w przedostatniej partii „Domu strachów” na co poniektórych może zadziałać. Na mnie wrażenia to nie zrobiło. Już prędzej epilog i bynajmniej nie dlatego, że wypuszczono w nim jakieś niespodziewane, miażdżące uderzenie. Nic z tych rzeczy. UWAGA SPOILER Po prostu wtedy już płynęłam na satysfakcjonującej fali – można to nazwać przedłużeniem katharsis dostarczanego przez waleczną Harper. Xena może się schować. Ta dziewczyna idzie jak taran. Istny człowiek-demolka, zjadający czarne charaktery na śniadanie. Jeden, drugi, trzeci... Dawać następnego! KONIEC SPOILERA Takie rozwiązania fabularne nieczęsto do mnie przemawiają. Zazwyczaj uznaję to za grubą przesadę, zbytnie pogwałcenie realizmu, ale w „Domu strachów”, jakimś niepojętym dla mnie sposobem, dałam się w to wciągnąć. I jest coś jeszcze. Nazwijmy to podwójnym zabezpieczeniem, choć nie jest to w pełni adekwatne określenie. Określenie morderców prowadzących tytułowy dom strachów. Wiarygodnie się to prezentuje i na pewno nie wkrada się w to monotonia. Możemy w tym garncu sobie przebierać. Kreatur mamy do wyboru, do koloru. Gorzej z sekwencjami okaleczeń i mordów. Tutaj wyróżnić mogę tylko, niestety nazbyt dynamiczne, ujęcie zdzierania twarzy chłopaka (od ust w górę). Poza tym standard: miażdżenie głów, przypalanie twarzy, pocięcie ręki, strzały z broni palnej etc. Niektóre z tychże niezbyt krwawych wydarzeń częściowo „rozgrywają się poza kadrem”, a to, co widać w sumie łatwo przegapić. Ot, szybkie migawki niczym niewyróżniających się (poza jednym) aktów przemocy z wykorzystaniem różnych narzędzi. Szczególnie makabrycznym to tego filmu nazwać nie można. Nawet jak na standardy obrazów slash jest za delikatnie. Nawet w tym niesłynącym z przesadnej przemocy nurcie można bez trudu znaleźć bardziej drastyczne produkcje. Ale według mnie w dzisiejszych czasach lepiej gore minimalizować niż maksymalizować. Lepiej tego nie dociągać niż przeciągać. Bo wtedy prawdopodobnie uruchomiono by komputer... No dobrze, może nie. Może poradzono by sobie bez CGI, ale śmiem w to wątpić. Jakoś nie mam aż takiego zaufania do współczesnych efektów specjalnych. Ciekawe dlaczego?

Scott Beck i Bryan Woods w pewnym zakresie serwują nam w swoim „Domu strachów” powrót do korzeni. O tyle o ile, bo nie da się ukryć, że tradycja splata się tutaj z nowoczesnością. Klasyczne spojrzenie na slasher, ale niezupełnie wolne od współczesnych wpływów. I nie rozciąga się to tylko na warstwę fabularną. Również techniczną. Sceny tortur i zabójstw oraz sylwetki pozytywnych postaci (najmniej Harper) aż prosiły mi się o dopracowanie. Większą uwagę twórców. Ale poza tym nie mam większych zastrzeżeń. Nawet do niektórych zastanawiających, żeby rzec nielogicznych posunięć bohaterów. Tak miało być. „Dom strachów” miał być swego rodzaju hołdem dla filmów slash z lat 70-tych i 80-tych, a każdy fan tychże wie, że ten wyprowadzający z równowagi tak wielu współczesnych odbiorców element jest jedną ze składowych owego podgatunku horroru. Może i na trwałe nie wpisał się w jego konwencję, ale był (i nadal jest) stosowany na tyle często, żeby stać się jednym z jego znaków rozpoznawczych. Nie absolutnie wymagalnym, ale jak się składa hołd starym, dobrym slasherom, to moim zdaniem głupio byłoby z tego zrezygnować. W każdym razie polecam długoletnim fanom „Domu strachów”, acz niezbyt gorąco. Miłośników współczesnych trendów natomiast uczulam: nie ma CGI, oryginalnej ani tym bardziej złożonej ścieżki fabularnej. Jest dynamicznie i w miarę mrocznie, ale nie sądzę, żeby to wystarczyło wszystkim wyjadaczom XXI-wiecznych mainstreamowych horrorów. XX-wiecznych slasherów pewnie też nie, bo to jeszcze nie to, ale myślę, że ta grupa i tak ma największą szansę się w tym odnaleźć. Może nie całkowicie, ale wiem po sobie, że do pewnego stopnia da się w tym zanurzyć. Dobre i tyle.

3 komentarze:

  1. O matko, chyba wypożyczę i przeczytam 30 października :) Halloween co prawda wywodzi się od satanistów i morderców ale czasami warto na coś spojrzeć z punktu widzenia humoru.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest starsza wersja tej historii z 2007 roku pod tytułem Dom strachu. Obejrzeliśmy i nawet się nam podobała.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film jest super, można go zobaczyć w CDA, bardzo fajna recenzja.

    OdpowiedzUsuń