środa, 17 sierpnia 2016

„Grizzly” (1976)


W jednym z amerykańskich parków narodowych zostają odnalezione okaleczone zwłoki dwóch turystek. Szef straży, Michael Kelly, podejrzewa, że sprawcą jest jeden z przebywających w rezerwacie niedźwiedzi brunatnych, ale miejscowy znawca tych zwierząt, jego przyjaciel Arthur Scott jest przekonany, że w lasach grasuje grizzly. Niepomny na prośby Kelly’ego dyrektor parku nie zamyka całego rejonu dla turystów, ograniczając się jedynie do ostrzegania przyjezdnych przed zapuszczaniem się w konkretne obszary rezerwatu. Nie widząc rezultatów poszukiwań niedźwiedzia przez strażników dyrektor nie bacząc na obecność turystów sprowadza na miejsce grupę myśliwych, których zadaniem jest znaleźć i zastrzelić zwierzę. Kelly jest zbulwersowany lekkomyślnymi decyzjami przełożonego. Podczas, gdy rozsmakowany w ludzkim mięsie grizzly zabija kolejne osoby, dyrektor myśli tylko o tym, jak wypromować swoją osobę.

Po sukcesie „Szczęk” Stevena Spielberga David Sheldon doszedł do wniosku, że warto stworzyć animal attack bazujący na zbliżonej konwencji i podobnych technikach operatorskich, ale z innym stworzeniem w roli czarnego charakteru. Pamiętający rodzinną wycieczkę, w trakcie której spotkał niedźwiedzia współscenarzysta Harvey Flaxman umyślił, że idealnym rozwiązaniem byłby grizzly. Gdy scenariusz był już gotowy William Girdler wziął na siebie reżyserię. Film kręcono w Clayton w stanie Georgia, a ze względu na ograniczony budżet (szacuje się, że opiewał na 750 tysięcy dolarów) mniejsze role powierzono kilku tamtejszym mieszkańcom. Zapewne nieoczekiwanie dla twórców „Grizzly” odniósł ogromny sukces kasowy, przynosząc wpływy rzędu trzydziestu dziewięciu milionów dolarów. W 1983 roku powstał sequel animal attacku Girdlera, ale nie doczekał się należytej dystrybucji. W 2015 roku ukazał się obraz o niedźwiedziu grizzly znany pod tytułami „Into the Grizzly Maze”, „Grizzly” i „Red Machine”, który skłonił paru widzów do przemyśleń, czy aby nie jest to remake produkcji Williama Girdlera z 1976 roku (choć nie był w ten sposób reklamowany), ale osobiście nie dostrzegam takich podobieństw pomiędzy tymi dwoma obrazami, żebym mogła nadać temu nowszemu miano remake’u.

Moim zdaniem „Grizzly” to przykład horroru, w którym całkiem udana warstwa techniczna kontrastuje z nudnawą fabułą. Z miejsca akcji przez cały czas bije nieposkromione, naturalne piękno – można cieszyć oczy zdjęciami rozległych leśnych terenów, ale równocześnie odczuć odrobinę napięcia na wieść o potężnym przeciwniku grasującym na tym obszarze w postaci rozsmakowanego w ludzkim mięsie niedźwiedzia grizzly (w tej roli prawdziwe zwierzę, nie jakiś przebieraniec). Zdjęcia zrobione nocną porą niewygodnie się śledzi z uwagi na niewystarczające sztuczne oświetlenie, ale twórcy chyba zdawali sobie z tego sprawę, bo większość wydarzeń miało miejsce za dnia. Wówczas to operatorzy wydobyli maksimum uroku z leśnych plenerów, jednocześnie samą atmosferą akcentując survivalowy wydźwięk filmu. Skoczna ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Roberta O. Raglanda niezmiernie mnie drażniła, szczególnie podczas sekwencji poprzedzających ataki niedźwiedzia, wówczas bowiem negatywnie oddziaływała na wynikające z fabuły i zdjęć napięcie emocjonalne, ale pozostałe elementy składające się na warstwę techniczną (poza wspomnianymi nocnymi zdjęciami) moim zdaniem były bez zarzutu, choć głównie z winy fabuły leśnym scenom z udziałem Kelly'ego brakowało napięcia. Szczególne uznanie należy się twórcom efektów specjalnych, którzy z wykorzystaniem praktycznych rekwizytów stworzyli kilka realistycznych imitacji okaleczonych ludzkich zwłok, zwracając uwagę zwłaszcza kończynami latającymi po planie. Girdler wyraźnie nie pragnął stworzyć skrajnie szokującej rąbanki, bo sekwencje ataków podano w migawkach, uniemożliwiających dokładne przyjrzenie się zmasakrowanym ofiarom, ale na tyle długich, żeby mogły być zarejestrowane przez uważnego widza. Pisząc, że „Grizzly” nie jest skrajnie szokującym obrazem nie miałam na myśli, że jest całkowicie pozbawiony prób mających w jakimś stopniu poruszyć odbiorcę. Czego dowodem szczególnie śmiałe ujęcie okaleczenia małego chłopca, swoim charakterem dosłownie przygniatające ogromem tragizmu, albo przygnębiająca (przynajmniej mnie) sekwencja skrócenia konia o głowę. Zresztą w takim samym stopniu wzruszył mnie widok wypatroszonej zwierzyny mającej posłużyć za przynętę i małego niedźwiadka pochwyconego przez grizzly. Miałam wrażenie, że scenarzyści doskonale zdawali sobie sprawę, że z animal attackami jest ten problem, że wielu widzów kibicuje agresorowi, w większym stopniu drżąc o los zwierzęcia niż człowieka – takie ukierunkowanie sympatii na ogół sprawia, że krwawy proceder czyniony przez zwierzę nie wzrusza widza w takim stopniu, jak powinien. Zdemonizowano więc niedźwiedzia grizzly za pomocą ujęć wskazujących, że nie zabija jedynie ludzi, ale również inne zwierzątka, nie wiem tylko, czy w wystarczającym stopniu, aby zmusić odbiorców do solidaryzowania się z uzbrojonymi strażnikami i myśliwymi.

Z szefem straży rezerwatu Michaelem Kellym, przekonująco wykreowanym przez Christophera George’a, w jakimś małym stopniu mogłam się solidaryzować, bo wyznawał bliski mi pogląd, iż należy szanować Naturę i w obliczu niebezpieczeństwa ze strony jakiegoś zwierzęcia starać się znaleźć rozwiązanie dobre dla obu stron. Wzdragał się przed koniecznością zabicia grizzly, usprawiedliwiając go zwyczajnym zagubieniem i zdenerwowaniem nawet po stracie kilku kolegów. Kelly zdawał się rozumieć, że to ludzie są intruzami, a nie agresywne zwierzę, że to oni wkroczyli na jego terytorium, a nie odwrotnie. Jednak równocześnie zdawał sobie sprawę, że park narodowy musi być dostępny dla turystów, że nie sposób całkowicie odizolować tego obszaru od reszty świata, dlatego też wbrew własnym przekonaniom ostatecznie stanął do walki z niedźwiedziem. Wspomniałam, że solidaryzowałam się z Michaelem jedynie w niewielkim stopniu, choć jego poglądy były zbliżone do moich. Tak się działo z powodu mało zajmujących wątków z jego udziałem – zainteresowały mnie właściwie jedynie kłótnie Kelly’ego z chciwym, lekkomyślnym i nieszanującym Natury dyrektorem rezerwatu będącym uosobieniem wszystkich jednostek przekonanych o swojej wyższości nad innymi stworzeniami zaludniającymi Ziemię. Wszystkie pozostałe wydarzenia, które się na nim koncentrowały, z przewagą survivalowych prób schwytania tudzież zabicia zwierzęcia zwyczajnie mnie znużyły. Brakło wydobywania maksimum dramatyzmu z podążania śladami grizzly i bardziej wyczerpujących rysów psychologicznych protagonistów towarzyszących Kelly’emu. Nawet nieco dziwaczny miłośnik niedźwiedzi, Arthur Scott, choć był całkiem pomysłową personą nie zdołał mnie całkowicie do siebie przekonać, może dlatego, że jego udział przewidywalnie sprowadzono do samotnego bojownika o wyzwolenie parku „spod władzy” agresywnego niedźwiedzia, który wcześniej był aż nazbyt marginalizowany, robiąc jedynie za tło dla postaci Kelly’ego i od czasu do czasu eksperta rzucającego dobrymi radami. Gdyby nie co jakiś czas wtłaczane w akcję ataki zwierzęcia pewnie w końcu bym zasnęła, bo jakoś konwencjonalne animal attacki o „nieustraszonych” strażnikach polujących na mięsożerne zwierzę, uparcie zmierzające do przewidywalnego finału nie są w stanie wywołać we mnie żywszym emocji.

Jeśli miałabym oceniać tę pozycję jedynie przez pryzmat miejsca akcji, zdjęć i efektów specjalnych to mój odbiór byłby pozytywny, ale jedną ze składowych każdego filmu jest również fabuła - prostota sama w sobie tej zaprezentowanej w „Grizzly” w ogóle mi nie przeszkadzała (lubię proste scenariusze horrorów), ale już kierunek jaki obrano strasznie mnie znużył. Uzbrojeni strażnicy w konfrontacji z niedźwiedziem jakoś mnie nie intrygują. A już zwłaszcza nie wówczas, gdy ich survivalowe perypetie podaje się w tak mało emocjonalny, przewidywalny sposób. Film ma swoje plusy, ale jak dla mnie nie aż takiej wagi, żeby mogły całkowicie zrekompensować nudnawą, liniową akcję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz