Niedługo po zerwaniu z narzeczonym Michelle ma wypadek samochodowy, po
którym budzi się skrępowana w betonowym pomieszczeniu. Osobą, która
przetransportowała ją w to miejsce jest Howard, który szybko informuje ją, że na
Ziemi najprawdopodobniej z winy ludzi doszło do katastrofy, na skutek której
powietrze zostało skażone. Howard zdradza Michelle, że przebywa w schronie,
skonstruowanym przez niego na wypadek właśnie takiej ewentualności i że gdyby
nie jego interwencja byłaby już martwa. Kobieta nie potrafi jednak uwierzyć w
tę historię, nawet wówczas, gdy odkrywa, że w schronie przebywa jeszcze jeden
mężczyzna, Emmett, który podziela zdanie Howarda, gdyż świadkował czemuś, co
udowadnia przedstawiony przez niego przebieg wydarzeń. Przez jakiś czas Michelle
wychodzi z założenia, że Howard więzi ich w schronie i używa podstępu, żeby
wymusić na nich posłuszeństwo, ale wkrótce dostaje dowód jego prawdomówności.
„Cloverfield Lane 10” to pełnometrażowy debiut Dana Trachtenberga, na
podstawie scenariusza Josha Campbella, Matthew Stueckena i Damiena Chazelle’a. Od
czasu pojawienia się pierwszych zapowiedzi filmu spora część opinii publicznej
była przekonana, że debiut Trachtenberga będzie sequelem „Projekt: Monster”, tym
bardziej, że poczet producentów zasilili J.J. Abrams i Bryan Burk, którzy jak
pamiętamy byli głównymi producentami „Projekt: Monster”. Kiedy ujawniono tytuł
przedsięwzięcia Trachtenberga mgliste podejrzenia powstawania kontynuacji
wspomnianego popularnego obrazu found
footage w wyobrażeniach publiczności nabrały nieco bardziej realnych kształtów.
Jednak ostatecznie ogłoszono, że „Cloverfield Lane 10” będzie, jak to nazwano, „duchowym
następcą” „Projekt: Monster”, którego nie należy rozpatrywać w kategoriach
bezpośredniej kontynuacji.
Nie przypominam sobie, żebym od czasu „The Divide” widziała jakiś thriller
traktujący o niedobitkach dowolnej globalnej katastrofy egzystujących w
jakiegoś rodzaju schronie, który urzekłby mnie czymś szczególnym. „Cloverfield Lane 10” w
przeciwieństwie do „The Divide” jest dreszczowcem głównego nurtu, szumnie
reklamowanym w kilku krajach i zrealizowanym za dwanaście milionów dolarów
więcej (w sumie na realizację „Cloverfield Lane 10” przeznaczono piętnaście
milionów dolarów), co jeszcze przed seansem kazało mi podejrzewać, że nie będę
miała do czynienia z bezkompromisową, brutalną wizją postapokaliptycznego
świata, ujętego z perspektywy kilku ocalałych ukrywających się w schronie, jak
to miało miejsce w „The Divide” odważnie konfrontującym widzów z ciemnymi
stronami ludzkiej natury. Okazało się, że moje doświadczenie z mainstreamowym
kinem bezbłędnie przygotowało mnie na rodzaj rozrywki, jaką zaserwował mi Dan
Trachtenberg, jeszcze przed projekcją pozwoliło nastawić się na uładzoną wizję pastapokaliptycznych
realiów ujętych z takiej, a nie innej perspektywy. Nie byłam więc dalece
rozczarowana wycofaniem twórców, odżegnywaniem się od poruszania śmiałych
zagadnień ukazujących człowieka w złym świetle i nawet z wielkim entuzjazmem
przyjęłam inny od powszechnie poruszanego w kinie grozy motyw przewodni
scenariusza. Moment, w którym główna bohaterka, Michelle, bardzo dobrze wykreowana
przez Mary Elizabeth Winstead, po wypadku samochodowym budzi się w betonowym,
ascetycznym pomieszczeniu zwiastuje wpadnięcie w sidła zastawione przez
jakiegoś szaleńca, który znajduje umiłowanie w porywaniu i terroryzowaniu
kobiet. Jednak rozmowa z rzekomym oprawcą wiele zmienia, być może nie spychając
całkowicie, co bardziej podejrzliwych widzów ze ścieżki interpretacyjnej, jaką
chwilę wcześniej obrali, ale na pewno zasiewając ziarno wątpliwości. Osobą
odpowiedzialną za aktualne położenie Michelle jest Howard (w tej roli
niezastąpiony John Goodman) typowy przedstawiciel paranoików wieszczących
rychły koniec świata i prężnie przygotowujący się do tego wydarzenia. W okresie
zimnowojennym niejeden Amerykanin zapewniał sobie odpowiednio wyposażony schron
na wypadek zmasowanego ataku Sowietów i choć czasy się zmieniły Howard nasuwa
silne skojarzenia z właśnie takimi jednostkami. Mężczyzna bowiem większość
swojego życia poświęcił na przygotowania do jakiejś globalnej katastrofy, w
jego mniemaniu najpewniej z winy Rosjan, szykując w pełni wyposażony schron, w
którym mógłby przetrwać lata. Wystrój jego bunkra, nieco fikuśny, w którym bardziej
znać kobiecą rękę, aniżeli męską kojarzy się z latami 50-tymi i 60-tymi XX wieku,
czyli środkiem zimnowojennego okresu, w którym to paranoja wielu Amerykanów
sięgała zenitu. Nie można się więc dziwić Michelle, która delikatnie mówiąc nie
przyjmuje do wiadomości fantastycznie brzmiącej historyjki Howarda, z miejsca
klasyfikując go w swoim umyśle w szufladce opatrzonej podpisem „świr”. Do czasu
uzyskania wiarygodnego dowodu na poparcie jego słów – ujrzenia kobiety z
okaleczoną twarzą uderzającej w drzwi bunkra i błagającej o udzielnie jej schronienia.
Ten incydent zmusza Michelle do przeformułowania swoich zapatrywań, do
uwierzenia, że powietrze na zewnątrz jest skażone, a co za tym idzie, jeśli
opuści bezpieczny kompleks Howarda z całą pewnością umrze. Ale choć główna
bohaterka „Cloverfield Lane 10” przyjmuje do wiadomości, że świat, jaki znała
już się skończył znający zamiłowanie twórców thrillerów do zmyślnych zwrotów
akcji widz przez cały czas nie będzie mógł pozbyć się wątpliwości, szczególnie
na widok autorytarnej postawy Howarda, który nie pozwala pozostałym dwóm
lokatorom zapomnieć, kto tutaj sprawuje władzę i jego coraz to okrutniejszych
zachowań.
Dosyć żywa kolorystyka, w jakiej utrzymano produkcję, zaskakująco
przyjemnie kontrastuje ze złowieszczą problematyką, podobny sukces twórcy
osiągnęli na polu budowania emocjonalnego napięcia, z wyłączeniem kawałka usytuowanego
w środkowej partii filmu. Po intrygującym wstępie, stawiającym przed widzami
ważne pytanie, na które odpowiedzi nie poznają, aż do finału przychodzi pora
nie tyle na spowolnienie akcji, co jej zatrzymanie. Chyba, że ktoś za
interesujące uzna migawki z dnia codziennego lokatorów przestronnego bunkra i ich
pospolite życiowe historie. Z czasem jedna z takich skrótowych biografii w
połączeniu ze znalezionym rzeczowym tropem nieco ożywia wcześniej tak monotonną
fabułę – na szczęście, bo szczerze powiedziawszy zaczęłam już odbiegać myślami
od wydarzeń rozgrywających się na ekranie, co może wskazywać na to, że
scenarzystom zabrakło chwytliwego pomysłu na zapełnienie kilkudziesięciu minut
seansu. Po tych dłużyznach zawiązano jednak kolejną intrygę i podzielono lokatorów
schronu na dwa obozy. Choć towarzyszymy trójce bohaterów największe emocje
wzbudzają Howard i Michelle, głównie przez powracające podejrzenia kobiety
względem gospodarza. Emmet, wykreowany przez Johna Gallaghera Jr. pełni rolę
tła, właściwie nie rzucając się zanadto w oczy, nawet po zawiązaniu swoistego
paktu pomiędzy nim i jednym ze współtowarzyszy niedoli. To konflikt Michelle i
Howarda wzbudza największe emocje i nawet jeśli nieco rozczarowuje wycofanym
sfinalizowaniem (kwas siarkowy obiecywał wiele, ale twórcy nie zdecydowali się
szczegółowo ukazać skutków jego użycia) to faktem jest, że wespół z
poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie zadane już na początku seansu (czy jakaś
katastrofa rzeczywiście miała miejsce, czy raczej to wszystko wykluło się w
głowie jednego paranoika?) relacje pomiędzy tą dwójką są elementem nośnym
fabuły, wątkiem, który sprawia, że chce się obejrzeć „Cloverfield Lane 10” do
końca. Do zaskakującego końca dodajmy, choć raczej daleka jestem od zachwytów.
Pierwszy zwrot akcji dla mnie żadnym zwrotem nie był, bo od początku
wychodziłam właśnie z takiego założenia, dlatego wielce rozbawiły mnie końcowe
perypetie jednej z postaci, ale chwilę potem twórcy starli mi uśmiech z twarzy
serwując… coś doprawdy niespodziewanego, acz nieoddanego na ekranie w sposób,
który w pełni by mnie zadowolił.
„Cloverfield Lane 10” to całkiem przyzwoity thriller, poruszający szeroko wyeksploatowaną
w kinie grozy postapokaliptyczną tematykę, ujętą z perspektywy kilku
niedobitków, która co już nie jest takie powszechne może się okazać jedynie ułudą,
teorią ukutą w umyśle paranoicznej jednostki. Oczywiście można to było
sportretować nieco odważniej, a kilkadziesiąt minut aż prosiło się o jakieś
ożywienie, ale summa summarum debiut Dana Trachtenberga wypada całkiem znośnie,
w czym dużą rolę odgrywa pomysłowe ujęcie tematu, kameralność i kilka
dynamicznym sekwencji umiejętnie bazujących na podskórnym napięciu i
zasiewających coraz to innego rodzaju ziarna wątpliwości u oglądającego. Dla wielu
widzów doskonałe mogą okazać się również końcowe twisty, choć akurat mnie nie
zadowoliły w takim stopniu, w jakim bym tego oczekiwała od obrazu przez wielu widzów
określanego, jako jeden z najbardziej zaskakujących thrillerów ostatnich lat.
Ale choć pod wrażeniem nie jestem, ogólnie oceniam „Cloverfield Lane 10” na
plus i w sumie polecam tę pozycję fanom postapokaliptycznych klimatów.
Czekam na ten film głównie za sprawą M.E. Winstead, którą uwielbiam od czasów Oszukać przeznaczenie.
OdpowiedzUsuń