niedziela, 16 października 2016

„Szczątki” (1982)

Boston, rok 1942. Mały Timmy zostaje zaskoczony przez matkę w trakcie układania puzzli wyobrażających nagą kobietę. Reprymenda rodzicielki popycha chłopca do zbrodni. Zabija matkę i oddziela głowę od reszty jej ciała. Czterdzieści lat później na jednym z bostońskich uniwersytetów zostaje zamordowana studentka. Sprawę prowadzi porucznik Bracken, a partneruje mu sierżant Holden. Policjanci docierają do cieszącego się dużym zainteresowaniem płci przeciwnej studenta Kendalla, którego angażują w śledztwo prowadzone na kampusie. Tymczasem ofiarami tajemniczego mordercy dzierżącego piłę mechaniczną padają kolejne młode kobiety. Porucznik Bracken jest więc zmuszony umieścić na uniwersytecie swojego człowieka pracującego pod przykrywką. Wybór pada na pracującą na posterunku policji, mistrzynię tenisa Mary Riggs.

„Szczątki” to zrealizowany za zaledwie trzysta tysięcy dolarów slasher w reżyserii Hiszpana Juana Piquera Simóna, twórcy między innymi „Szoku” (1978) i „Ślimaków” (1988). Scenariusz napisali Dick Randall i osoba ukrywająca się pod pseudonimem John Shadow, którą najprawdopodobniej był Joe D'Amato, włoski reżyser między innymi takich obrazów gore, jak „Mroczny instynkt” i „Ludożerca”. Piszę „najprawdopodobniej”, gdyż o ile większość znanych mi źródeł podaje, że to właśnie on był współscenarzystą „Szczątków” to na jednym z portali spotkałam się również z informacją, że D'Amato nie brał udziału w pracach nad tą produkcją. Choć opinia publiczna nie odebrała najcieplej przedsięwzięcia Simóna, w jednym z wywiadów reżyser zdradził, że jest zadowolony z krwawych efektów specjalnych, zwłaszcza z jednej sekwencji, w której wykorzystano świńską tuszę.

Prolog „Szczątków” rozgrywający się w 1942 roku przywodzi na myśl kultowe „Halloween” Johna Carpentera. Tak samo jak w tamtym dziełku świadkujemy wówczas „narodzinom zła”, unaocznionym w formie zbrodniczego aktu popełnionego przez małego chłopca na członku swojej rodziny, w tym przypadku na matce. Zafascynowany puzzlami przedstawiającymi nagą kobietę mały Timmy zostaje wytrącony z równowagi przez rodzicielkę, której nie podoba się demoralizujący obrazek, czemu daje wyraz krzycząc na syna. Chłopiec chwyta więc za siekierę i rozłupuje jej ostrzem czaszkę rodzicielki, po czym za pomocą piły ręcznej oddziela jej głowę od reszty ciała. Morderstwo kobiety sportretowano bardzo szczegółowo – widzimy moment zanurzenia się ostrza w jej głowie i gęstą, realistycznie się prezentującą posokę obficie wypływającą z rany, ale detale odpiłowywania jej głowy już nam oszczędzono, ograniczając się jedynie do widoku chłopca zapamiętale posługującego się ostrym narzędziem. Końcowe ujęcia białych ścian splamionych krwią i głowy spoczywającej w szafie stanowią iście makabryczną kompozycję, a co za tym idzie nastrajają widzów na całkiem dosadne widowisko. Właściwa akcja filmu rozgrywa się w 1982 roku na jednym z bostońskich uniwersytetów, a scenarzyści wprowadzają nas w nią w makabrycznym duchu prologu, niezwłocznie przechodząc do drugiego mordu dokonanego na studentce. W pełnym świetle dziennym, na błoniach wchodzących w skład kampusu młoda kobieta zostaje pozbawiona głowy przez tajemniczego osobnika dzierżącego w ręku piłę mechaniczną. I również wówczas twórcy nie szczędzą nam widoku jej bezgłowego ciała, łącznie z poszarpanym kikutem, z którego tryska posoka. Oprócz ugruntowania w widzach przekonania, że twórcy „Szczątków” nie zamierzali kręcić uładzonego slashera, w którym szczegóły krwawego procederu sprawcy będą skrzętnie ukrywane przed wzrokiem widza bądź pokazywane wyłącznie w szybkich migawkach, owa sekwencja daje nam do zrozumienia, że scenarzyści mogli czerpać inspirację z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, aczkolwiek wyłącznie w przypadku ulubionego narzędzia zbrodni antagonisty. Po całkiem mocnym wstępie przychodzi pora na nakreślenie fabularnego tła, które nieco odbiega od zwyczajowego kształtu slasherów. Podczas, gdy większość reprezentantów tego nurtu koncentruje się na bezbronnych, często młodych protagonistach, których morderca obrał sobie za cel, jednym z pierwszoplanowych bohaterów „Szczątków” jest policjant Bracken, starający się schwytać sprawcę grasującego na uniwersytecie. Czyli można chyba wysnuć hipotezę, że scenarzyści zapożyczyli coś z włoskiego giallo, mieszając to ze stricte slasherowymi sylwetkami, na czele których stoi druga czołowa postać, student Kendall. Ufając, że rozchwytywany przez płeć przeciwną chłopak jest jedną z najlepiej poinformowanych ludzi spośród tych na co dzień przebywających na kampusie, porucznik Bracken wprowadza go w arkana śledztwa, udostępniając akta i traktując go praktycznie jak swego partnera, co nie wydało mi się specjalnie wiarygodne. Takim samym kuriozum było dla mnie wysłanie na uniwersytet w roli szpiega niemającej doświadczenia w policyjnej pracy w terenie, pracującej za biurkiem mistrzyni tenisa, Mary Riggs i poinformowanie o jej prawdziwej tożsamości kilku osób, wśród których przecież mógł znajdować się winny morderstw popełnianych na studentkach. W „Szczątkach” znalazło się więcej takich fabularnych głupstewek, z karateką na czele, który nagle wyrasta przed przerażoną Mary machając przed nią wojowniczo kończynami, co miało nawiązywać do innej twórczości Dicka Randalla, ale nie znalazło logicznego uzasadnienia w akcji niniejszego obrazu. Innym osobliwym akcentem jest piła mechaniczna, z którą to morderca swobodnie wędruje po mrocznych korytarzach w poszukiwaniu ofiary, podczas mordów nie zważając, że hałas może kogoś zaalarmować. Leatherface mógł sobie pozwolić na takie narzędzie zbrodni, ze względu na pustkowie, w którym umiejscowiono akcję, ale w przypadku bostońskiego uniwersytetu, w którym nawet nocami ktoś przebywał taki wybór narzędzia zbrodni nie był zbyt mądry.

Nie dziwi mnie, że reżyser „Szczątków”, Juan Piquer Simón, był zadowolony z krwawych efektów specjalnych, bo obok miejscami naprawdę silnie trzymających w napięciu sekwencji skradania się mordercy za upatrzoną kobietą, nakręconych nocną porą w mrocznych pomieszczeniach uczelni, jest to zdecydowanie najsilniejsza część składowa tego slashera. Choć poziom makabry w porównaniu do kilku reprezentantów exploitation nie poraża dosadnością to już jak na podgatunek, do którego obraz przynależy jawi się całkiem dobitnie. Modus operandi mordercy zasadza się na ćwiartowaniu zwłok młodych kobiet i przenoszeniu pojedynczych fragmentów ich ciał do jednego z zamkniętych pomieszczeń. Można się łatwo domyślić, w jakim celu, ale wprost twórcy zdradzą to dopiero pod koniec seansu, UWAGA SPOILER pokazując doprawdy koszmarny efekt starań mordercy w formie „narzeczonej potwora Frankensteina” KONIEC SPOILERA. Do tego czasu dosyć często będzie się nas raczyć całkiem odważnymi ujęciami zabijania i okaleczania młodych kobiet, z których najsilniej wbija się w pamięć pokazane na dużym zbliżeniu umożliwiającym dojrzenie szarpanej skóry, przecięcie ciała na pół sfinalizowane widokiem rozkawałkowanych zwłok tonących we wnętrznościach. Do nakręcenia tej sekwencji wykorzystano świńską tuszę, dlatego też wypada bardzo realistycznie, ale pozostałe krwawe momenty pod kątem wiarygodności, pomysłowości i śmiałości twórców wiele jej nie ustępują. Wbicie noża kuchennego w tył głowy kobiety, tak że czubek ostrza wychodzi ustami po uprzednim widowiskowym starciu na łóżku wodnym oraz widok rozkawałkowanego ciała leżącego obok basenu w krwistoczerwonej kałuży również świadczą o niemałym talencie twórców efektów specjalnych, tak samo zresztą jak finalne ujęcie okaleczenia mężczyzny. Gorzej ze zdolnościami scenarzystów (w tym przypadku), którzy miejscami tak mało przekonująco, a czasami wręcz chaotycznie poprowadzili fabułę, że z czasem zaczęłam z utęsknieniem wypatrywać mordów, byle tylko choć na chwilę uwolnić się od często niemiłosiernie nużących mnie perypetii porucznika Brackena i studenta Kendalla. Na domiar złego poziom scenariusza obniża przewidywalność, gdyż wytypowanie winnego nie nastręczyło mi większych problemów już podczas scen zawiązujących akcję. Ale już finał serwujący dwa „podrywające z fotela” akcenty odnotowuję na plus.

Twórcom „Szczątków” nie udało się niestety uniknąć fabularnych dłużyzn i kilku niezbyt logicznych, żeby nie rzec głupich rozwiązań, które razem sprawiają, że miejscami trzeba się trochę natrudzić, aby utrzymać wzrok na ekranie. Ale już pod kątem makabry ciężko cokolwiek twórcom zarzucić, to samo zresztą tyczy się chwilami naprawdę mrocznej i przesyconej napięciem oprawy audiowizualnej (główny motyw muzyczny jest doprawdy mocno klimatyczny), która jednak wypada o wiele słabiej w stonowanych sekwencjach koncentrujących się na losach protagonistów podążających śladami mordercy. Ale niektóre półamatorskie zdjęcia można chyba zrzucić na karb niskiego budżetu. Jednakże pomimo dużych niedostatków zachęcam oddanych wielbicieli slasherów do seansu, choćby dla wspomnianych superlatywów, aczkolwiek po uprzednim przygotowaniu się na uchybienia zarówno w warstwie fabularnej, jak i technicznej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz