sobota, 8 października 2016

„All Through the House” (2015)

Rachel Kimmel przygotowuje się do Świąt Bożego Narodzenia, które zamierza spędzić z babcią. Gdy zauważa izolującą się od ludzi sąsiadkę, panią Garrett, ustawiającą przed domem manekina wyobrażającego Świętego Mikołaja, rusza jej na pomoc. Kobieta przed piętnastoma laty straciła córkę, Jamie, ale nikt w sąsiedztwie nie zna szczegółów tej sprawy. Po krótkiej rozmowie umawiają się na później w domu pani Garrett. Wieczorem Rachel przychodzi do sąsiadki z dwiema przyjaciółkami, Gią i Sarah. Okazuje się jednak, że gospodyni jest z kimś umówiona i musi wyjść na parę godzin. Zostawia więc dziewczęta same, obiecując, że niedługo wróci i prosząc, aby podczas jej nieobecności przyniosły z piwnicy parę kartonów. Tymczasem w dzielnicy grasuje morderca przebrany za Świętego Mikołaja, który zbliża się do domu pani Garrett.

Niskobudżetowy slasher Todda Nunesa, „All Through the House”, do którego sam napisał scenariusz spotkał się ze sporym uznaniem na kilku festiwalach filmowych, otrzymując nawet parę nagród. Kilku odbiorców forsowało pogląd, że film Nunesa to smaczny ukłon w stronę rąbanek z lat 80-tych, zrealizowany na ich modłę i nawiązujący do ich tradycji warstwą tekstową. Z tym drugim mogę się zgodzić, ale moim zdaniem pod kątem technicznym „All Through the House” niczym nie przystaje do niskobudżetowych slasherów z przedostatniej dekady XX wieku, nawet tych mniej udanych.

W „All Through the House”, podobnie jak chociażby w „Cichej nocy, śmierci nocy”, morderca przywdziewa strój Świętego Mikołaja i w okresie przedświątecznym przystępuje do swojego krwawego procederu. Jak na slasher (podgatunek, który rzadko epatuje hektolitrami sztucznej krwi) nie pożałowano substancji imitującej posokę i wystarano się o całkiem sporą ilość sekwencji eliminacji ofiar, niejednokrotnie filmując odniesione obrażenia na dużym zbliżeniu. Niestety, niski budżet (i być może brak większego talentu) nie pozwolił twórcom efektów specjalnych stworzyć realistycznych scen mordów – zarówno barwa posoki, jak i charakteryzacja wyobrażająca rany odniesione przez ofiary mordercy w stroju Świętego Mikołaja były diablo nieprzekonujące. Efekt psuł również brak umiaru, uwidaczniający się w przesadnej ilość krwi tryskającej z ciał okaleczonych bohaterów filmu. Podobał mi się natomiast charakter niektórych zbrodni, pomysły Nunesa na parę ustępów okaleczania i eliminacji ofiar – przebicie nagiej piersi na wylot pojawiające się w prologu jest bodaj najbardziej wymyślne, ale preferowane przez mordercę obcinanie penisów sekatorem również było ciekawym rozwiązaniem. I zabawnym jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że po odcięciu członka zabójca wkładał go do czerwonego worka będącego częścią stroju Świętego Mikołaja, zazwyczaj wykorzystywanego do przechowywania prezentów, a nie penisów... W każdym razie scenariusz Todda Nunesa przez dłuższy czas naprzemiennie skupia się na przesadnie krwawych mordach osobnika grasującego w pewnej dzielnicy oraz na młodej kobiecie, Rachel Kimmel, marzącej aby dowiedzieć się czegoś o swojej matce, która ją porzuciła. Obecnie ta domniemana final girl koncentruje się na przygotowaniach do świąt, które spędzi z babcią. Z dwiema najlepszymi przyjaciółkami, Gią i Sarah, wybiera się więc na zakupy, gdzie spotyka swojego byłego chłopaka, Cody'ego, starającego się odzyskać jej względy. Fabułę wyłuszczono w tak chaotyczny, nieskładny sposób, w dodatku powierzając wszystkie role osobom władającym warsztatem rodem z polskich telewizyjnych pseudodokumentów, że naprawdę ciężko zaangażować się w tę historię. Zwłaszcza na początku, kiedy akcja jest nazbyt poszarpana – bez wyczucia najodpowiedniejszej ku temu chwili przeskakuje z losów potencjalnej final girl do krwawego procederu mordercy, z odskocznią w formie krótkiego przybliżenia postaci pani Garrett, sąsiadki Rachel. Wówczas dowiadujemy się, że izolująca się od społeczeństwa starsza kobieta zadowala się towarzystwem manekinów, z którymi prowadzi długie rozmowy wyobrażając sobie, że konwersuje ze swoim mężem i córką Jamie, którą z jakiegoś długo nieujawnianego przez twórców powodu straciła przed piętnastoma laty. Innymi słowy dostajemy przypadek mocno zaburzonej jednostki, która może nasuwać skojarzenia z „Maniakiem” Williama Lustiga (poprzez wspomniane towarzystwo manekinów). Charakterystyka pani Garrett, pomimo być może celowych zbieżności ze wspomnianym kultowym horrorem może i brzmi zachęcająco, gdy się o niej czyta, ale sposób w jaki twórcy artykułowali drzemiące w niej szaleństwo nie ma w sobie nic pozytywnego. A przynajmniej mnie wielce irytowała egzaltacja, nieudolny montaż, chaotyczna praca kamer i jaskrawa kolorystyka, nie tylko w przypadku sekwencji skupiających się na pani Garrett, ale w ogóle wszystkich. Jednak na amatorskiej oprawie wizualnej nie kończą się mankamenty tej produkcji, niemalże równie irytująco wypada fabuła. W ogólnym zarysie może i mogąca pochwalić się jakimś minimalnym potencjałem, ale w szczegółach w najlepszym wypadku wpadająca w śmieszność, a w najgorszym wywołująca zażenowanie.

„All Through the House” zauważalnie miał być produkcją ściśle trzymającą się konwencji filmów slash, oddanej w realiach przedświątecznych, a więc w otoczeniu kolorowych i święcących ozdóbek, trącących swoistą jarmarcznością. Nikogo nie powinno więc dziwić, że już podczas umawiania się młodej Rachel Kimmel z sąsiadką, panią Garrett, nie ma się wątpliwości, że układna dziewczyna właśnie sprowadza na siebie wielkie niebezpieczeństwo. I rzecz jasna na swoje dwie najlepsze przyjaciółki, bo to właśnie z nimi przybywa do pani Garrett. Do tego czasu widzowie zostają już zapoznani z szaleństwem gospodyni, dlatego zapewne nawet dla najmniej domyślnych widzów, którym wcześniej jakimś cudem to umknie, będzie jasne, że jej dom wkrótce stanie się pułapką dla trzech młodych kobiet. Wcześniej jednak twórcy pokuszą się o kilka czytelnych ukłonów w stronę tradycji filmów slash, głównie w formie przesadnego akcentowania głupoty ofiar mordercy przebranego za Świętego Mikołaja, przykładem czego choćby „przyklejenie się” do drzwi, za którymi czyha oprawca, czy zignorowanie przez kobietę faktu, że łóżko na którym spoczywa właśnie się zatrzęsło. Ta druga sekwencja z czasem zaserwuje nam motyw znany z „Alone in the Dark”, czyli przebijanie łóżka od spodu ku przerażeniu manierycznej aktoreczki tępo wpatrującej się w ostre narzędzie. Nieprzemyślane, podyktowane paniką zachowania protagonistów w obliczu zagrożenia bądź zwyczajnie będące wyrazem ich niskiej inteligencji są częstym elementem slasherów, ale na ogół ich twórcy starają się uniknąć przerysowania, który mógłby wpaść w groteskę. W „All Through the House” wręcz przeciwnie: uwypuklono nielogiczne postępowanie pozytywnych bohaterów, co być może miało być wyrazem dążenia Nunesa do nakręcenia slashera komediowego, a nie czegoś co miałoby mieć poważniejszy wydźwięk. Co tłumaczyłoby również bzdurne kwestie bohaterów filmu, miejscami mające chyba rozbawić widzów, ale raczej wątpię, żeby kogokolwiek rozśmieszył tak toporny, nachalny humor. W każdym razie osoby, którym dane będzie dobrnąć do końcówki (co dla mnie nie było łatwe) zostaną skonfrontowani z „brudnymi” rodzinnymi sekretami, których istotę szczerze mówiąc przewidziałam dużo wcześniej, mnóstwem rażąco sztucznych pogoni i zauważalnie markowanymi walkami wręcz, a to wszystko tak samo jak wcześniej przedstawione zostanie bez choćby „grama” odczuwalnego napięcia, o mrocznym klimacie już nie wspominając. A fanom slasherów zapewne nasunie skojarzenia z pewną kultową produkcją wpisującą się w ten nurt, a ściślej jeden konkretny motyw, który swoją drogą w „All Through the House” raz, że był przewidywalny, a dwa w irytująco chaotyczny sposób wtłoczony w całość.

Już dawno nie oglądałam slashera, który byłby tak dalece pozbawiony smaku, jak „All Through the House”, który w tak amatorski, przerysowany sposób podchodziłby do prezentowanej historii, i który z porównywalnym brakiem wyczucia nawiązywałby do tradycji owego podgatunku. Seans tej produkcji był dla mnie prawdziwą męką. Sytuacji nie uratowały nawet niektóre pomysłowe sposoby okaleczania i pozbawiania życia ofiar, bo to zdecydowanie za mało, żeby bezboleśnie dotrwać do napisów końcowych. Dlatego też polecać nikomu nie będę, choć być może znajdą się osoby, które zaufają paru recenzentom chwalącym owe dokonanie Todda Nunesa. Nie wykluczam nawet, że niektórym z nich ten obraz przypadnie do gustu, ale ja nie zamierzam ryzykować rekomendacji komukolwiek, nawet wieloletnim wielbicielom slasherów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz