Właścicielka małej agencji marketingowej, Kate Powell, od bolesnego
rozstania z byłym przełożonym świadomie nie angażuje się w związki z płcią
przeciwną. Poświęca się głównie pracy, w której odnosi duże sukcesy, a czas
wolny spędza z najlepszą przyjaciółką, Lucy i jej rodziną. Ale choć nie chce z
nikim się wiązać, pragnie mieć dziecko. Decyduje się więc na sztuczne
zapłodnienie, ale najpierw wybiera klinikę, która pozwoli jej samej wybrać
dawcę nasienia, ponieważ chce mieć pewność, że dziecko otrzyma dobre geny. Na jej
ogłoszenie o poszukiwaniu dawcy zamieszczonym w gazetach i na stronach
internetowych odpowiada jedynie psycholog kliniczny, Alex Turner. Spotkania z
nim uświadamiają Kate, że jest sympatycznym, acz nieśmiałym mężczyzną, w pełni
akceptującym fakt, że nie będzie miał żadnych praw do dziecka. Kobiecie wydaje
się, że jest idealnym kandydatem do roli dawcy nasienia, zapomina jednak, że
tak naprawdę nic o nim nie wie, że w jej życie wkroczył nieznajomy, który
niekoniecznie musi być taki, jaki wydaje się na pierwszy rzut oka.
Simon Beckett jest brytyjskim pisarzem, który międzynarodową sławę zyskał
dzięki serii thrillerów, którego głównym bohaterem jest antropolog, David
Hunter, zapoczątkowanej powieścią pt. „Chemia śmierci”. Wcześniej jednak
napisał kilka innych utworów, między innymi „Zimne ognie”, po raz pierwszy
wydane w 1997 roku. Książka nie cieszyła się taką poczytnością, jak cykl o
Davidzie Hunterze, ale mimo tego wydawca skłonił Becketta, żeby uwspółcześnił
tę pozycję. Nową wersję „Zimnych ogni” pierwotnie wypuszczono na rynek w 2015
roku, a w Polsce ukazała się w następnym roku. Wydawca Becketta pewnie miał
nadzieję, że popularyzacja nazwiska autora, która zaistniała za sprawą jego
opus magnum, cyklu thrillerów o Davidzie Hunterze, sprawi, że nowe
uwspółcześnione wydanie „Zimnych ogni” lepiej się sprzeda niż pod koniec lat
90-tych XX wieku. I najprawdopodobniej tak będzie, choć z opinii czytelników
zaznajomionych z najpopularniejszym pisarskim dokonaniem Becketta przebija przekonanie,
że „Zimne ognie” nie dorównują serii o Davidzie Hunterze. Czego nie jestem w
stanie sama ocenić, gdyż omawiana powieść była moim pierwszym spotkaniem z
twórczością Simona Becketta.
„Zimne ognie” to thriller psychologiczny, bazujący na całkiem innowacyjnym
wątku przewodnim. Zamiast wykorzystywać sztampowy motyw nowo poznanego
mężczyzny, w którym zakochuje się główna bohaterka, niezdająca sobie sprawy z
zagrożenia, Beckett decyduje się na nowo
poznanego kandydata na dawcę nasienia, pozostałe elementy intrygi pozostawiając
jednak w konwencjonalnym kształcie. Fabułę dostosowano więc do prawideł utworów
traktujących o stalkerach, aczkolwiek wzbogacono ją swoistą świeżością, w takiej
ilości, żeby nie odkształcić znanego schematu, nie dać czytelnikom poczucia
niepotrzebnego zagmatwania. Beckettowi zauważalnie bardzo zależało na wysokim
stopniu realizmu, stworzeniu historii, która mogłaby wydarzyć się w
rzeczywistości, a nie ciągłym zaskakiwaniu odbiorców coraz to bardziej
zdumiewającymi, ale po namyśle również nieprawdopodobnymi zwrotami akcji.
Dlatego też dostajemy bardzo zwyczajne tło wydarzeń, napędzane w tego typu
literaturze całkiem innowacyjnym akcentem, ale nie na tyle wymyślnym, żeby nie
mógł mieć miejsca w rzeczywistości. Postacie pojawiające się na kartach „Zimnych
ogni” niczym szczególnym nie odstają od przeciętnych obywateli, których możemy
spotkać w prawdziwym życiu, mogą też stanowić przekrój nas samych - możemy odnaleźć
w nich kilka swoich cech. W thrillerach psychologicznych nieprzejaskrawione
portrety protagonistów, kreacje sprzyjające utożsamianiu się z nimi są bardzo
ważne, bo właściwie tylko wówczas możemy w pełni zaangażować się w ich dramat,
dostać przynajmniej namiastkę tragedii, jaka ich spotkała. Wszelkie
udziwnienia, uporczywe dążenie do stworzenia maksymalnie oryginalnych sylwetek
kosztem niskiej wiarygodności w przypadku postaci pojawiających się w thrillerach
psychologicznych są niewskazane, z czego Beckett chyba doskonale zdawał sobie
sprawę, bo sportretował naprawdę realistyczne jednostki, dzięki czemu ich losy
nie były mi obojętne. Do szczegółowego zobrazowania osobowości i codzienności
bohaterów, a ściślej Kate Powell i w pewnym stopniu również jej przyjaciółki
Lucy, potrzebował jednak czasu, co miało swoje dobre i złe strony. Początkowo
wyczerpujące podejście do przede wszystkim życia głównej bohaterki niosło same
superlatywy. Zwyczajna codzienność, zdominowana przez pracę, z krótkimi spotkaniami
z najlepszą przyjaciółką i jej rodziną, finalizowana powrotami do nie licząc kota
pustego mieszkania w starej kamienicy stosunkowo szybko dała nam całościowy ogląd
monotonnej egzystencji głównej bohaterki. Beckett dobitnie daje czytelnikom do
zrozumienia, że poświęcanie się karierze kosztem życia osobistego jest
świadomym wyborem, następstwem jakiegoś niegdysiejszego zawodu miłosnego i w
pewnym stopniu wyrazem nonkonformistycznej postawy głównej bohaterki. To ostatnie
zdecydowanie najbardziej przekonało mnie do tej postaci – uparte podążenie
własnymi ścieżkami, negacja narzucanych przez społeczeństwo wartości, nawet
wówczas, gdy generuje to krytykę z ust najbliższych. Kate Powell, nie bacząc na
potencjalne niebezpieczeństwo, nie licząc się z finansowymi kosztami i mając w
poważaniu to co powiedzą inni decyduje się na sztuczne zapłodnienie, bo jej
marzeniem jest mieć dziecko, ale nie jest zainteresowana tradycyjnym modelem
rodziny. Wyraz owym powszechnie przyjętym zasadom ochoczo daje jej
przyjaciółka, Lucy, której egzystencja stanowi modelowy przykład konserwatywnego
podejścia do życia – zapracowany mąż, dwójka uroczych dzieci, przytulne lokum w
Londynie i ona w roli gospodyni domowej, niezainteresowana budowaniem własnej
kariery zawodowej. Innymi słowy zupełne przeciwieństwo karierowiczki Kate
Powell, dla której najważniejsza jest całkowita niezależność, realizowanie się
w zawodzie, w którym czuje się najlepiej i oczywiście samotne wychowywanie
dziecka. Na przykładzie tych dwóch kobiecych postaci Beckett zgrabnie
przedstawił konflikt wartości, ścieranie się dwóch różnych światopoglądów, tym
bardziej atrakcyjne, że jeśli przyjąć, iż Lucy symbolizuje tradycyjne wartości
rodzinne i połączyć to z jej uporczywym dążeniem do nagięcia Kate do swojej
woli, w podtekście autor może dawać do zrozumienia, że w taki oto sposób
indywidualizm próbuje być tłamszony przez narzucane przez społeczeństwo wartości.
Nie krytykuje tradycyjnego modelu rodziny, właściwie to nawet wskazuje na jego plusy,
ale gdzieś w tle zapytuje również, czy konieczne jest narzucanie każdemu jednego
sposobu na życie. Po czym daje do zrozumienia, jak miłość może zmienić dany pogląd oraz przewrotnie w pewnym stopniu daje wyraz
niebezpieczeństwu, jakie może stwarzać pragnienie odejścia od tradycyjnego
modelu rodziny. Ale tylko w pewnym stopniu, bo w końcu taki sam los mógłby spotkać
główną bohaterkę, gdyby weszła w tradycyjny związek z nowo poznanym mężczyzną,
bez zamieszczania ogłoszenia o poszukiwanym dawcy nasienia.
O ile początkowe zarysowanie życiowej sytuacji głównej bohaterki i w
największym stopniu jej najbliższej przyjaciółki, nakreślenie swoistego
konfliktu światopoglądowego, jaki wkradł się w ich relację i oczywiście
szczegółowe zgłębienie ich osobowości, z równoczesnym akcentowaniem monotonni
życia codziennego, Beckett przedstawił na tyle wprawnie, że z łatwością
zaangażowałam się w lekturę, o tyle niepotrzebne przeciągnięcie rozwinięcia
akcji odrobinę mnie znużyło. Mowa o wydarzeniach mających miejsce tuż po
znalezieniu przez Kate dawcy nasienia – szczegóły procedury sztucznego
zapłodnienia, któremu ma zamiar poddać się główna bohaterka i jej relacje z
nowo poznanym mężczyzną są zdecydowanie za długie i pozbawione wyraźnych,
zróżnicowanych prób wygenerowania emocjonalnego napięcia, bo sam fakt, iż
Powell tak bardzo zbliżyła się do w gruncie rzeczy nieznajomego mężczyzny nie
wystarczył, żeby podnieść poziom adrenaliny. Nieco lepiej sytuacja prezentowała
się, gdy Alex Turner zaczął wykazywać wyraźne oznaki oderwania od
rzeczywistości, aczkolwiek te ustępy były tak sporadyczne i w takim stopniu
przysłonięte akcentami romantycznymi, że z czasem zaczęłam tracić cierpliwość.
Oczywiście nakreślenie sytuacji, w jakiej znalazła się główna bohaterka, wyłuszczenie
jej kontaktów z Turnerem było konieczne, wszak gdyby nie one to wątki zawarte w
ostatniej partii książki nie miałyby racji bytu, ale z powodzeniem można było je
skrócić, jednocześnie rozbudowując motyw stalkera. Bo los, jaki z czasem
spotyka Kate Powell jawi się tak elektryzująco, w tak interesujący, diablo trzymający
w napięciu sposób unaocznia czytelnikom, jakie piekło może komuś zgotować
prawdziwie zdeterminowana jednostka również z wykorzystaniem Internetu, że aż
chciałoby się dłużej o tym poczytać. Owszem, szczegóły z życia napastnika z
łatwością można przewidzieć na długo przed zdradzeniem ich istoty przez autora,
ale to w najmniejszym stopniu nie umniejsza atrakcyjności płynącej z kluczowego
motywu, nie obniża napięcia, które od trzynastego rozdziału nieustannie mi
towarzyszyło. Simon Beckett potrafi porwać czytelnika, wzbudzić jego ciekawość,
zagęścić atmosferę zagrożenia i w niezwykle ekscytujący sposób wciągnąć go w
dramatyczną rozgrywkę, co udowodnił w ostatniej partii „Zimnych ogni”. Tyle, że
byłabym bardziej kontenta, gdyby nieco wcześniej wszedł we właściwą
problematykę i znacząco rozbudował proces pogrążania Kate Powell.
Nawet biorąc pod uwagę z mojego punktu widzenia spory mankament tej
powieści to jest zbyt późne przejście do właściwej akcji, Simon Beckett
przekonał mnie na tyle, żebym chciała zapoznać się z inną jego twórczością. W „Zimnych
ogniach” odnalazłam zdecydowanie więcej pozytywów niż negatywów, chwilowe
znużenie zrekompensowano mi dalszą nieustającą akcją, tak mocno trzymającą w
napięciu, że niepozostawiającą większych wątpliwości, co do zdolności autora na
polu literackich dreszczowców.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
No brzmi ciekawie.
OdpowiedzUsuńJa poznałem Becketta dzięki "Chemii śmierci". Mam za sobą wszystkie części przygód o Davidzie Hunterze i jestem pod wrażeniem twórczości autora. Wydał jeszcze powieść "Rany kamieni", ale o "zimnych ogniach" w ogóle nie słyszałem. Kurna, muszę nadrobić!
OdpowiedzUsuń