Kiedy Kai Koss dostaje informację o śmierci swojej matki wraca do
rodzinnego miasteczka. Na miejscu dowiaduje się, że jest jedynym spadkobiercą zaniedbanego,
usytuowanego w lesie domu rodzicielki. Powrót do kryjących koszmarne
wspomnienia pomieszczeń, z których Kai uciekł przed laty sprowadza na niego nie
lada kłopoty. Nie dość, że umysł płata mu figle to na domiar złego w okolicach
domu dochodzi do potwornych zbrodni, które zwracają na niego uwagę mieszkańców miasteczka.
Norweski horror Pala Oie, czerpiący z formuły ghost story, slashera i
filmu psychologicznego. W roli głównej wystąpił genialny Kristoffer Joner,
który z najlepszej strony dał mi się już poznać w „Drzwiach obok” z 2005 roku. Co
ciekawe na planie „Skjult” spotkał się ze swoją koleżanką ze wspomnianej
produkcji, Cecilie A. Mosli. Biorąc pod uwagę tematykę filmu śmiem twierdzić,
że Oie nieprzypadkowo zestawił ze sobą te dwa nazwiska, wszak w zbliżonych
tematycznie „Drzwiach obok” oboje zaprezentowali światowy poziom aktorstwa.
W 2009 roku „Skjult” został uhonorowany Amandą za najlepszą scenografię i
choć rzadko zgadzam się z decyzjami komisji przyznających nagrody filmowe ten
gest uważam za całkowicie usprawiedliwiony. Już pierwsza scena podróży Kaia
Kossa do rodzinnego miasteczka po asfaltowej drodze w otoczeniu gęstych lasów
dała mi przedsmak prawdziwego geniuszu scenografa. To takie swego rodzaju
połączenie piękna z mrokiem. Metaliczna kolorystyka obrazu, ostre kontury i
piękne widoczki (ze szczególnym wskazaniem na wielki wodospad w środku lasu),
które chwilami dzięki prostym zabiegom (sztuczna mgła, cienie w okolicach
drzew) oddziałują w zupełnie odwrotny sposób – zachwyt zamienia się w czysty
niepokój. A przeciętny widz zaczyna się zastanawiać, czy istnieje jeszcze
jakikolwiek twórca kina grozy, który dorównałby Palowi Oie w budowaniu zimnego
klimatu wszechobecnej grozy. Moim zdaniem nie. Atmosfera, która wręcz bucha ze „Skjult”
to kwintesencja norweskiej tajemnicy, tak często, ale z dużo gorszym skutkiem
szerzonej w tamtejszej kinematografii.
Pierwsze dwadzieścia minut seansu silnie czerpie z estetyki ghost story, ale dużo bardziej umiejętnie
od pierwszego lepszego amerykańskiego obrazu z tego nurtu. Naprawdę wystarczyło
mi jedynie dwadzieścia minut, aby trzy razy podskoczyć. Co prawda nie ze
strachu tylko zwykłego zaskoczenia, aczkolwiek nawet jump scenki mogą mieć w sobie pewien nieodparty urok, o ile
podobnie jak tutaj zostaną zrealizowane z prawdziwym wyczuciem gatunku.
Pożegnanie Kaia z ciałem matki, które nagle otwiera oczy i łapie go za rękę,
jej późniejsze zmaterializowanie się w domu i wreszcie dłoń wyłaniająca się z
mroków piwnicy i chwytająca naszego bohatera. Oie z wręcz obłędną dokładnością wymierzył
chwile przygwożdżenia widzów zaskakującymi bombami, które wzmocnił miażdżącymi dźwiękami.
Podskoki w fotelu w towarzystwie szybszego bicia serca murowane! W fabułę filmu
szybko wkradną się również wątki stricte psychologiczne. Coraz silniejsze
popadanie w obłęd Kaia Kossa, jego spotkania z tajemniczą Miriam, która zdaje
się naprowadzać go na mrożące krew żyłach tajemnice z życia jego matki i
wreszcie mordy, do których dochodzi w okolicach jego domu. Tak, dla wielbicieli
slasherów twórcy również przygotowali
coś miłego. Zabójstwo pary młodych ludzi i szeroko zakrojone poszukiwanie ich
ciał oraz niezwykle realistyczna sekwencja okaleczenia policjanta za pomocą kawałka
drewna wbitego w jego oko. Rozwiązanie zagadki tych zgonów zdaje się być z góry
przesądzone, gdyby nie postać małego Petera, który zaginął w 1989 roku. Policja
jest przekonana, że spadł w otchłań wodospadu, ale Kai ma zupełnie inną teorię.
To, co przydarzyło się w przeszłości małemu Kossowi i według niego Peterowi to
motyw, który przez długi czas jest utrzymywany w tajemnicy w tak umiejętny sposób,
aby podsycać ciekowość widza, przy okazji utrzymując w nim przekonanie, że oto
jest konfrontowany z prawdziwie zawiłą, poddającą się wielu interpretacjom
fabułą. Owszem, ilekroć Koss przebywa w starym domostwie matki w jego okolicach
dochodzi do okrutnych zbrodni, aczkolwiek mężczyzna kilkukrotnie widuje
tajemniczą postać w czerwonej bluzie, która według niego jest sprawcą
wszystkich nieszczęść, które nawiedziły miasteczko. Pytanie tylko, czy nie jest
on jedynie kolejną imaginacją rozchwianego umysłu głównego bohatera? Znamienna
jest scena pościgu po lesie, śladem zakapturzonej postaci. Gdy Koss w końcu
staje naprzeciw niej jego gesty niczym w lustrzanym odbiciu są przez nią
dublowane.
W połowie seansu następuje duże spowolnienie akcji, podczas którego
niecierpliwy widz będzie mógł jedynie nacieszyć oczy hipnotyzującą norweską
scenerią. Głównie dlatego, że tropy podrzucane przez twórców, celem zmylenia
odbiorców przestaną należycie wywiązywać się ze swojej roli. Każdy, kto pozna
historię Petera będzie przekonany, że istnieją jedynie dwie prawdopodobne interpretacje
fabuły filmu. Pytanie tylko, którą obrał scenarzysta? W końcówce przed twórcami
stanęło naprawdę trudne wyzwanie – zaskoczyć widzów, którzy najprawdopodobniej
już poskładali wszystkie części zawiłej układanki… Moim zdaniem Oie postawił na
najlepszy z możliwych wariantów, być może nie zaskakując, ale przynajmniej wychodząc
z tego impasu z przysłowiową twarzą. UWAGA
SPOILER Jak nie wie się, jak coś zaskakująco wyjaśnić najlepiej nie
tłumaczyć niczego, pozostawiając interpretację w gestii inteligencji odbiorców.
Tak, więc na końcu pozostajemy z przeświadczeniem, które zakiełkowało w nas już
dużo wcześniej. Albo Peter istniał naprawdę i dopuszczał się wszystkich tych
zbrodni, albo był jedynie mrocznym alter ego Kossa. Moim zdaniem o wiele
atrakcyjniej, choć mało oryginalnie prezentuje się ta druga możliwość i to przy
niej będę obstawać. Ale to nie koniec zagadek, bowiem twórcy w swojej mądrości
pozostawili bez wyjaśnienia postać Miriam. Wiemy, że dziewczyna była jedynie
imaginacją Kaia, bowiem w dzieciństwie przechowywał w swoim więzieniu jej
zdjęcie, ale kim naprawdę była sami musimy odgadnąć KONIEC SPOILERA.
Norweskie horrory mają w sobie jakiś niezaprzeczalny mroczny urok, którego
próżno szukać w kinematografii innych krajów. Najczęściej podkreślany jest on,
podobnie jak w „Skjult” malowniczą scenerią i zimnym klimatem, ale również
mnogością interpretacji fabuły. W niniejszej pozycji zawarto dosłownie
wszystko, co prawdziwy horror mieć powinien, a co za tym idzie pomimo kilku
słabszych momentów (zapętlenia w środkowej części i przewidywalnego zakończenia)
nie pozostaje mi nic innego, jak powinszować wyczuciu gatunku Pala Oie.
Światowy poziom, prawdziwa gratka dla wielbicieli horrorów, o której długo się
nie zapomina!
Nie obejrzałam co prawda jeszcze tego filmu, ale wpadł mi w ręce jakoś ostatnio i powiedzmy, że się przymierzam :) Zgadzam się z Tobą, że skandynawskie kino grozy ma swój specyficzny urok. Zawsze jak pojawia się jakaś produkcja z tamtego rejonu, jestem strasznie ciekawa, co tym razem zobaczę.
OdpowiedzUsuń