Elisabeth wybiera się do winnicy, w której pracuje jej chłopak. W pociągu dosiada
się do niej nieznajomy mężczyzna. Gdy na jej oczach połowa jego twarzy zamienia
się w papkę przerażona Elisabeth wybiega na zewnątrz. Jej wędrówka przez
odludne, rozległe tereny chwilowo dobiega końca, gdy dociera do domu pewnej
rodziny, która również wykazuje oznaki tajemniczej zarazy. Elisabeth udaje się
ujść z życiem z utarczki z agresywną „głową rodziny”, ale to wcale nie koniec
jej kłopotów. Dalsza podróż przez te zapomniane przez Boga tereny uświadamia
jej, że niemalże wszyscy tutejsi mieszkańcy zarazili się tajemniczą chorobą,
trawiącą zarówno ich ciała, jak i umysły.
Francuski reżyser, Jean Rollin, w światku horrorów dał się poznać, jako twórca
erotycznych opowieści o wampirach często w iście surrealistycznym klimacie. Przyjmując
zlecenie na „Winogrona śmierci” zastrzegł sobie prawo do wprowadzenia kilku
poprawek do scenariusza Christiana Meuniera, z poszanowaniem sugestii
producenta, aby inspirację czerpał z kultowej produkcji George’a Romero pt. „Noc żywych trupów”. Chociaż Rollin nie miał doświadczenia w zombie movies postanowił maksymalnie ograniczyć wpływ filmu Romero
na swój obraz. Zdecydowanie najciekawszy okazał się pomysł zarażania
pestycydami, którymi spryskano dojrzewające winogrona, co w efekcie zaowocowało
skażeniem wina. Zrobienie z francuskiego przysmaku śmiertelnego zagrożenia zapewne
spotęgowało ogólne wrażenia z seansu tamtejszej publiczności, a przy okazji
udowodniło, że Rollin nie należy do grona bezkrytycznych kopistów, żerujących
na sukcesie innych, że potrafi natchnąć swój film pewną dozą oryginalności. Co
wcale nie znaczy, że wszystko mu się udało…
Akcja „Winogron śmierci” nabiera tempa już w pierwszych minutach seansu –
nie uświadczymy tutaj rozwleczonego, przegadanego wstępu, przybliżającego nam
główną bohaterkę. O Elisabeth wiemy tylko, że zmierza do położonej z dala od
cywilizacji winnicy, w odwiedziny do swojego chłopaka. Zaraz potem zostaje
zaatakowana przez zarażonego niezidentyfikowanym wirusem mężczyznę, który
zmusza ją do opuszczenia pociągu. Już widok pierwszego zombie uświadamia nam,
że albo Rollin dysponował śmiesznie niskim budżetem, albo zatrudnił kiepskiego
charakteryzatora. Zarówno ten pierwszy pojawiający się na ekranie zarażony, jak
i pozostali tłumnie zalegający okoliczną wioskę bardziej bawią, aniżeli niepokoją.
Ich twarze wyglądają, jakby ktoś rozprowadził na nich wielobarwną papkę, w
ogóle nieprzypominającą ludzkiej tkanki, krwi, czy ropy. Takie niedbalstwo
sprawia, że o jakimkolwiek uczuciu zniesmaczenia nie może być mowy - w końcu,
kogo przekonałaby tak sztuczna charakteryzacja? Na szczęście film ratuje niesamowity
klimat. Początkowo, kiedy Elisabeth krąży po zapierających dech w piersiach
rozległych trawiasto-skalnych terenach, pełnych ruin wszelkiego rodzaju budowli
jej samotność wręcz przytłacza. Owe wyalienowanie jest niemalże namacalne –
sama pośrodku niczego, zagrożona przez co jakiś czas zastępujące jej drogę
agresywne żywe trupy. Napięcie skutecznie potęguje genialna ścieżka dźwiękowa,
skomponowana przez Philippe Sissmana. I gdyby „Winogrona śmierci” wpisywały się
w estetykę horrorów nastrojowych z pewnością odniosłyby międzynarodowy sukces –
szkopuł w tym, że to miało być gore,
a w tej materii Rollinowi zwyczajnie zabrakło polotu.
Kiedy Elisabeth spotyka niezmiernie irytującą niewidomą kobietę i wraz z
nią wkracza do opanowanej przez żywe trupy wioski klimat wyalienowania
wzbogacono nutką duszącej mroczności, która schodzi na plan dalszy, gdy naszym
oczom ukazują się hordy śmiesznie ucharakteryzowanych antagonistów. W wiosce
będziemy świadkować tylko jednemu morderstwu, ale wcześniejsze zgony dały już
nam przedsmak braku inwencji Rollina w tej materii. Sposoby eliminacji zarówno
protagonistów, jak i antagonistów nie mają w sobie ani odrobiny wbijającej się w
pamięć oryginalności. Szczerze mówiąc z takich stricte krwawych wstawek podobał
mi się jedynie moment odpadania oka jednemu zombie – pozostałe, a już szczególnie
dekapitacja dziewczyny (jak na dłoni widać, że to kukła) mocno rozczarowują.
Naprawdę, po tak znanym francuskim reżyserze spodziewałam się nieco większej
odwagi w epatowaniu makabrą. No, ale za to jego zacięcie do erotyki nieustannie
bije po oczach, bowiem żeńska część obsady przy pierwszej nadarzającej się
okazji „świeci nagimi piersiami”. Cóż, panów powinno to zadowolić;)
„Winogrona śmierci” mogę polecić jedynie entuzjastom duszącej atmosfery wszechobecnego
zagrożenia, ale pod warunkiem, że uda im się przymknąć oko na rażąco sztuczne
krwawe sceny. Naprawdę, żałuję, że Rollin postanowił utrzymać swój obraz w estetyce
filmów gore, bo gdyby postawił tylko
na ten niezapomniany klimat, bez jakiejkolwiek dosłowności mielibyśmy ewidentny
hit. A tak powstała jedynie zwykła średniawka, którą można obejrzeć bez ryzyka
nadmiernej nudy, ale też bez nadziei na coś mocniejszego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz