sobota, 14 czerwca 2014

„Oblicza śmierci” (1978)


Patolog Francis B. Gross przez lata jeździł po świecie w poszukiwaniu różnych oblicz śmierci, zarówno zwierząt, jak i ludzi. Kiedy już zgłębił wszystkie tajniki umierania, które doprowadziły go do smutnych konstatacji na temat ludzkiej natury postanowił podzielić się swoim materiałem filmowym z szerszą publicznością. Przyjmując rolę narratora Gross prowadzi nas przez świat pełen bezpardonowego okrucieństwa, którego sprawcą jest człowiek.

Dokumentalizowany głośny obraz Johna Alana Schwartza, który swego czasu przyniósł tak spory zysk, że reżyser, „idąc za ciosem”, w późniejszych latach stworzył jeszcze pięć kontynuacji. „Oblicza śmierci” zaklasyfikowano do nurtu mondo movie, a jego dystrybucji zakazano w Australii, Norwegii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii – informacje, że jakoby owe restrykcje objęły ponad czterdzieści krajów świata okazały się zmyślone. W latach 70-tych opinia publiczna była przekonana, że ma do czynienia z dokumentem, pełnym autentycznych scen śmierci, ale dzisiaj wiemy już, że tylko niektóre materiały były prawdziwe – wiele scen jest wynikiem pracy speców od efektów specjalnych. Ale nawet teraz, po upływie tylu lat, owe wyreżyserowane ujęcia sprawiają mocno realistyczne wrażenie, co zaskakuje zważywszy na niewielki budżet, którym dysponowali twórcy. Pod koniec 70-tego stulecia „Oblicza śmierci” mocno szokowały zarówno nagromadzeniem przemocy, jak i niewygodnym, acz jakże prawdziwym przesłaniem. Obawiam się jednak, że dzisiaj nie będą aż tak silnie oddziaływać na opinię publiczną. Szczególnie, jeśli oglądało się „Mieszkańców Ziemi” Shauna Monsona z 2005 roku – najokrutniejszy obraz, jaki dane mi było zobaczyć (pierwszy i jak na razie ostatni, który wyciskał mi z oczu łzy przez cały przeszło półtoragodzinny seans). Owy dokument obrazował ludzkie okrucieństwo ludzi względem zwierząt, a więc przesłaniem wpasowywał się do pierwszych scen „Oblicz śmierci” – tyle, że przeskoczył je nagromadzeniem przemocy.

Zapewne obecne pokolenie skwituje przesłanie Schwartza pobłażliwym uśmiechem – w końcu w XXI wieku takie prawdy o ludzkiej naturze nie są niczym odkrywczym. Każdy dorosły odbiorca to wie, co wcale nie zmienia faktu, że wszystko co mówi nam narrator dr Francis B. Gross, wykreowany przez Michaela Carra, jest szczerą prawdą. Dla mnie banalność przesłania nie ma żadnego znaczenia, jeśli tylko nie mija się ono z niezaprzeczalnymi faktami, a tak jest właśnie w tym przypadku. Seans rozpoczynają zdjęcia lasu deszczowego w Ameryce Południowej, w skrócie przybliżające nam prawo dżungli. Ten delikatny wstęp ma nam uświadomić, że jedynie dzikie tereny świata, zdominowane przez zwierzęta są pełne usprawiedliwionej śmierci, w imię przerwania. Zwierzęta dbają o równowagę ekosystemu, zabijając dla zaspokojenia głodu i przy okazji równoważąc liczbę poszczególnych gatunków, żyjących na Ziemi. Problem pojawia się, kiedy na horyzoncie wyrośnie człowiek i właśnie taka teza będzie przyświecać Grossowi, który w dalszej części seansu prowadzi nas przez spektakl śmierci. Najtrudniej przebrnąć przez początkowe sceny znęcania się nad zwierzętami – między innymi walkę psów wyszkolonych przez ludzi, tak aby stawać przeciwko własnemu gatunkowi, rzeź fok, migawki z rzeźni, nielegalne polowanie na aligatory i moim zdaniem najbardziej szokujący moment filmu, obrazujący zgon małpy. Klienci pewnej drogiej restauracji mogą, ku własnej uciesze, rozłupać kilkoma ciosami czaszkę małpy tylko po to, aby móc zakosztować jej surowego mózgu… Szczerze mówiąc po wszystkich tych okrutnych zgonach zwierząt z ulgą przyjęłam zamykającą ten akt scenę rozszarpania policjanta przez aligatora, bowiem nie miałam najmniejszej ochoty oglądać tego, co gliniarz by mu zrobił, gdyby jego polowanie zakończyło się powodzeniem. No i ten komentarz narratora sugerujący, że gad zemścił się za lata prześladowań przez rasę ludzką… Jakże trafne podsumowanie owej najtrudniejszej do wytrzymania części seansu.

Dalszą podróż przez różne oblicza śmierci zrealizowano równie realistycznie, co początek, ale przy większym zagęszczeniu duszącej atmosfery, najmocniej potęgowanej depresyjną ścieżką dźwiękową. Ale choć przez cały seans przewija się cała masa ciał nie robią one już tak szokującego wrażenia, jak tortury zwierząt. Schwartz zajrzy na chwilę do kostnicy, w której dane nam będzie towarzyszyć patologowi przy sekcji zwłok (mocno odstręczające ujęcie ściągania twarzy). Wejdzie w sam środek strzelaniny, który to moment znacznie obniży wiarygodność tej produkcji (bo chyba nikt nie uwierzy, że policja pozwoliłaby twórcom jakiegokolwiek dokumentu stawać na linii strzału), ale za to zrekompensuje nam tę niedoróbkę okrutnym finałem, ukazującym ciała dzieci. Ponadto reżyser zgłębi problem kary śmierci, pokazując nam jak kończą skazańcy w komorze gazowej, na krześle elektrycznym i podczas publicznej egzekucji ścięcia oraz pokaże kilka okaleczonych ciał uczestników różnego rodzaju wypadków. Ten spektakl śmierci może i zniesmaczy co bardziej niezaznajomionych z gore odbiorców, głównie przez wzgląd na realistyczną realizację, ale dla mnie był troszkę zbyt oszczędny – rozlew krwi ograniczono do minimum. Za to zainteresowała mnie obecność Grossa na spotkaniach różnych kultów religijnych. Członkowie jednego wykazywali zamiłowanie do jadowitych węży, których dotknięcie wprowadzało ich w dziwny trans, a drugi zajmował się konsumowaniem narządów wewnętrznych zmarłych i orgiami w strumieniach ich krwi. Narrator słusznie tutaj zauważa, że choć jesteśmy najinteligentniejszym gatunkiem na Ziemi to równocześnie jesteśmy najbardziej niezrównoważeni. Czego dowodzą kolejne archiwalne migawki z wojen, bez których ludzkość zdaje się nie potrafi żyć. Bardzo ucieszyło mnie również poruszenie tematyki potęgi Natury, broniącej się przed zgubnym wpływem naszej rasy na planetę – zdjęcia powodzi i wybuchających wulkanów przywiodły mi na myśl dokumenty widziane na National Geographic, a i ich przestrzegająca wymowa idealnie wpasowała się w problematykę „Oblicz śmierci”. Ponadto mamy jeszcze kilka samobójstw i morderstw – słowem: dosłownie wszystko, do czego tylko zdolny jest człowiek i co równocześnie świadczy o jego szaleństwie.

Moim zdaniem „Oblicza śmierci” przypadną do gustu wielbicielom gore i mondo movies, pod warunkiem, że nie będą oczekiwać zbyt wielkiego rozlewu krwi. Natomiast osoby rzadko obcujące z tymi nurtami horroru spektakl przemocy Schwartza może mocno zaszokować – nie tylko przesłaniem, ale również realistycznym wykonaniem. Co wcale nie zmienia mojego przekonania, że tego rodzaju obrazy, jak ten, czy „Mieszkańcy Ziemi” powinny być wyświetlane w szkołach średnich, bo w obecnych zdegenerowanych czasach jedynie dosłowne spotkanie z okrucieństwem rasy ludzkiej może młodzieży coś ważnego uświadomić.

3 komentarze:

  1. Oj pamiętam Oblicza śmierci na VHS w wypożyczalni. Krążyła wokół nich zawsze taka aura tajemniczości :) Jak dla mnie był troszkę za bardzo .... zryty :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale numer ! Parę dni temu oglądałem ten film. Tego cyklu jest parę części i zamierzam obejrzeć je wszystkie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Och taaaak... Pamiętam wyświechtaną VHSkę dorwaną w wypożyczalni. Może to nie jest dobry pomysł, by jako dziecko oglądać wcinanie małpich móżdżków czy wyciąganie na brzeg topielca, ale przecież właśnie wtedy kiełkowała we mnie (niezdrowa?) fascynacja kinem kategorii NC-17 ;) Dopiero po latach dowiedziałam się, że obrazy nie są do końca autentyczne i chyba nawet jestem z tego powodu zadowolona. Tak czy tak nikt i nic nie odbierze mi emocji z seansu, kiedy wszystko wydawało się takie brrrr paskudne, realne i obrzydliwe.

    P.S. Kasetę oczywiście wypożyczyli rodzice (żeby nie było) ;)

    OdpowiedzUsuń