poniedziałek, 9 czerwca 2014

„Winogrona śmierci” (1978)


Elisabeth wybiera się do winnicy, w której pracuje jej chłopak. W pociągu dosiada się do niej nieznajomy mężczyzna. Gdy na jej oczach połowa jego twarzy zamienia się w papkę przerażona Elisabeth wybiega na zewnątrz. Jej wędrówka przez odludne, rozległe tereny chwilowo dobiega końca, gdy dociera do domu pewnej rodziny, która również wykazuje oznaki tajemniczej zarazy. Elisabeth udaje się ujść z życiem z utarczki z agresywną „głową rodziny”, ale to wcale nie koniec jej kłopotów. Dalsza podróż przez te zapomniane przez Boga tereny uświadamia jej, że niemalże wszyscy tutejsi mieszkańcy zarazili się tajemniczą chorobą, trawiącą zarówno ich ciała, jak i umysły.

Francuski reżyser, Jean Rollin, w światku horrorów dał się poznać, jako twórca erotycznych opowieści o wampirach często w iście surrealistycznym klimacie. Przyjmując zlecenie na „Winogrona śmierci” zastrzegł sobie prawo do wprowadzenia kilku poprawek do scenariusza Christiana Meuniera, z poszanowaniem sugestii producenta, aby inspirację czerpał z kultowej produkcji George’a Romero pt. „Noc żywych trupów”. Chociaż Rollin nie miał doświadczenia w zombie movies postanowił maksymalnie ograniczyć wpływ filmu Romero na swój obraz. Zdecydowanie najciekawszy okazał się pomysł zarażania pestycydami, którymi spryskano dojrzewające winogrona, co w efekcie zaowocowało skażeniem wina. Zrobienie z francuskiego przysmaku śmiertelnego zagrożenia zapewne spotęgowało ogólne wrażenia z seansu tamtejszej publiczności, a przy okazji udowodniło, że Rollin nie należy do grona bezkrytycznych kopistów, żerujących na sukcesie innych, że potrafi natchnąć swój film pewną dozą oryginalności. Co wcale nie znaczy, że wszystko mu się udało…

Akcja „Winogron śmierci” nabiera tempa już w pierwszych minutach seansu – nie uświadczymy tutaj rozwleczonego, przegadanego wstępu, przybliżającego nam główną bohaterkę. O Elisabeth wiemy tylko, że zmierza do położonej z dala od cywilizacji winnicy, w odwiedziny do swojego chłopaka. Zaraz potem zostaje zaatakowana przez zarażonego niezidentyfikowanym wirusem mężczyznę, który zmusza ją do opuszczenia pociągu. Już widok pierwszego zombie uświadamia nam, że albo Rollin dysponował śmiesznie niskim budżetem, albo zatrudnił kiepskiego charakteryzatora. Zarówno ten pierwszy pojawiający się na ekranie zarażony, jak i pozostali tłumnie zalegający okoliczną wioskę bardziej bawią, aniżeli niepokoją. Ich twarze wyglądają, jakby ktoś rozprowadził na nich wielobarwną papkę, w ogóle nieprzypominającą ludzkiej tkanki, krwi, czy ropy. Takie niedbalstwo sprawia, że o jakimkolwiek uczuciu zniesmaczenia nie może być mowy - w końcu, kogo przekonałaby tak sztuczna charakteryzacja? Na szczęście film ratuje niesamowity klimat. Początkowo, kiedy Elisabeth krąży po zapierających dech w piersiach rozległych trawiasto-skalnych terenach, pełnych ruin wszelkiego rodzaju budowli jej samotność wręcz przytłacza. Owe wyalienowanie jest niemalże namacalne – sama pośrodku niczego, zagrożona przez co jakiś czas zastępujące jej drogę agresywne żywe trupy. Napięcie skutecznie potęguje genialna ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Philippe Sissmana. I gdyby „Winogrona śmierci” wpisywały się w estetykę horrorów nastrojowych z pewnością odniosłyby międzynarodowy sukces – szkopuł w tym, że to miało być gore, a w tej materii Rollinowi zwyczajnie zabrakło polotu.

Kiedy Elisabeth spotyka niezmiernie irytującą niewidomą kobietę i wraz z nią wkracza do opanowanej przez żywe trupy wioski klimat wyalienowania wzbogacono nutką duszącej mroczności, która schodzi na plan dalszy, gdy naszym oczom ukazują się hordy śmiesznie ucharakteryzowanych antagonistów. W wiosce będziemy świadkować tylko jednemu morderstwu, ale wcześniejsze zgony dały już nam przedsmak braku inwencji Rollina w tej materii. Sposoby eliminacji zarówno protagonistów, jak i antagonistów nie mają w sobie ani odrobiny wbijającej się w pamięć oryginalności. Szczerze mówiąc z takich stricte krwawych wstawek podobał mi się jedynie moment odpadania oka jednemu zombie – pozostałe, a już szczególnie dekapitacja dziewczyny (jak na dłoni widać, że to kukła) mocno rozczarowują. Naprawdę, po tak znanym francuskim reżyserze spodziewałam się nieco większej odwagi w epatowaniu makabrą. No, ale za to jego zacięcie do erotyki nieustannie bije po oczach, bowiem żeńska część obsady przy pierwszej nadarzającej się okazji „świeci nagimi piersiami”. Cóż, panów powinno to zadowolić;)

„Winogrona śmierci” mogę polecić jedynie entuzjastom duszącej atmosfery wszechobecnego zagrożenia, ale pod warunkiem, że uda im się przymknąć oko na rażąco sztuczne krwawe sceny. Naprawdę, żałuję, że Rollin postanowił utrzymać swój obraz w estetyce filmów gore, bo gdyby postawił tylko na ten niezapomniany klimat, bez jakiejkolwiek dosłowności mielibyśmy ewidentny hit. A tak powstała jedynie zwykła średniawka, którą można obejrzeć bez ryzyka nadmiernej nudy, ale też bez nadziei na coś mocniejszego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz