wtorek, 8 września 2015

„Narodziny obłędu” (2007)


Laura spodziewa się pierwszego dziecka. Jej mąż, Steven, skłania ją, żeby przeprowadzili się za miasto, gdzie są lepsze warunki do wychowywania dziecka. Młode małżeństwo kupuje okazały dom z dala od wielkomiejskiego zgiełku i zaczyna przygotowywać się do przyjęcia nowego członka rodziny. Kiedy wreszcie nadchodzi długo wyczekiwana chwila dochodzi do lekkich komplikacji, które jednak nie zagrażają życiu matki i dziecka. Po krótkim pobycie w szpitalu Laura wraca z dziewczynką do domu, a Steven poświęca się karierze. Przytłoczona wielką odpowiedzialnością i ogromem obowiązków kobieta zaczyna niepokojąco się zachowywać, co zmusza jej męża do zatrudnienia pomocy do dziecka w postaci starszej, szanowanej w okolicy pani Kasperian. Jej obecność jednak nie uspokaja Laury – wręcz przeciwnie kobieta ma powody przypuszczać, że opiekunka chce skrzywdzić jej dziecko.

Jak dotychczas przygoda Isaaca Webba z pełnym metrażem ogranicza się jedynie do thrillera psychologicznego, pt. „Narodziny obłędu”. Po tym debiucie filmowiec zajął się produkowaniem shortów, tak jakby zniechęciły go niepochlebne komentarze kierowane pod adresem „Narodzin obłędu”. Krytykę można zrozumieć, wszak filmy inspirowane arcydziełami kina, a za takowy w wielu kręgach uważa się niniejszy obraz oraz odżegnujące się od zapadających w pamięć efektów nie mają większych szans sprostać preferencjom współczesnej szerokiej opinii publicznej. Już raczej plasują się w niszy, wychodząc naprzeciw bardzo wąskiej grupy odbiorców. Być może Webb liczył na większy sukces swojego filmu, albo zwyczajnie odkrył, że reżyserowanie i pisanie scenariuszy nie daje mu większej przyjemności. Abstrahując jednak od kariery twórcy „Narodzin obłędu” nie jestem zaskoczona chłodnym przyjęciem tej pozycji przez krytyków i dużą część zwykłych widzów, ale to wcale nie oznacza, że zamysł Isaaca Webba nie znalazł aprobaty w moich oczach. Oficjalnie film sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i thrillera, ale w moim mniemaniu bardziej właściwe jest rozpatrywanie owej produkcji jedynie przez pryzmat tego drugiego gatunku. Webb oczywiście sporadycznie dotyka zarówno konwencji fabularnej, jak i narracji typowej dla filmowego straszaka, ale nie czyni tego z zamiarem przerażenia, czy też zniesmaczenia odbiorców. Już raczej wykorzystuje takie środki do podkreślenia psychicznego rozbicia głównej bohaterki i spotęgowania napięcia.

Laurę, w którą znakomicie wcieliła się Elisabeth Shue, poznajemy jako utalentowaną tancerkę, mieszkającą w dużym mieście wraz ze swoim wspinającym się po szczeblach kariery mężem Stevenem (również bardzo dobrze wykreowanym przez Stevena Mackintosha). Kiedy kobieta uświadamia sobie, że jest w ciąży Webb wtłacza w scenariusz motyw szczególnie chętnie wykorzystywany przez twórców ghost stories – przeprowadzkę do nowego domu. Wybór pada na okazałe domostwo z basenem, usytuowane z dala od wielkomiejskiego zgiełku. Przyjemny zakątek do wychowywania dziecka, z takiego założenia początkowo wychodzi młode małżeństwo, ale jak można się tego spodziewać owa idylla nie potrwa długo. Jeszcze przed porodem Laura wykazuje pewną nerwowość, zaniepokojenie i zniechęcenie na myśl o odpowiedzialności, która na niej ciąży. Jej stan pogarsza również porzucenie pracy, w której rozwijała swoją pasję do tańca, ale dopiero po narodzinach córeczki jej emocjonalne rozchwianie staje się dostrzegalne dla osób z jej otoczenia. Depresja poporodowa, lub jak kto woli syndrom baby blues, rozwija się u Laury nieśpiesznie. Webb nie próbuje stylizować swojego filmu na kino artystyczne, ale ogromną wagę poświęca szczegółom, tylko miejscami dynamizując akcję. Taka narracja może zniechęcić entuzjastów efekciarskiego kina, ale osoby, dla których ważna jest prostota, kameralna forma przekazu nie powinny mieć większych problemów w zaangażowaniu się w ową historię. Mało odkrywczą, bez wątpienia po części inspirowaną „Dzieckiem Rosemary” (Laura nawet podobnie jak Rosemary obcina włosy), ale to nie znaczy, że całkowicie pozbawioną niespodzianek. Kiedy „na scenie” pojawia się pomoc do opieki nad dzieckiem, leciwa pani Kasperian, sprawiająca wrażenie żywcem wyjętej z „Omena” scenariusz Webba odrobinę się komplikuje. Nadal mamy do czynienia z zagubioną, znerwicowaną matką, która przejmuje się każdym uchybieniem ze swojej strony względem dziecka, ale zainteresowania staruszki magią odrobinę urozmaicają dotychczas liniową akcję. Laura zaczyna podejrzewać, że pozornie współczująca, dobrotliwa Kasperian czyha na życie jej dziecka. Paranoja kobiety wzrasta – zaczyna słyszeć nieistniejący płacz i widywać rzeczy, które w jej mniemaniu są następstwem klątwy, jaką staruszka rzuciła na jej osobę. Dosłownych wizualizacji postępującego szaleństwa kobiety jest akurat, tyle ile być powinno – białe myszki atakujące niemowlę, czy doskonale zrealizowany, mroczny sen, w którym wbija sobie nóż w brzuch. Twórcy bardzo się pilnują, żeby takie ujęcia nie przyćmiły fabuły - nie przedobrzają, tylko sporadycznie odchodzą od obranej minimalistycznej formy, nie po to, aby popisać się zdolnościami ekspertów od efektów specjalnych tylko żeby ułatwić widzom zgłębienie psychiki głównej bohaterki.

Jak już wspomniałam pomimo inspiracji „Dzieckiem Rosemary” i obrania dosyć mocno wyeksploatowanego przez kino tematu w „Narodzinach obłędu” nie zabrakło niespodzianek. Właściwie wszystkie oznaki choroby Laury oddano z pełnym profesjonalizmem, wyczuciem suspensu i paranoicznego klimatu osamotnienia oraz przytłoczenia osnutego melancholijną ścieżką dźwiękową, ale dwie sceny zasługują na szczególne uznanie. Pierwsza bardzo pomysłowa koncentruje się na rzekomym włamaniu do domu Laury i Stevena, kiedy to kobieta wpada w swego rodzaju pętlę, która tak naprawdę tkwi jedynie w jej głowie. A druga to oczywiście wychwalana przez większość widzów, nawet antyfanów „Narodzin obłędu” końcowa sekwencja. Wstrząsająca końcówka, która wymagała od Webba wielkiej odwagi. UWAGA SPOILER Ilekroć przypominam sobie ujęcie, w którym Laura trzyma lalkę za szmacianą rękę, miotając nią na wszystkie strony, po czym bezceremonialnie rzuca na ziemię przechodzą mnie dreszcze… KONIEC SPOILERA. Ale oprócz bez wątpienia szokującego wydźwięku finału na pochwałę zasługuje również minimalistyczna realizacja – nienapastującą drastycznością, rozbudzająca wyobraźnię i na długo wwiercająca się w pamięć. Zakończenie oddziałuje na psychikę widza, najgorsze pozostawiając jego wyobraźni, przez co nie tylko sama koncepcja mrozi krew w żyłach, ale również to, co w trakcie ostatniej sceny filmu generuje jego pobudzona wyobraźnia.

Być może „Narodziny obłędu” żerują na „Dziecku Rosemary”, być może jak zarzuca mu to wiele widzów, Isaac Webb nie miał pomysłu na scenariusz, a narracja, którą obrał jest zbyt powolna, ale o ile dla większości widzów to największe mankamenty owej produkcji, ja przyjęłam je z wielką radością. Lubię filmy, które inspirują się „Dzieckiem Rosemary”, a za minimalistycznymi thrillerami psychologicznymi wręcz przepadam. Dlatego też bez oporów polecam ten obraz każdemu, kto podobnie zapatruje się na kino. Z równoczesną przestrogą skierowaną do poszukiwaczy innowacyjnych produkcji, czy też sympatyków jump scenek i drogich efektów specjalnych – ta grupa raczej nie da się przekonać koncepcji Webba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz