Patolog Francis B. Gross przez lata jeździł po świecie w poszukiwaniu
różnych oblicz śmierci, zarówno zwierząt, jak i ludzi. Kiedy już zgłębił
wszystkie tajniki umierania, które doprowadziły go do smutnych konstatacji na
temat ludzkiej natury postanowił podzielić się swoim materiałem filmowym z
szerszą publicznością. Przyjmując rolę narratora Gross prowadzi nas przez świat
pełen bezpardonowego okrucieństwa, którego sprawcą jest człowiek.
Dokumentalizowany głośny obraz Johna Alana Schwartza, który swego czasu
przyniósł tak spory zysk, że reżyser, „idąc za ciosem”, w późniejszych latach
stworzył jeszcze pięć kontynuacji. „Oblicza śmierci” zaklasyfikowano do nurtu mondo movie, a jego dystrybucji zakazano
w Australii, Norwegii, Nowej Zelandii i Wielkiej Brytanii – informacje, że
jakoby owe restrykcje objęły ponad czterdzieści krajów świata okazały się
zmyślone. W latach 70-tych opinia publiczna była przekonana, że ma do czynienia
z dokumentem, pełnym autentycznych scen śmierci, ale dzisiaj wiemy już, że
tylko niektóre materiały były prawdziwe – wiele scen jest wynikiem pracy speców
od efektów specjalnych. Ale nawet teraz, po upływie tylu lat, owe
wyreżyserowane ujęcia sprawiają mocno realistyczne wrażenie, co zaskakuje zważywszy
na niewielki budżet, którym dysponowali twórcy. Pod koniec 70-tego stulecia „Oblicza śmierci” mocno szokowały zarówno
nagromadzeniem przemocy, jak i niewygodnym, acz jakże prawdziwym przesłaniem. Obawiam
się jednak, że dzisiaj nie będą aż tak silnie oddziaływać na opinię publiczną.
Szczególnie, jeśli oglądało się „Mieszkańców Ziemi” Shauna Monsona z 2005 roku –
najokrutniejszy obraz, jaki dane mi było zobaczyć (pierwszy i jak na razie
ostatni, który wyciskał mi z oczu łzy przez cały przeszło półtoragodzinny seans).
Owy dokument obrazował ludzkie okrucieństwo ludzi względem zwierząt, a więc przesłaniem
wpasowywał się do pierwszych scen „Oblicz śmierci” – tyle, że przeskoczył je nagromadzeniem
przemocy.
Zapewne obecne pokolenie skwituje przesłanie Schwartza pobłażliwym
uśmiechem – w końcu w XXI wieku takie prawdy o ludzkiej naturze nie są niczym
odkrywczym. Każdy dorosły odbiorca to wie, co wcale nie zmienia faktu, że
wszystko co mówi nam narrator dr Francis B. Gross, wykreowany przez Michaela Carra,
jest szczerą prawdą. Dla mnie banalność przesłania nie ma żadnego znaczenia,
jeśli tylko nie mija się ono z niezaprzeczalnymi faktami, a tak jest właśnie w
tym przypadku. Seans rozpoczynają zdjęcia lasu deszczowego w Ameryce
Południowej, w skrócie przybliżające nam prawo dżungli. Ten delikatny wstęp ma
nam uświadomić, że jedynie dzikie tereny świata, zdominowane przez zwierzęta są
pełne usprawiedliwionej śmierci, w imię przerwania. Zwierzęta dbają o równowagę
ekosystemu, zabijając dla zaspokojenia głodu i przy okazji równoważąc liczbę poszczególnych
gatunków, żyjących na Ziemi. Problem pojawia się, kiedy na horyzoncie wyrośnie
człowiek i właśnie taka teza będzie przyświecać Grossowi, który w dalszej części
seansu prowadzi nas przez spektakl śmierci. Najtrudniej przebrnąć przez
początkowe sceny znęcania się nad zwierzętami – między innymi walkę psów
wyszkolonych przez ludzi, tak aby stawać przeciwko własnemu gatunkowi, rzeź
fok, migawki z rzeźni, nielegalne polowanie na aligatory i moim zdaniem
najbardziej szokujący moment filmu, obrazujący zgon małpy. Klienci pewnej drogiej
restauracji mogą, ku własnej uciesze, rozłupać kilkoma ciosami czaszkę małpy
tylko po to, aby móc zakosztować jej surowego mózgu… Szczerze mówiąc po
wszystkich tych okrutnych zgonach zwierząt z ulgą przyjęłam zamykającą ten akt
scenę rozszarpania policjanta przez aligatora, bowiem nie miałam najmniejszej
ochoty oglądać tego, co gliniarz by mu zrobił, gdyby jego polowanie zakończyło
się powodzeniem. No i ten komentarz narratora sugerujący, że gad zemścił się za
lata prześladowań przez rasę ludzką… Jakże trafne podsumowanie owej najtrudniejszej
do wytrzymania części seansu.
Dalszą podróż przez różne oblicza śmierci zrealizowano równie
realistycznie, co początek, ale przy większym zagęszczeniu duszącej atmosfery,
najmocniej potęgowanej depresyjną ścieżką dźwiękową. Ale choć przez cały seans
przewija się cała masa ciał nie robią one już tak szokującego wrażenia, jak
tortury zwierząt. Schwartz zajrzy na chwilę do kostnicy, w której dane nam
będzie towarzyszyć patologowi przy sekcji zwłok (mocno odstręczające ujęcie
ściągania twarzy). Wejdzie w sam środek strzelaniny, który to moment znacznie
obniży wiarygodność tej produkcji (bo chyba nikt nie uwierzy, że policja
pozwoliłaby twórcom jakiegokolwiek dokumentu stawać na linii strzału), ale za
to zrekompensuje nam tę niedoróbkę okrutnym finałem, ukazującym ciała dzieci. Ponadto
reżyser zgłębi problem kary śmierci, pokazując nam jak kończą skazańcy w komorze
gazowej, na krześle elektrycznym i podczas publicznej egzekucji ścięcia oraz
pokaże kilka okaleczonych ciał uczestników różnego rodzaju wypadków. Ten spektakl
śmierci może i zniesmaczy co bardziej niezaznajomionych z gore odbiorców, głównie przez wzgląd na realistyczną realizację,
ale dla mnie był troszkę zbyt oszczędny – rozlew krwi ograniczono do minimum.
Za to zainteresowała mnie obecność Grossa na spotkaniach różnych kultów
religijnych. Członkowie jednego wykazywali zamiłowanie do jadowitych węży, których
dotknięcie wprowadzało ich w dziwny trans, a drugi zajmował się konsumowaniem
narządów wewnętrznych zmarłych i orgiami w strumieniach ich krwi. Narrator słusznie
tutaj zauważa, że choć jesteśmy najinteligentniejszym gatunkiem na Ziemi to
równocześnie jesteśmy najbardziej niezrównoważeni. Czego dowodzą kolejne archiwalne
migawki z wojen, bez których ludzkość zdaje się nie potrafi żyć. Bardzo
ucieszyło mnie również poruszenie tematyki potęgi Natury, broniącej się przed
zgubnym wpływem naszej rasy na planetę – zdjęcia powodzi i wybuchających
wulkanów przywiodły mi na myśl dokumenty widziane na National Geographic, a i
ich przestrzegająca wymowa idealnie wpasowała się w problematykę „Oblicz
śmierci”. Ponadto mamy jeszcze kilka samobójstw i morderstw – słowem: dosłownie
wszystko, do czego tylko zdolny jest człowiek i co równocześnie świadczy o jego
szaleństwie.
Moim zdaniem „Oblicza śmierci” przypadną do gustu wielbicielom gore i mondo movies, pod warunkiem, że nie będą oczekiwać zbyt wielkiego
rozlewu krwi. Natomiast osoby rzadko obcujące z tymi nurtami horroru spektakl
przemocy Schwartza może mocno zaszokować – nie tylko przesłaniem, ale również
realistycznym wykonaniem. Co wcale nie zmienia mojego przekonania, że tego
rodzaju obrazy, jak ten, czy „Mieszkańcy Ziemi” powinny być wyświetlane w
szkołach średnich, bo w obecnych zdegenerowanych czasach jedynie dosłowne
spotkanie z okrucieństwem rasy ludzkiej może młodzieży coś ważnego uświadomić.
Oj pamiętam Oblicza śmierci na VHS w wypożyczalni. Krążyła wokół nich zawsze taka aura tajemniczości :) Jak dla mnie był troszkę za bardzo .... zryty :)
OdpowiedzUsuńAle numer ! Parę dni temu oglądałem ten film. Tego cyklu jest parę części i zamierzam obejrzeć je wszystkie.
OdpowiedzUsuńOch taaaak... Pamiętam wyświechtaną VHSkę dorwaną w wypożyczalni. Może to nie jest dobry pomysł, by jako dziecko oglądać wcinanie małpich móżdżków czy wyciąganie na brzeg topielca, ale przecież właśnie wtedy kiełkowała we mnie (niezdrowa?) fascynacja kinem kategorii NC-17 ;) Dopiero po latach dowiedziałam się, że obrazy nie są do końca autentyczne i chyba nawet jestem z tego powodu zadowolona. Tak czy tak nikt i nic nie odbierze mi emocji z seansu, kiedy wszystko wydawało się takie brrrr paskudne, realne i obrzydliwe.
OdpowiedzUsuńP.S. Kasetę oczywiście wypożyczyli rodzice (żeby nie było) ;)