wtorek, 29 sierpnia 2017

„The Monster Project” (2017)

Devon i Jamal kręcą straszne filmiki, które następnie w celach zarobkowych wrzucają do Internetu. Ich najnowszy pomysł polega na stworzeniu programu zatytułowanego „The Monster Project”. Chcą pokazywać w nim osoby żyjące w przekonaniu, że nie są ludźmi. Zamieszczają więc w Sieci ogłoszenie skierowane do takich jednostek z propozycją wzięcia udziału w ich programie i niedługo potem zgłaszają się do nich uważająca się za wampirzycę Shayla, przekonana, że jest opętana przez demona Shiori i Steven utrzymujący, że jest skinwalkerem. Devon angażuje w projekt swoją byłą dziewczynę Murielle i podkochującego się w niej Bryana, aktualnie mieszkającego u Jamala młodego mężczyznę, który stara się uniknąć powrotu do nałogu narkotykowego. Po skompletowaniu ekipy Devon wynajmuje stary, zaniedbany dom nieopodal lasu, do którego zaprasza również Shaylę, Shiori i Stevena. Na noc, podczas której ma mieć miejsce zaćmienie Księżyca. W momencie zaistnienia tego zjawiska sytuacja domorosłych filmowców ulegnie drastycznemu pogorszeniu. Będą musieli walczyć o życie z najprawdziwszymi potworami, polującymi na nich na tym odludnym terenie.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Victora Mathieu, „The Monster Project”, to zrealizowany w technice found footage horror, którego scenariusz opracowali Corbin Billings, Shariya Lynn i właśnie Victor Mathieu. Na podstawie wypowiedzi jednego z bohaterów filmu można wysnuć wniosek, że tytuł tej produkcji w zamyśle twórców miał nasuwać skojarzenia z „The Blair Witch Project”, chociaż mamy tutaj do czynienia z zupełnie inną historią. „Kręconą z ręki” (i z czoła) opowieścią o grupie młodych Amerykanów walczących z potworami w noc zaćmienia Księżyca. I absolutnie nie radzę tutaj nastawiać się na powtórkę z „Martwego zła” Sama Raimiego, bo choć skrótowy opis fabuły „The Monster Project” może co poniektórym przypomnieć ten kultowy tytuł (motyw walki z potworami w zacisznym, zalesionym zakątku) to prawdopodobnie już po kilku minutach seansu wszelka myśl o „Martwym złu” całkowicie wyparuje im z głów.

Powrót, po dłuższej przerwie, do stylistyki found footage był dla mnie zarazem momentem, w którym postanowiłam odpocząć od tego nurtu. Ha, po jednej takowej produkcji znowu wracam do stanu błogiej ignorancji – przez jakiś czas znów będę omijać szerokim łukiem horrory kręcone kamerą / kamerami dzierżoną/ dzierżonymi przez aktorów. Tak więc dziękuję Victorowi Mathieu za przypomnienie mi za co tak nie lubię tej techniki. Powstało oczywiście kilka horrorów z tego podgatunku, które uważam za udane, ale w przeciwieństwie do tego tutaj nie wyprowadzały mnie z równowagi tak częstymi „trzęsawkami” oraz tak licznymi, „jakże zajmującymi” widokami ścian i podłóg. Wprowadzenie w fabułę „The Monster Project” sceny rozgrywające się w mieście i początek pobytu bohaterów w oddalonym od większych skupisk ludzkich, starym domostwie, tuż przed spodziewanym atakiem, nie stanowiły jeszcze prawdziwego wyzwania dla mojego zmysłu wzroku. Nie musiałam wówczas podejmować rozpaczliwych prób wyławiania czegoś ciekawego z wywołującego mdłości chaosu, co później właściwie uniemożliwiało zaangażowanie się w tę historię. Początkowo obraz rzadko był stabilny, często wpadał w drgania, ale nie aż takie, żebym miała jakiekolwiek trudności z dokładnym przyjrzeniem się prezentowanym wydarzeniom. To jest konwencjonalnemu zawiązaniu akcji, które przede wszystkim skupiało się na wzajemnych relacjach czołowych bohaterów filmu, realizacji wstępnych zadań koniecznych do stworzenia zaplanowanego projektu tj. internetowego programu pt. „The Monster Project” i manifestacjach zagadkowych mocy odnalezionych przez nich jednostek, utrzymujących, że nie należą do rasy ludzkiej. Te ostatnie zapewne nikomu w pamięć nie zapadną – ot, dostrzegamy spadający ze ściany krzyż, superszybkie przechwycenie fiolki z krwią (to znaczy samego momentu przechwycenia nie widzimy, dostajemy tylko informację o jej zniknięciu) i raptowne pojawienie się mężczyzny podającego się za skinwalkera na pustyni podane w typowy dla found footage sposób imitujący zakłócenia obrazu. Niezłym, acz nie innowacyjnym pomysłem były migawki szkaradnej twarzy wskakujące w akcję podczas paru sekwencji z młodą kobietą opętaną przez demona. Ten trik zapożyczono chyba z „Egzorcysty”, zresztą tak samo jak pojawiający się w dalszej partii filmu „pajęczy krok”. Styl był nieporównanie gorszy, ale w porównaniu do innych dosłownych zagrywek charakterystycznych dla kina grozy wymienione wstawki wypadały całkiem dobrze. UWAGA SPOILER Początkowo wszystko wskazuje na to, że rolę pierwszoplanową powierzono Justinowi Brueningowi, że to Devon będzie tutaj „grał pierwsze skrzypce”, ale z czasem w tej grupce zaczyna dominować Bryan, przekonująco kreowany przez Toby'ego Hemingwaya KONIEC SPOILERA. W sumie to żadnemu członkowi obsady nie mogę wyrzucić słabego warsztatu, ale z uwagi na charakter postaci Bryana to on niezmiennie najsilniej przyciągał mój wzrok. Mężczyzna starający się zwalczyć pragnienie sięgnięcia po narkotyki, próbujący „wyjść na prostą” po odwyku, w czym wspierają go najlepszy przyjaciel, stereotypowy, acz sympatyczny czarnoskóry wesołek Jamal, u którego obecnie mieszka i była dziewczyna Devona, Murielle, w której Bryan się podkochuje. Typ niezbyt odkrywczy, niemniej całkiem charyzmatyczny i chwilami budzący przynajmniej odrobinę współczucia, co tylko wzmocniło więź jaka zawiązała się pomiędzy tym bohaterem i mną. UWAGA SPOILER Dlatego tak ucieszył mnie przewrót zastosowany przez scenarzystów – nieoczekiwane wysunięcie go na pierwszy plan w dalszej części projekcji KONIEC SPOILERA.

Atmosfera, która spowija wynajęte przez Devona domostwo - stojącą pod lasem, starą nieruchomość - sama w sobie jest odpowiednio mroczna, ale zdecydowanie brakuje tutaj napięcia i intensywności. Jump scenki błędnie wyliczono w czasie, a sekwencje je poprzedzające podawano nazbyt pośpiesznie. Wszystkie wydarzenia rozgrywające się w tymże budynku utrzymano w ciemnych barwach, nie wpadając jednakże w taką przesadę, żeby widz musiał czynić jakiekolwiek starania przeniknięcia wzrokiem spowijających wszystko atramentowych ciemności. Oświetleniowcy nie zawiedli, ale operatorzy już tak, bo co z tego, że ciemności nie były nieprzeniknione, co z tego, że twórcom „The Monster Project” udało się wydobyć mrok bez maksymalnej minimalizacji udziału sztucznego oświetlenia, skoro latająca dookoła kamera wręcz zmuszała mnie do przemęczania oczu. Wydarzenia rozgrywające się po rozpoczęciu zaćmienia Księżyca najczęściej są rejestrowane przez kamerę umieszczoną na czole jednego z bohaterów, co miało taką korzyść, że nie nabrałam przeświadczenia, iż w tym miejscu dążenie do jak największego realizmu będące niejaką ambicją found footage zwyczajnie się sypie. Zrobienie z jednego (lub więcej) bohaterów filmu operatorów ma zapewne wzmagać wiarygodność prezentowanych historii, ale moim zdaniem uporczywe trzymanie kamery w momencie bezpośredniego zagrożenia życia, filmowanie desperackiej walki o przetrwanie realistyczne wcale nie jest. Bo ilu ludzi w takich sytuacjach myślałoby o rejestrowaniu obrazu? Chociaż z drugiej strony w czasach szalejącej mody na filmowanie wszystkiego, co się da, może i okazałoby się, że całkiem sporo... W każdym razie Victor Mathieu nie wpadł w tę pułapkę, dzięki przytwierdzeniu kamery do czoła jednego z aktorów jeszcze zanim potwory przystąpiły do zmasowanego ataku. Wampir, skinwalker i kobieta opętana przez demona, którą to protagoniści w pewnym momencie litościwie zabierają ze sobą do piwnicy. Nie dość, że decydują się ukryć w pomieszczeniu, z którego chyba najtrudniej się wydostać to jeszcze zabierają ze sobą jedną z agresorek. To pierwsze można wytłumaczyć uniemożliwiającą logiczne myślenie paniką, drugie natomiast zwykłą przyzwoitością, odruchem sumienia. O całkowitym pogwałceniu logiki nie może więc tutaj być mowy. Ale to jakoś nie powstrzymało mnie przed pukaniem się w czoło na widok owych panicznych poczynań bohaterów filmu... Pewnie dlatego, że już od jakiegoś czasu „nie wchodziłam w ich skórę”, bo byłam zajęta wypatrywaniem czegoś ciekawego w tym bezbrzeżnym realizatorskim chaosie. Potem zrezygnowałam nawet z tego, bo uznałam, że nie ma potrzeby dokładnie przypatrywać się sztucznym, przesadnie efekciarskim i przez to wręcz żenującym facjatom potworków oraz zdawać by się mogło niekończącej się bieganinie ich przerażonych ofiar. I tak aż do finału, którym twórcy bez wątpienia chcieli zaskoczyć odbiorców i na mnie ten efekt rzeczywiście wywarli. Nie było to jednak przyjemne zaskoczenie, bo równocześnie z nim ogarnęło mnie przekonanie o przekombinowaniu idącym w parze z banałem. Tak to jest jak nie ma się własnego pomysłu, a jest się opętanym pragnieniem zaserwowania widzom niespodziewanego akcentu końcowego, któremu ochoczo się folguje bez zastanowienia czy wybrany (oklepany) motyw faktycznie dobrze współgra z wcześniejszą konwencją. Bo mnie jakoś to nie grało – miałam raczej nieprzyjemne poczucie dysonansu, którego powodów nie należy upatrywać w potknięciach tekstowych gwałcących logikę (może i jakieś są, ale ja ich nie dostrzegłam) tylko w niedających się poprzeć żadnymi klarownymi argumentami emocjach.

W mojej ocenie nie wszystko w „The Monster Project” Victora Mathieu było złe, nie mogę powiedzieć, że absolutnie wszystkie składowe tego tworu wyprowadzały mnie z równowagi. Ale te lepsze (acz w żadnym razie niezachwycające) elementy niestety nie zdołały przyćmić rzeczy, które albo mnie irytowały, albo niemiłosiernie nudziły. Do końca jakoś wytrwałam, ale nie mogę sobie za to pogratulować, bo żałuję, że czasu poświęconego na ten obraz nie przeznaczyłam na jakąś inną produkcję. Choćby nawet przeciętniaka, bo wówczas nie zepsułabym sobie tak dokumentnie części wieczora. Zagorzali miłośnicy horrorów z nurtu found footage, a przynajmniej co poniektórzy z nich, pewnie będą inaczej zapatrywać się na pełnometrażowy debiut Victora Mathieu, dlatego też ludziom wchodzącym w skład tej grupy radzę nie brać sobie do serca mojej krytyki wymierzonej w tę produkcję. Ale nie będę nawet podejmować prób wyłowienia potencjalnych sympatyków tego obrazu spoza kręgu fanów horrorów „kręconych z ręki” (i z czoła), bo mogłabym wepchnąć kogoś na minę, a tego rzecz jasna wolałabym uniknąć.

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Kapitularz 2017 i Splat!FilmFest

Kapitularz 2017
 
Konwent Kapitularz jest łódzkim festiwalem fantastyki, w aktualnej formie odbywającym się od 2012 roku, organizowanym przez fundację Fantastyczne Inicjatywy. Impreza jednoczy co roku coraz więcej miłośników fantastyki z całego kraju – od 700 osób u swego początku, aż do ponad 1700 odwiedzających!
Zgroza, horror, urban fantasy – tak najlepiej można podsumować motyw przewodni Kapitularza. Choć pierwszym skojarzeniem może być twórczość Lovecrafta, Gaimanna i Kinga, Kapitularz to także cyberpunk, steampunk, klasyczne fantasy magii i miecza, space opera, słowem – Fantastyka przez duże F rozbita na kilkanaście obszernych nitek programowych. To odwiedzający nas co roku liczni goście, tacy jak Andrzej Pilipiuk, Anna Kańtoch i Marcin Przybyłek.




Więcej informacji tutaj 

Źródło: tekst http://www.kapitularz.pl/, obrazy podesłane przez organizatorów konwentu


Splat!FilmFest

Z przyjemnością informujemy, że zbliża się wielkimi krokami Splat!FilmFest – horror film festival największy międzynarodowy festiwal kina gatunkowego w Polsce.
Odbędzie się w dniach 15-24 września w Lublinie i jest propozycją dla wymagających widzów horroru, kina brutalnego, mrocznego i szalonego. Splat!FilmFest przede wszystkim premiery najlepszych i najważniejszych horrorów oraz thrillerów z 2017 i 2016 roku. Gościem specjalnym festiwalu jest Julius Ramsay, reżyser seriali „The Walking Dead”, „Outcast”, „Krzyk”, twórca dwukrotnie nominowany do Primetime Emmy. Specjalnie na Splat!FilmFest przyjeżdża ze swoim pełnometrażowym debiutem, mrocznym thrillerem „Midnighters”, którego światowa premiera miała miejsce na Los Angeles Film Festival w tym roku..


Filmy podzielone są na bloki tematyczne. Najbardziej przerażające i brutalne tytuły są w dziale STRACH i TERROR, m.in. „Hounds of love”, „Killing Ground”, czy przedpremierowy pokaz „Maus” - (wyjątkowo wstrząsający surwiwalowy horror z wątkami wojny i terroryzmu, którego światowa premiera odbędzie się na Fantastic Fest w Austin).
Sekcja GIRL POWER zawiera filmy burzące stereotypy przedstawiania kobiet w horrorze („68 Kill”, „Tragedy Girls”, „M.F.A”). W bloku WTF znajdują się filmy wyjątkowo osobliwe, w tym najohydniejszy film świata czyli KUSO (Sundance Film Festival 2017). Nie zabraknie też krwawych inteligentnych komedii w dziale STRASZNIE ŚMIESZNIE, jak krwawy „Mayhem” (Steven Yeun z „The Walking Dead”) czy „Dead Shack” nawiązujący do kultowych horrorów lat 80-tych. W sekcji CULT CLASSICS pojawią się filmy kultowe i przegląd dzieł Andrzeja Żuławskiego. Po słynnym „Opętaniu” z widzami spotka się reżyser Xawery Żuławski by porozmawiać o twórczości ojca. Splat!FilmFest to także wykłady, na których na pewno nikt nie zaśnie. Porozmawiamy o rynku kaset VHS w Polsce okresu transformacji, klaunach, wizerunku kobiety w horrorze oraz o twórczości Wesa Cravena. Nowością na festiwalu jest sekcja dla dzieci, na której będzie można zobaczyć poddaną rekonstrukcji cyfrowej „Akademię Pana Kleksa”.
Poza tym dużo bardzo dobrego kina gatunkowego.




Więcej informacji tutaj

Źródło: wszystkie materiały podesłane przez organizatorów festiwalu

niedziela, 27 sierpnia 2017

Brad Parks „Siedź cicho”

Sędzia federalny, Scott Sampson, szczęśliwy mąż i ojciec sześcioletnich bliźniąt, Sama i Emmy, pewnego popołudnia odbiera SMS-a od żony Alison, w którym kobieta informuje go, że tym razem to ona odbierze dzieci ze szkoły. Tego samego dnia pani Sampson wraca do domu bez Sama i Emmy, upierając się, że nie wysyłała Scottowi żadnej wiadomości. Zaraz potem sędzia odbiera telefon od niezidentyfikowanego mężczyzny, który informuje go, że jego dzieci zostały porwane. W zamian za życie Sama i Emmy wymaga od Sampsonów absolutnej dyskrecji – nie wolno im z nikim dzielić się wiadomością o porwaniu. Ponadto chce, aby Scott wydał podyktowany przez niego werdykt w jednej ze spraw, którą się zajmuje. Z czasem okazuje się, że w dniu porwania bliźniąt sędzia odebrał jedynie wstępną instrukcję, że oczekuje się od niego czegoś więcej, a wypełnienie żądań porywaczy zajmie nieporównanie więcej czasu niż zakładał. Na domiar złego Scott odkrywa, że jest okłamywany przez Alison, przed którą również ukrywa kilka faktów.

Brad Parks jest amerykańskim powieściopisarzem, który wsławił się literacką serią o fikcyjnym dziennikarzu śledczym Carterze Rossie. Pisarska kariera Parksa rozwija się szybko od 2009 roku, kiedy to w Stanach Zjednoczonych ukazała się jego debiutancka powieść. Zdążył już zaskarbić sobie niemałe grono wiernych czytelników i wbić się w świadomość opinii publicznej, jako jedyny pisarz uhonorowany wszystkimi trzema prestiżowymi nagrodami: Shamusa, Nero i Lefty. Pierwotnie wydany w 2017 roku thriller „Siedź cicho” jest utworem autonomicznym, niepowiązanym z kryminalną serią Brada Parksa, który został bardzo dobrze przyjęty zarówno przez krytykę oraz zwykłych amerykańskich czytelników, jak i wielu innych pisarzy. Jeffery Deaver w swojej opinii na temat „Siedź cicho” obiecywał porywającą dynamikę, Chris Pavone fascynujące postacie, zaskakujące zwroty akcji i wściekłe napięcie, a Peter James potężne nagromadzenie emocji.

Przytoczone wyżej entuzjastyczne wypowiedzi na temat „Siedź cicho” w moich oczach doskonale oddają faktyczną wartość tej książki – w żadnym wypadku nie są jedynie czczymi gadkami, obietnicami nieznajdującymi pokrycia w rzeczywistości, wymuszonymi uprzejmościami w stosunku do Brada Parksa. Poziom literackich thrillerów w obecnych czasach jest bardzo wysoki. Nie chcę oczywiście przez to powiedzieć, że wszystkie współczesne powieści przypisane do tego gatunku przedstawiają sobą dużą wartość, bo tandeta też się pojawia, ale o wiele łatwiej jest znaleźć jakiś godny uwagi nowszy dreszczowiec niż na przykład horror. A przynajmniej ja od dłuższego czasu odnoszę takie wrażenie. Moim zdaniem ta wysoko zawieszona poprzeczka zmusza autorów dreszczowców do wzmożonego wysiłku, trzeba się bowiem nielicho natrudzić, żeby jej dosięgnąć. Czytelnicy z lektury na lekturę stają się coraz bardziej wymagający, dlatego potrzeba niemałego talentu i niestrudzonej pracy, aby zdobyć uznanie z ich strony, o które to zabiega chyba każdy powieściopisarz. Zapytacie więc: co takiego wyjątkowego jest w powieści, która jak wskazuje już sam opis zamieszczony na okładce, koncentruje się na mocno wyświechtanym motywie porwania dzieci? Istotnie, po niniejszy wątek sięgało już wielu artystów, z lepszym lub gorszym skutkiem, ale intryga, którą Parks zbudował na owym fundamencie odróżnia to dziełko od innych thrillerów o porwaniu dzieci / dziecka. Jednym z najlepszych pomysłów autora „Siedź cicho” było uczynienie głównym bohaterem i zarazem narratorem (z wyłączeniem krótkich relacji z niektórych poczynań porywaczy pisanych w trzeciej osobie) sędziego federalnego, bo dzięki temu wprowadził w fabułę jakże dramatyczny konflikt pomiędzy życiem rodzinnym i zawodowym. A raczej powołaniem. Od sędziego wymaga się stania na straży prawa, wydawania niezawisłych wyroków w oparciu o przedstawione mu dowody. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia ze skorumpowanym osobnikiem niegodnym przywdziewania togi, z kimś kto powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności za pogwałcenie Konstytucji, kimś kto zasługuje jedynie na najwyższe potępienie. A co jeśli rzeczony sędzia musi wybierać między życiem swoich własnych dzieci a wartościami przyświecającymi stanowisku, które piastuje? Czy takiego sędziego powinno się potępiać? Czy właściwe wykonywanie obowiązków sędziego powinno być dla niego wartością nadrzędną, ważniejszą nawet od życia jego własnych dzieci? Na to pytanie nietrudno sobie odpowiedzieć. Nawet wziąwszy pod uwagę nieprzyjemne reperkusje w postaci działania wbrew prawu i interesowi społecznemu, w postaci pogwałcenia niezawisłości sędziego, uczynienia z niego swoistej marionetki sterowanej przez okrutnych przestępców. Brad Parks od początku sympatyzuje ze Scottem – kreśli rozpaczliwą sytuację, w której się znalazł w sposób, który ani przez chwilę nie każe czytelnikowi powątpiewać w słuszność jego decyzji. Od początku trwamy w przekonaniu, że sędziowskie powołanie w zaistniałych okolicznościach nie ma absolutnie żadnego znaczenia, że życie niewinnych sześciolatków, swoich własnych dzieci, jest nieporównanie ważniejsze. Brad Parks w ten oto sposób otwiera wątek sądowy, w tym aspekcie najsilniej skupiając się na dwóch rozprawach, którym przewodniczy sędzia sterowany przez kryminalistów i przez które przeprowadza odbiorców z rzadko spotykanym wyczuciem dramaturgii, z dbałością o nieustannie wzrastające napięcie, dodatkowo podkręcane coraz to bardziej napiętym życiem prywatnym głównego bohatera.

Bezpieczeństwo było iluzją, wielkim kłamstwem, którym się karmiliśmy, żeby nie myśleć o ponurym stanie ludzkiej duszy. Umowa społeczna była bardziej zamkiem na piasku niż kamienną budowlą. W dowolnej chwili mógł go zdmuchnąć z powierzchni ziemi każdy, kto miał dostatecznie silne płuca.”

Brad Parks zaczyna swoją opowieść od hitchcocowskiego trzęsienia ziemi w postaci porwania dwójki sześciolatków i przekazania żądań porywaczy, a następnie dając czytelnikom niezaprzeczalne dowody dostosowywania się do dalszych sformułowań zasady, którą tak uwielbiał nadmieniony reżyser. Akcja nie zwalnia po tej wstępnej, ogłuszającej informacji, tylko nabiera jeszcze większego tempa, co swoją drogą wcześniej wydawało mi się rzeczą nieosiągalną. Bo czy dążenie zrozpaczonych rodziców do odzyskania swoich dzieci może przyćmić wcześniej zdetonowaną bombę? Nieodkrywczą, ale to i tak nie zmniejsza jej mocy, zapewne dzięki doskonałemu stylowi obranemu przez autora. Podejrzewałam, że Brad Parks uraczy mnie standardowym dążeniem zrozpaczonych rodziców do odzyskania ich pociech, konwencjonalnym amatorskim dochodzeniem śladami porywaczy, przewidywalną intrygą, uknutą przez osobę, której tożsamości domyślę się na długo przed wyjawieniem tego faktu przez autora. A tymczasem dostałam opowieść, która nie dawała nawet chwili oddechu, sytuację zmieniającą się jak w kalejdoskopie za sprawą coraz to bardziej zdumiewających zwrotów akcji, powoli składających się na coraz to bardziej logiczny ciąg wydarzeń, którego i tak do końca nie byłam pewna, bo przecież wcześniej Ross kilkukrotnie udowodnił mi, że jednym zdecydowanym posunięciem może zrujnować cały zbudowany przez siebie porządek. I niezwłocznie przystąpić do tworzenia nowego, jeszcze bardziej fascynującego i zarazem ściślej koegzystującego z (w domyśle) niezaprzeczalnymi, niezbywalnymi faktami ujawnionymi wcześniej. Podejrzani mnożną się w zastraszający tempie, z poczynań głównego bohatera przebija coraz większa desperacja, a zastanawiające zachowanie jego żony z czasem zmusza nas do wyciągania iście wstrząsających wniosków. Na domiar złego porywacze wykazują się coraz większą bezwzględnością w stosunku do córeczki Sampsonów, widać, że są gotowi na absolutnie wszystko, aby osiągnąć swój cel, którego nie znamy. I zaryzykuję przypuszczenie, że żaden odbiorca „Siedź cicho” nie będzie w stanie przedwcześnie przeniknąć ich planu, domyślić się co nimi kieruje, jakie korzyści chcą osiągnąć poprzez „wzięcie sędziego federalnego na smycz”. Z której co jakiś czas się zrywa, tym samym racząc nas kolejnymi niebywale trzymającymi w napięciu, nierzadko osnutymi paranoiczną wręcz atmosferą tkwienia wyłącznie w gronie osób zamieszanych w spisek, staraniami Scotta w kierunku przechytrzenia porywaczy. Wypunktowywania minusów „Siedź cicho” ode mnie nie oczekujcie, bo choć szukałam ich z niemalże nadludzkim zapamiętaniem to nie udało mi się znaleźć ani jednego. Chociaż nie, jeśli spojrzeć na to pod odpowiednim kątem to końcówka mogłaby być bardziej porażająca. Cała historia mogłaby dobrnąć do punktu wcześniej zasugerowanego przez samego autora (oczywiście bez owej uprzedniej sygnalizacji), ponieważ to moim zdaniem byłoby wyrazem większej bezkompromisowości. Z drugiej jednak strony wybrany przez Brada Parksa finał i poprzedzające go rewelacje też mogą poszczycić się wieloma superlatywami – jest zaskoczenie, jest wzruszenie i jest dramatyzm, więc tak na dobrą sprawę za bardzo narzekać i tak chyba nie można.

Na koniec mam taką małą prośbę do polskich wydawców o wypuszczenie na nasz rynek również wcześniejszych utworów Brada Parksa, bo skazanie mnie na znajomość tylko jednej publikacji takiego utalentowanego powieściopisarza byłoby istną torturą. Zwykłym okrucieństwem, którego wybaczyć nijak by się nie dało. Tak więc do naszych rodzimych wydawców apeluję o opublikowanie polskich wydań innych książek Parksa, a wielbicieli literackich thrillerów bardzo proszę o sięgnięcie po „Siedź cicho”. Tej grupie w szczególności wyjdzie to chyba na dobre.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

piątek, 25 sierpnia 2017

„Dead Rising: Watchtower” (2015)

Niezależni dziennikarze, Chase Carter i jego przyjaciółka Jordan, przebywają w mieście East Mission w stanie Oregon. Ich celem jest stworzenie materiału o zarazie zamieniającej ludzi w zombie, którą udało się opanować dzięki specyfikowi o nazwie Zombrex. Regularne przyjmowanie leku wstrzymuje przemianę w żywego trupa, a większość zarażonych korzysta ze specjalnych stref, w których aplikuje się im Zombrex. Po przeprowadzeniu krótkiego wywiadu z niejaką Crystal, młodą kobietą przebywającą na terenie rzeczonej strefy, Chase wchodzi do namiotu, w którym podaje się specyfik. Nagle, pomimo przyjęcia Zombrexu zarażeni zamieniają się w żywe trupy. Wybucha panika, zdrowi osobnicy starają się umknąć hordzie zombie łaknących ich mięsa. Jordan udaje się wyjechać z miasta, ale Chase nie ma tyle szczęścia. East Mission zostaje zamknięte. Granice miasta są strzeżone przez uzbrojonych strażników, którzy strzelają do każdego starającego się przedostać poza jego granice. Chase łączy siły z waleczną Crystal i Maggie, kobietą, która była zmuszona zabić swoją zarażoną córeczkę. Będą oni musieli znaleźć sposób na wydostanie się z opanowanego przez żywe trupy miasta zanim ten teren zostanie zbombardowany przez wojsko.

„Dead Rising: Watchtower” to amerykański zombie movie w reżyserii Zacha Lipovsky'ego, twórcy między innymi „Diabła tasmańskiego” (2013) i „Leprechaun: Origins”, oparty na serii gier komputerowych o tym samym tytule. Scenariusz opracował Tim Carter, który jest również współtwórcą scenariusza drugiej odsłony filmu zatytułowanej „Dead Rising: Endgame” w reżyserii Pata Williamsa. Sequel ukazał się w 2016 roku. Mówi się, że „Dead Rising: Watchtower” celował głównie w miłośników gier „Dead Rising”, ponieważ w filmie zawarto sporo nawiązań do rzeczonej serii. Przekonałam się jednak, że nieznajomość gier wcale nie jest okolicznością wykluczającą z grona potencjalnych odbiorców „Dead Rising: Watchtower”. Odnalezienie jakichkolwiek powiązań było dla mnie nieosiągalne, ale żebym pogubiła się w „zawirowaniach” fabularnych? Nie, myślę, że nadążałam za akcją, co wziąwszy pod uwagę jej doprawdy prostą konstrukcję wielką sztuką nie było.

Nie lubię współczesnych zombie movies. Chociaż nie. Powinnam raczej napisać, że nie lubię akcyjniaków z żywymi trupami w rolach agresorów, od których w dzisiejszych czasach aż się roi. Bardziej kameralnych i zarazem klimatycznych zombie movies powstaje nieporównanie mniej, a że wolę właśnie takie podejście do tego nurtu, najczęściej nie udaje mi się wytrwać do końca wybranej nowszej produkcji o żywych trupach bądź jakiejś innej zarazie, bo wiele z tych ostatnich opiera się na podobnych albo takich samych motywach. „Dead Rising: Watchtower” to kolejny obraz, do którego zasiadłam z przeczuciem graniczącym z pewnością, że nie dane mi będzie zobaczyć napisów końcowych, że pogapię się w ekran najwyżej przez pół godziny, po czym skapituluję i sięgnę po pilota, aby skrócić swoje męki poprzez zmianę kanału. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy dotarło do mnie, że tym razem dam radę wytrzymać do końca, że zobaczę finał tej historii, którego ogólnych zarysów i tak od dłuższego czasu się domyślałam, ale co tam – ważne, że i tak chciało mi się to oglądać. Nie musiałam się zanadto wysilać, aby pojąć, dlaczego akurat ten horror akcji z żywymi trupami nie napełnia mnie nieodpartym pragnieniem przerwania seansu. Otóż, „Dead Rising: Watchtower” to obraz, który efekciarskie potyczki niezarażonych z zombiakami traktuje dosyć marginalnie. Owszem, takowych starć trochę się pojawia, ale nie odnosiłam wrażenia, że odgrywają one rolę pierwszoplanową. Męczy mnie oglądanie niekończących się pojedynków protagonistów z żywymi trupami, w tworzeniu których na domiar złego posiłkuje się komputerem, dlatego też dynamiczne utarczki bohaterów „Dead Rising: Watchtower” z mięsożernymi stworami traktowałam jak nieprzyjemne przerywniki, sekwencje, które musiałam po prostu przetrzymać, aby móc wrócić do śledzenia bardziej preferowanych przeze mnie wątków. Nie żeby te ostatnie wprawiały mnie w czysty zachwyt, bo aż taką ich entuzjastką nie jestem, a i wykonanie pozostawiało dużo do życzenia, ale przynajmniej mnie nie nudziły. Czego niestety nie mogę powiedzieć o walkach z hordami zombie – poza doprawdy zabawnym momentem z ręką oderwaną jednemu z agresorów wykorzystywaną w charakterze pałki i całym starciem (łącznie z finałem) z klaunem-zombie. Jedna ze scen przypomniała mi nawet Asha Williamsa, bohatera między innymi trzech części „Martwego zła”. Przez narzędzie, którym to wówczas Chase Carter rozkawałkowywał zombiaków, pomimo ewidentnych różnic pomiędzy nimi. Przez wzgląd na to ostatnie nie wydaje mi się więc, żeby twórcy omawianego obrazu czerpali inspirację z „Martwego zła”, niemniej ja i tak podczas owej scenki pomyślałam o tym arcydziele horroru.

W roli głównej wystąpił Jesse Metcalfe, przystojniak, któremu aktorstwo wychodzi raczej średnio, a partnerowały mu całkiem przekonująca Keegan Connor Tracy, bardzo dobra Meghan Ory, której powierzono naprawdę ciekawą postać i nieoceniona Virginia Madsen, którą to już zawsze będę kojarzyć przede wszystkim z „Candymanem'” Bernarda Rose'a. Waleczna Crystal (Meghan Ory) w mojej ocenie była najlepiej skonstruowaną postacią. Była najbardziej charyzmatyczną dostarczycielką czystej rozrywki – twardą, nieprzejednaną, samowystarczalną wojowniczką, którą dodatkowo uatrakcyjniała dosyć pomysłowa właściwość. Maggie (Virginia Madsen) z jej syndromem wyparcia, kobieta która w samoobronie zabiła swoją zarażoną córeczkę, zachowująca się tak, jakby mała wciąż żyła i czekała na nią poza granicami East Mission, również znacznie ubarwiała najszerzej portretowaną gromadkę niedobitków. Chase Carter był głównym bohaterem, ale w zestawieniu z kobietami, również z Jordan (Keegan Connor Tracy), z którą z wyłączeniem wstępu kontaktował się wyłącznie za pośrednictwem telefonu, w moich oczach wypadł może nie blado, ale zdecydowanie mniej zajmująco. Mężczyzna regularnie referował telewidzom przez telefon ich przeżycia – realizował się w roli korespondenta, w studiu natomiast w tym samym czasie siedziała zaznajomiona z nim prowadząca programu, rozmawiająca ze sławnym gościem. Tymże był ewidentnie „grający jej na nerwach” Frank West, mężczyzna, który wsławił się tym, że niegdyś wyszedł cało z sytuacji zbliżonej do tej, w której aktualnie znajdują się Chase i towarzyszące mu dwie kobiety. Teraz West udziela rad telewidzom nie omieszkając, co chwilę raczyć ich brutalnymi, odbierającymi nadzieję prawdami. W akcję filmu wpleciono kilka krótkich sekwencji ze studia, z których to najdobitniej przebijają akcenty komediowe, ale na szczęście nie ma w nich groteskowych przejaskrawień, tak bardzo irytującej mnie nachalności - topornego zjawiska dosyć powszechnego we wszelkiej maści komediach (horrorach komediowych również). Przechodząc jednak do wątku, któremu, jak jasno dałam do zrozumienia wcześniej, zawdzięczam dotrwanie do końca seansu to składa się on z kilku składników, obracających się wokół żywych trupów, ale nie w formie koncentracji na efekciarskich walkach z hordami antropofagicznych bestii. Swoją drogą charakteryzacja zombie okazała się mocno rozczarowująca, bo poza demonicznymi oczami, zakrwawionymi twarzami i charakterystycznym, niemrawym chodem (aczkolwiek momentami dają radę biec, z czego zadowolona nie byłam, bo wolę klasyczne ruchy zombiaków) właściwie nic nie odróżnia ich od zwyczajnych śmiertelników. Pomijam tutaj tych zarażonych osobników, którzy zostali pozbawieni różnych części ciał i wyróżnionego już klauna, bo ujęć tychże nie było na tyle dużo, żeby odsunąć ode mnie wrażenie denerwującego wycofania ze strony charakteryzatorów. W każdym razie motyw specyfiku, który powstrzymuje przemianę w zombie, nagły zanik tej jego właściwości i dążenie bohaterów filmu do odkrycia powodów takiego stanu rzeczy, relacje Jordan z żołnierzami i naukowcami, grupka niedobitków, którym tak bardzo podoba się nowy, anarchiczny porządek w East Mission, że wydaje się, iż są gotowi zrobić wszystko, aby zachować istniejący stan rzeczy i oczywiście widmo bombardowań wiszące nad ludźmi uwięzionymi w opanowanym przez zombie mieście – wszystko to złożyło się na fabułę, którą przyswajało mi się całkowicie bezboleśnie. Bez zachwytów, bo stylistyce bliżej było do filmu akcji niźli bardziej preferowanego przeze mnie mocno klimatycznego, czy odstręczająco makabrycznego horroru, a i na rozwiązanie całej tej, niewyszukanej, acz w miarę zajmującej zagadki, stosunkowo szybko wpadłam, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że śledząc owe wątki choćby przez ułamek sekundy się męczyłam, bo co jak co, ale cierpień mi one nie dostarczyły.
 
Dostałam oto prostą, niewymagającą myślenia rozrywkę, której z całą pewnością nie można uznać za pozycję obowiązkową dla każdego miłośnika kina grozy. Ale też nie uważam, żeby zasługiwała ona na najzjadliwszą krytykę, na przylepienie jej łatki kompletnego gniota, bo w w obecnych czasach powstaje dużo nieporównanie słabszych, mniej wciągających, bardziej denerwujących tworów od niniejszego przedsięwzięcia Zacha Lipovsky'ego. Tym, którzy mają akurat ochotę na klimatyczny bądź realistycznie krwawy obraz radzę „udać się pod inny adres”, ale jak ktoś ma chęć na akcyjkę z żywymi trupami to „Dead Rising: Watchtower” ma szansę okazać się całkiem trafnym wyborem. Fani tego typu filmów w pierwszej kolejności powinni więc zaryzykować seans, ale niewykluczone że osoby, które nie przepadają za taką stylistyką również znajdą tutaj coś, na czym będą mogli zawiesić oko. Wiem, bo wpisują się właśnie do tej drugiej grupy – ludzi niechętnie podchodzących do współczesnych, dynamicznych horrorów o żywych trupach dziesiątkujących ludzkość, a mimo to całkiem nieźle się bawiłam. Nie były to przeżycia niezapomniane, nie otrzymałam nic, czym mogłabym się zachwycać, ale jako taka jednorazowa rozrywka ze środkowej półki „Dead Rising: Watchtower” w moim przypadku się sprawdził. A to już coś, bo zasiadałam przed ekranem pełna najczarniejszych myśli.

środa, 23 sierpnia 2017

„Nieuchwytny wróg” (1983)

Bart Hughes mieszka wraz z żoną Meg i synem Peterem w zaprojektowanym i zmodernizowanym przez siebie domu w Nowym Jorku. Mężczyzna pracuje w dużej firmie, której poświęca większość swojego czasu. Gdy jego żona i syn wyjeżdżają na krótkie wakacje, Bart zostaje, aby poświęcić się pracy. Dostaje duże zlecenie, od którego zależy dalszy rozwój jego kariery, ale nie może poświecić mu maksimum swojej uwagi. Okazuje się bowiem, że w jego domu zagnieździł się szczur. Wyjątkowo złośliwy gryzoń, który mocno uprzykrza życie Bartowi. Mężczyzna stara się go pozbyć, ale wszystkie próby zgładzenia przebiegłego przeciwnika kończą się fiaskiem. Barta ogarnia obsesja na punkcie nieproszonego gościa. Wyeliminowanie szczura staje się jego życiowym celem. Wszystko inne traci na znaczeniu w obliczu wojny, która rozgrywa się w jego własnym domu.

W 1981 roku w Stanach Zjednoczonych pojawiło się pierwsze wydanie powieści „The Visitor” pióra Chaunceya G. Parkera III, a dwa lata później ukazał się film oparty na rzeczonej publikacji, „Of Unknown Origin”, w Polsce rozpowszechniany pod tytułem „Nieuchwytny wróg”. Scenariusz został napisany przez Briana Taggerta (m.in. „Duch III”, „Dziecię ciemności, dziecię światłości”, „Omen IV: Przebudzenie”), a na krześle reżyserskim zasiadł George P. Cosmatos, późniejszy twórca między innymi „Rambo 2” i „Kobry”, ale przez niejednego fana horrorów science fiction doceniany głównie za „Lewiatana” z 1989 roku. Wyróżniony w dwóch kategoriach na Paris Film Festival (najlepszy aktor i reżyser) kanadyjsko-amerykański „Nieuchwytny wróg” łączy w sobie stylistykę horroru (z nurtu animal attack), czarnej komedii i thrillera psychologicznego, a efekt jest tak smaczny, że wprost nie mogę się nadziwić tak małej popularności tego dziełka. Tym bardziej, że zrealizowany za cztery miliony dolarów film Cosmatosa ewidentnie oparł się próbie czasu.

Poznajcie Barta Hughesa – nowojorczyka, mozolnie pnącego się po szczeblach zawodowej kariery, który własnymi rękoma zmodernizował część kamienicy, w której obecnie mieszka wraz z żoną Meg i kilkuletnim synkiem Peterem. Kochająca rodzina, piękny dom i dobrze płatna praca nie wystarczą mu jednak do osiągnięcia pełni szczęścia, ponieważ jak na „korporacyjną bestię” przystało, Bart myśli tylko o dostaniu się na kolejny szczebel kariery. A kiedy już to osiągnie prawdopodobnie zacznie gonić za następnym awansem, chyba że wcześniej uświadomi sobie w jak bezsensownym wyścigu bierze udział. Tak, Bart jest uczestnikiem „wyścigu szczurów”, ciągłej pogoni za mamoną, z której i tak nie ma czasu się cieszyć, bo przecież musi pracować – błędne koło, w którym istota ludzka zostaje zredukowana do pozycji maszyny. Brian Taggert nie rozwodzi się nad tym, ale z paru skonstruowanych przez niego kwestii włożonych następnie w usta aktorów przebija informacja, że małżonka Barta, Meg, nie miałaby nic przeciwko, gdyby „klepali biedę” w jakimś ubogim kraju, zajmując lokum, którego jej mąż nie obdarzałby taką czcią, jak wyszykowany przez niego dom w Nowym Jorku. Wiele wskazuje na to, że kobieta wychodzi z założenia, że szczęście zapewni im przede wszystkim przebywanie we własnym towarzystwie, kultywowanie życia rodzinnego, gdy tymczasem Bart jest przekonany, że taki stan osiągną jedynie dzięki regularnym pokaźnym zastrzykom gotówki. Kto może poszczycić się lepszym system wartości, trzeźwiejszym spojrzeniem na rzeczywistość łatwo ocenić, niemniej zafiksowany na punkcie pracy Bart nie budzi niechęci – da się go lubić, pomimo wstrętnego wyścigu, w którym tak ochoczo bierze udział. George P. Cosmatos i jego ekipa pokazali w „Nieuchwytnym wrogu” godne najwyższego uznania skupienie nad fabułą – opowiadanie historii niewątpliwie było dla nich najważniejsze, dzięki czemu bez żadnego wysiłku ze swojej strony całkowicie wsiąkłam w tę nieco cudaczną opowieść. Płynna narracja, pozbawiona przekombinowanych udziwnień, czy to w postaci mnóstwa sztucznych efektów specjalnych, czy topornego montażu, czy jeszcze czegoś innego, równie irytującego, swoista lekkość wprost emanująca z dosłownie każdego kadru, nienapuszone podejście do procesu tworzenia, autentycznie skradły moje serce – wszystko to sprawiło, że na niemalże półtora godziny zapomniałam o otaczającym mnie świecie. Byłam bowiem zajęta śledzeniem pojedynku pomiędzy człowiekiem i gryzoniem. Agresorem jest miejski szczur, co niewątpliwie ma stanowić swoiste nawiązanie do „wyścigu szczurów”, w którym bierze udział główny bohater filmu – twórcy puszczają w ten sposób „oko do widza”, może nawet wskazują na podobieństwa pomiędzy pewnym biznesmenem a złośliwym gryzoniem. Stworzenie, które zagnieździło się w domu Barta Hughesa (zjawiskowa kreacja Petera Wellera) jest tak samo zdeterminowane jak gospodarz. Szczur tak samo jak Bart nigdy się nie poddaje i jest gotowy na podjęcie każdego ryzyka, byle tylko osiągnąć swój cel. Bart pragnie piąć się po szczeblach zawodowej kariery, natomiast jego prześladowca wydaje się dążyć do całkowitego zawłaszczenia jego ukochanego domostwa, być może czerpiąc szczególną przyjemność z utrudniania życia jego właścicielowi. Pytanie tylko, czy szczur jest przekleństwem, które spadło na nieszczęsnego Amerykanina, czy raczej jest jego wybawieniem? Stworzeniem, które doszczętnie zniszczy egzystencję Hughesa, czy takim, które wydostanie go z pułapki, w którą z własnej inicjatywy wpadł? Brian Taggert, być może wzorem autora literackiego pierwowzoru (tego nie wiem, bo książki nie czytałam), w swoim scenariusz poddał analizie psychikę pewnego pracownika korporacyjnego, równocześnie w nietypowy sposób kreując postać miejskiego szczura, który bez pardonu wdarł się w życie tego pierwszego, w efekcie dając widzom dosyć obszerny komentarz społeczny, który sam w sobie do odkrywczych nie należy, ale środek, którym się posłużył (rola, jaką szczur odgrywa w życiu głównego bohatera) pospolitym nazwać już chyba nie można.

George P. Cosmatos, jak już wcześniej nadmieniłam, stworzył film, który łączy w sobie trzy odmienne stylistyki, wzajemnie się uzupełniające – jedna wzbogaca drugą i to tak wdzięcznie, że mam wrażenie, że gdyby „Nieuchwytnego wroga” pozbawiono którejś z tych odnóg, produkcja całkowicie straciłaby na wartości. Dostałabym jakieś niezjadliwe filmidło, którego nie dałabym rady obejrzeć w całości. Tak, drodzy państwo, to dotyczy również akcentów komediowych, płaszczyzny, która nieczęsto idealnie współgra z elementami typowymi dla kina grozy. Tutaj mamy do czynienia ze zgoła odwrotną sytuacją – jestem przekonana, że gdyby nie kilka dowcipnych kwestii i prześmiewczych sytuacji „Nieuchwytny wróg” pogrążyłyby się w oparach absurdu. Przedstawienie takiej fabuły na poważnie, bez uśmiechów posyłanych do widza najprawdopodobniej zaowocowałoby powstaniem jakiejś kinematograficznej szkarady, nadętej szmiry, która pewnie niejednego odbiorcę doprowadziłaby do przekonania, że filmowcy mają go za jakiegoś naiwniaka, osobę której można bezkarnie wcisnąć zwykły kit. Bo czyż opowieść o bezproduktywnej walce dorosłego mężczyzny z upierdliwym gryzoniem, historia o człowieku, którego ogarnia obsesja na punkcie szczura gnieżdżącego się w jego domu, tak potężna, że wszystko inne przestaje mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, nie jawi się groteskowo? Bez wątpienia. I twórcy „Nieuchwytnego wroga” doskonale zdawali sobie z tego sprawę, dlatego zamiast starać się ukryć absurdalny wymiar rzeczonej sytuacji miejscami celowo go uwypuklali przez co nie miałam poczucia, że tak powiem, robienia ze mnie wariatki. A najbardziej zaskoczyła mnie moja entuzjastyczna reakcja na wkomponowane w całość pierwiastki psychologiczne – poważne studium psychiki mężczyzny, który albo nieuchronnie osuwa się w otchłań szaleństwa, albo wręcz przeciwnie: zdąża prosto do wybawienia, do miejsca, w którym nareszcie osiągnie spokój ducha, odnajdzie szczęście, którego dotychczas szukał nie tam gdzie powinien. Bart to człowiek, który wcześniej tkwił w matni, teraz natomiast „tama zaczyna pękać”. Główny bohater nie wytrzymuje ciśnienia, nie jest w stanie poradzić sobie z napięciem wynikającym z ważnego zlecenia powierzonego mu przez pracodawcę, a nieproszony gość, który zawitał do jego domu jest w pewnym sensie kroplą, która przepełniła czarę. Zerwała ostatni bastion normalności bądź krótkowzroczności. Rzeczony szczur nie jest tworem sztucznym, rekwizytem skonstruowanym przez twórców efektów specjalnych tylko prawdziwym, żywym stworzeniem, którego wędrówki po domu Barta często będziemy mieć okazję śledzić z jego własnego punktu widzenia – subiektywne filmowanie z perspektywy gryzonia dodaje owym sekwencjom sporo napięcia (aczkolwiek najwięcej generuje scenka z trutką na szczury dodaną do śniadania), które notabene wynika również z mrocznej oprawy wizualnej, nieodłącznego elementu nocnych harców złośliwego szczura. Obleśnego stworzenia, którego najczęściej będziemy oglądać we fragmentach (ogromne łapy ujęte od spodu poprzez szklaną powierzchnię chyba już na zawsze zostaną w mojej pamięci – niezwykle pomysłowy trik, który daje widzom złudzenie obserwowania kawałka ciała jakiejś bestii rodem z kina science fiction) i do którego z czasem być może zapałamy niemałą sympatią. No, ale z całą pewnością nie wówczas, gdy uraczy się nas najbardziej makabrycznym ujęciem z kotem... Bo choć wcześniej nadmieniłam, że „Nieuchwytny wróg” nie szafuje efektami specjalnymi nie należy przez to rozumieć, że nie ma ich wcale – kilka umiarkowanie krwawych wstawek zobaczymy (najczęściej będą to zbliżenia na rany zadawane ludziom), a i sam z jednej strony odpychający, a z drugiej (przynajmniej we mnie) budzący trochę cieplejszych uczuć portret agresywnego gryzonia wygląda jak jeden wielki, fenomenalny efekt specjalny. Rene Verzier (m.in. „Wściekłość”, „Mała dziewczynka, która mieszka na końcu drogi”), powinien dostać pokaźną premię za te wspaniałe kąty nachylenia kamer. 
 
Kto nie oglądał „Nieuchwytnego wroga” niechaj szybko nadrobi zaległości. Niech to uczyni nawet ten, kto nie uważa się za wielbiciela kina grozy, kto gustuje w lżejszych produkcjach, albo w dających do myślenia obrazach psychologicznych. Bo to tego rodzaju obraz, który celuje w szerokie grono odbiorców, po który śmiało mogą sięgać zarówno osoby poszukujące klimatycznych animal attacków, sympatycy czarnego humoru, jak i fani thrillerów psychologicznych. „Nieuchwytny wróg” George'a P. Cosmatosa w ogóle się nie zestarzał, ani na gruncie fabularnym, ani tym bardziej realizatorskim i choćby za to chylę przed nim czoła. Powodów do pochwał jest jednak dużo więcej, aczkolwiek żeby była jasność, w mojej ocenie „Lewiatana” omawiany obraz i tak nie przebija.

poniedziałek, 21 sierpnia 2017

„Koszmarne polowanie” (1989)

Doktor Jim Cole, Brad Mueller i Paul Bettencamp od wielu lat regularnie jeździli na polowanie na jelenie. Po śmierci tego ostatniego pozostali postanowili zorganizować wypad wspólnie z bratankiem Paula, Rayem. Modelem, który nigdy wcześniej nie polował na zwierzynę. Jim i Brad wybierają dobrze im znany las, gdzie cala trójka spotyka zawodowego myśliwego, Stana Browna. Mężczyzna informuje ich, że już dawno nie widział w tych okolicach żadnej zwierzyny, ale to nie zniechęca Jima, Brada i Raya. Rozbijają obóz tam, gdzie Stan, a nazajutrz cała czwórka ma wyruszyć na poszukiwanie zwierzyny. Wieczorem znikają konie myśliwego, więc z samego rana wszyscy przystępują do ich poszukiwań. Brad i Ray znajdują dwie młode kobiety, Kathleen i Terry, które rozbiły namiot nieopodal ich obozu. Dziewczyny wyraźnie nie są nimi zainteresowane, ale nocą ich postawa ulega radykalnej zmianie. Kathleen i Terry przychodzą do ich obozu i z własnej inicjatywy trafiają w ramiona Stana i Brada. Nazajutrz mężczyźni konfrontują się z kolejnymi zastanawiającymi zdarzeniami. Ze zjawiskami, które jak wkrótce dojdą do wniosku, przeczą zasadom logiki.

Nieżyjący już amerykański reżyser, Harry Falk, od lat 60-tych XX wieku realizował się w telewizji, głównie w serialach. Jego ostatnim przedsięwzięciem było „Koszmarne polowanie”, niskobudżetowy horror, rozpowszechniany na kasetach wideo i prawdopodobnie w amerykańskiej telewizji (niektóre źródła o tym mówią, inne natomiast obstają przy dystrybucji wyłącznie na VHS-ach). Opowieść wykluła się w głowach Mike'a Marvina i Darnella Fry'a, a scenariusz na jej postawie spisał także nieżyjący już T.S. Cook. „Koszmarne polowanie” to jedna z mniej znanych B-klasówek lat 80-tych XX wieku. Swego czasu rozprowadzana w Polsce na VHS-ach, ale tak samo jak w innych krajach nie przyciągała ona przed ekrany tłumów ludzi spragnionych mocnych wrażeń. „Pokryty grubą warstwą kurzu” niskobudżetowy horror Harry'ego Falka może jednak pochwalić się paroma plusami, elementami, które mają szansę usatysfakcjonować miłośników gatunku. Pytanie tylko, czy owe superlatywy okażą się na tyle mocne, żeby przyćmić minusy tej produkcji, bez których, jak na moje oko, również się nie obyło.

Koncepcja Mike'a Marvina i Darnella Fry'a, muszę im to oddać, do najbanalniejszych na pewno nie należy. Pomysłodawcy tej historii i scenarzysta T.S. Cook nie sięgali wyłącznie po najpospolitsze rozwiązania fabularne, nie konstruowali fabuły w zwyczajowy, w pełni przewidywalny sposób po rzuconej na początku sugestii tworzenia kolejnej rąbanki. Tak, wybór miejsca akcji może co poniektórych miłośników kina grozy doprowadzić do przekonania, że będą mieć do czynienia z klasyczny slasherem ewentualnie survivalem, przy czym prolog najpewniej każe im sądzić, że zagrożenie czyhające na protagonistów „Koszmarnego polowania” nie przybierze postaci cielesnej. Z biegiem trwania filmu nastawienie widzów powinno ulec zmianie – wydarzenia, którym będą świadkować oddalą od nich podejrzenie obcowania z (nazwijmy ją) nadnaturalną rąbanką. O slasherze w ogóle zapomną, aczkolwiek cały czas będą dostrzegać elementy typowe dla survivali. Nie zobaczą krwawych mordów, wymyślnych eliminacji pozytywnych bohaterów filmu tylko wkroczą do Strefy Mroku – wtopią się w uniwersum, w którym wszelkie znane ludzkości prawa fizyki wydają się w ogóle nie mieć zastosowania. No dobrze, z tym wtopieniem się to chyba przesadziłam, bo podejrzewam, że niewielu odbiorców zdoła całkowicie zatopić się w tej opowieści. Narracja i realizacja stanowią bowiem poważną przeszkodę, utrudniają odbiór prezentowanej historii, nie pozwalają czerpać maksimum przyjemności z tego obiecującego założenia. Zdjęcia są co prawda lekko przybrudzone, a kolory wyblakłe, ale kąty nachylenia kamer, zbyt krótki czas trwania poszczególnych scen, pośpiech narzucony sobie przez twórców podczas sekwencji, które w zamyśle miały stanowić intensyfikatory napięcia i niejakie rozkojarzenie przebijające z wielu ujęć, sprawiają, że nie czuje się takiego ogłuszenia aurą pozostawania w nieprzyjaznej głuszy, tkwienia w leśnej pułapce pod uważnym spojrzeniem czegoś wrogo usposobionego. Atmosfera nie zgniatała mnie z taką siłą, jakiej oczekiwałam, nie czułam obezwładniającego emocjonalnego dyskomfortu. Poczucie nieuchronnie zbliżającego się zagrożenia, owszem, miałam, ale nie paraliżowało ono wszystkich moich zmysłów. Alienację protagonistów również odczuwałam na własnej skórze, ale żebym kompletnie się w niej zatraciła? Nie, co to to nie. Gdyby raczono mnie opowieścią o mordercy polującym na ludzi na tym leśnym terenie, albo nawet klasyczną opowiastką o nawiedzeniu tej ziemi przez jakiś agresywny byt / byty, fabułą złożoną z silnie wyeksploatowanych wątków, których przebieg i finał z łatwością mogłabym przewidzieć to najpewniej szybko straciłabym cierpliwość i po prostu zrezygnowałabym z zapoznawania się z dalszymi losami protagonistów. Doszłabym do wniosku, że nie warto brać na przetrzymanie tak niewyważonej narracji i tak kulejącego klimatu dla historii, którą tak na dobrą sprawę widziałam już wielokrotnie w zdecydowanie lepszym wydaniu (nie w każdym szczególe tylko w ogólnym zarysie). Ale „Koszmarne polowanie” traktowało o czymś, czego natury przez jakiś czas nie byłam w stanie pojąć – nie wiedziałam, w czym konkretnie mam upatrywać zagrożenia i gdzie szukać wyjaśnienia zjawisk, którym świadkowałam. A że chciałam uzyskać odpowiedzi na te pytania, z uwagi na fakt, że mimo wszystko rozbudzono we mnie ciekawość, cierpliwe znosiłam wszelkie niedociągnięcia scenarzysty i ekipy technicznej.

Najpierw pojawia się informacja, że na terenie, na którym czterech mężczyzn chciałoby zapolować na zwierzynę od jakiegoś czasu nie ma żadnych żyjących stworzeń, nawet ptaków (te po przylocie niezwłocznie odlatują). Potem znikają konie, co protagoniści tłumaczą zwykłą ucieczką. Widz zapewne w tym miejscu będzie tkwił kilka kroków przed nimi, automatycznie łącząc ten incydent ze wcześniejszą wzmianką o braku zwierzyny w tych lasach. Niedługo potem poznamy dwie kobiety, które podczas pierwszego spotkania z Bradem i Rayem jasno dadzą im do zrozumienia, że nie są zainteresowane romansami. Nocą nawiedzi ich jednak coś, czego nie będziemy mogli obejrzeć, ale za to dowiemy się, jaki wpływ będzie miało na nie owe spotkanie z nieznanym. Wcześniej tak bardzo niedostępne kobiety zamieniają się w nimfomanki – zaczynają szukać zaspokojenia w ramionach mężczyzny, wszystko jedno jakiego, zaznać upojnych chwil w obozie nieznajomych, których z kolei bardzo raduje ich rozwiązłość. Wszystkich oprócz Jima, który akurat spędza noc poza obozem, a gdy rankiem wraca do kolegów dwóch młodych kobiet już z nimi nie ma. One również znikają. To, tak samo jak wcześniejsze wciąż niewyjaśnione incydenty, jest oczywiście wielce podejrzane, ale największy ładunek tajemniczości zostaje zrzucony trochę później. Nieporównanie bardziej frapuje drastyczna zmiana osobowości trójki mężczyzn i późniejsze zniknięcie plam krwi z ich ubrań. Na dodatek w ich pobliżu co jakiś czas przemyka Paul, mężczyzna, który zmarł jakiś czas temu. A zatem musi być duchem – taki wniosek nasuwa się wręcz odruchowo. Pytanie tylko, dlaczego chce wyrządzić krzywdę swoim przyjaciołom i bratankowi? Jeśli w ogóle taki jest jego cel, bo w końcu jeszcze przez jakiś czas nie będziemy mieli okazji zobaczyć oblicza agresora. I zgłębić tajników tych wszystkich osobliwości dotykających nieszczęsnych protagonistów. Atmosfera tajemniczości wynikająca głównie ze scenariusza przez długi czas stanowiła dla mnie jedyną zachętę do kontynuowania seansu - w tym punkcie twórcy naprawdę się spisali. Z czasem zaczęłam podejrzewać, jakie wyjaśnienie mi przedstawią, ale jako że nie miałam absolutnej pewności nadal trwałam przed ekranem, konfrontując się z kolejnymi dziwacznymi wydarzeniami i kolejnymi krótkimi acz licznymi przestojami najczęściej w formie nudnawych konwersacji coraz bardziej spanikowanych protagonistów, kreowanych przez aktorów, którzy nie popisali się zjawiskowym warsztatem, ale kompletnej amatorszczyzny i tak zarzucić im nie mogę. W kazdym razie w końcu okazało się, że moje podejrzenia były słuszne. UWAGA SPOILER Wybrano najprostsze rozwiązanie, które wzbogaciło scenariusz o element charakterystyczny dla kina science fiction, a scena z kopułą rozpostartą nad opuszczonymi, chylącymi się ku upadkowi zabudowaniami nasunęła mi na myśl „Pod kopułą” Stephena Kinga. Ciekawe, czy niekoronowany król współczesnego literackiego horroru oglądał „Koszmarne polowanie” Harry'ego Falka... KONIEC SPOILERA.

„Koszmarne polowanie” to horror, który może pochwalić się całkiem intrygującą fabularną koncepcją, której to przede wszystkim zawdzięcza zajmującą atmosferę tajemniczości. Podsycaną przez operatorów i oświetleniowców, ale nie tak dobitnie, jak by się tego chciało. Nierzadko mamy nawet do czynienia z wprost odwrotnym zjawiskiem – z obniżaniem zagadkowego wydźwięku scenariusza przez popełniającą rażące błędy ekipę techniczną, która w dodatku ani nie potrafiła przygnieść mnie klimatem podszytego zagrożeniem wyalienowania, ani należycie spotęgować napięcia w momentach, które temu właśnie miały służyć. Natomiast scenarzysta przelewając tę historię na papier powinien więcej uwagi poświęcić narracji, zadbać o bardziej zwartą, płynną konstrukcję. Bez tych felerów „Koszmarne polowanie” Harry'ego Falka w moich oczach wybijałoby się ponad średnią. Bo w takim kształcie to mogę najwyżej nadać mu miano przeciętniaczka, przypominając równocześnie, że to subiektywny punkt widzenia, który oczywiście wcale nie musi pokrywać się ze zdaniem innych wielbicieli gatunku.

sobota, 19 sierpnia 2017

Clive Barker „Księgi krwi 5”

Pierwotnie wydawane w latach 1984-1985 „Księgi krwi” to sześć krótkich zbiorów opowiadań autorstwa angielskiego pisarza, reżysera, scenarzysty i ilustratora, Clive'a Barkera. Polskie wydania ukazały się w pierwszej połowie lat 90-tych XX wieku – trzy pierwsze części wypuściło wydawnictwo Phantom Press (każda pod tytułem „Księga krwi”, liczba pojedyncza), a kolejne trzy wydawnictwo Rebis (jako „Księgi krwi”). Choć rzeczona sześciotomowa publikacja przez wielu wielbicieli literatury Barkera jest uważana za jego opus magnum w Polsce jak na razie nie doczekała się kolejnych wydań. Najlepsza byłaby edycja zbiorcza (wszystkie sześć tomów w jednej książce), ale nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie miano obdarować polskich czytelników nowymi wydaniami „Ksiąg krwi”. Ani pojedynczymi, ani publikacją zbiorczą. Clive Barker wyznał, że do stworzenia tego działka zachęciła go antologia, „Dark Forces”, w skład której wchodzą opowiadania z gatunku horroru pióra różnych pisarzy i której premierowe wydanie ukazało się w Stanach Zjednoczonych w 1980 roku. Projekt Barkera zatrząsł sceną literackiej grozy - sam Stephen King po przeczytaniu pierwszego tomu stwierdził, że Anglik jest przyszłością horroru... a jego słowa poniekąd okazały się prorocze.

„Księgi krwi 5” zawierają w sobie cztery opowiadania autorstwa Clive'a Barkera. Zbiorek otwiera tekst, który został (w rozbudowanej formie) przeniesiony na ekran w 1992 roku przez Bernarda Rose'a. Doskonały slasher pt. „Candyman” jest adaptacją opowiadania „Zakazany”, które nie wytrzymuje porównania z filmem, ale zestawiając je z innymi historiami wchodzącymi w skład „Ksiąg krwi” (znanymi mi, bo wszystkich jeszcze nie przeczytałam – zapoznałam się ponadto z tomami: pierwszym, drugim i trzecim) doszłam do wniosku, że wpisuje się ono w poczet tych, które bez wątpienia uświetniają cały projekt. Główną bohaterką jest Helen Buchanem, pisząca pracę zatytułowaną „Graffiti wyrazem miejskiej rozpaczy”. Aby zebrać potrzebne materiały wybiera się do zaniedbanej dzielnicy, w której jak wkrótce się dowiaduje kwitnie przestępczość. Dochodzą ją nawet słuchy o bestialskich morderstwach popełnionych w tej okolicy. Na ścianie w jednym z opuszczonych mieszkań Helen znajduje malunek twarzy mężczyzny, która robi niepokojące wrażenie, a na przeciwległej ścianie napis: „Słodycze dla Cukiereczka!”. Osoby, którym film nie jest obcy od początku będą świadomi istnienia mężczyzny z hakiem, będą wiedzieli, że opowieści, które niedługo potem dojdą uszu Helen nie są produktem wyobraźni zastraszonych mieszkańców podejrzanej dzielnicy lubujących się w rozsiewaniu plotek. Nie zderzą się jednak z historią mordercy, którego można przywołać poprzez pięciokrotne wypowiedzenie jego przydomka do lustra, nie skonfrontują się z przeżyciami kobiety wrabianej w zbrodnie przez nadnaturalnego zabójcę z hakiem tylko z krótkim amatorskim śledztwem, które prostą drogą prowadzi do konfrontacji z oprawcą. Opowiadanie nie ujawnia tyle o Candymanie, co film Bernarda Rose'a – jak się bowiem okazuje, reżyser i scenarzysta filmowej wersji znacznie rozbudował tę postać. Fabułę zresztą również, ale choć chciałoby się dłużej poczytać o tym ponadczasowym fikcyjnym mordercy nie można Clive'owi Barkerowi odmówić zdolności budowania szybko zagęszczającego się klimatu grozy. Podszytej złowróżbną tajemniczością, ściskającej krtań aury zbliżającego się okrucieństwa, w postaci mordercy z hakiem w miejscu dłoni, żerującego w brudnej dzielnicy miasta. Co ciekawe największa groza nie emanuje z ostatnich kart tej opowieści, ze spotkania z agresorem i następującego chwilę po nim finału, tylko z wcześniejszej opowieści o morderstwie dokonanym w publicznej toalecie i późniejszego oglądania przez Helen tego feralnego budynku. W tych miejscach Barker daje zdecydowanie największy popis wirtuozerii – wie, które sznurki pociągnąć, żeby dosłownie przydusić widza atmosferą grozy... i robi to.

Nie chciała mieć nic wspólnego z tymi gapiami żądnymi sensacji, kolejnego tematu do plotek. Nie należała do nich i nigdy nie będzie należeć. Miała ochotę uderzyć w każdą z tych zaciekawionych twarzy, by ich właściciele odzyskali wrażliwość, zapytać: „Chcecie poznać ból i cierpienie? Dlaczego? Dlaczego?” (mnie też zastanawia to ściąganie tłumów w miejsca jakichś tragedii. Tym bardziej więc uradowało mnie muśnięcie tego zjawiska przez Barkera, po raz enty udowadniającego, że jest uważnym obserwatorem i analitykiem niechwalebnych ludzkich zachowań, które jak sam zauważa na szczęście nie dotyczą wszystkich).

Wydaje mi się, choć mogę się mylić, że „Madonnę” , drugie opowiadanie zamieszczone w omawianym zbiorku, zainspirowała twórczość H.P. Lovecrafta. A ściślej, że Clive Barker czerpał natchnienie z Mitologii Cthulhu, założeń której nie kopiował w bezmyślny, odarty z indywidualizmu sposób, dzięki czemu powstała zapadająca w pamięć mieszanka dwóch konwencji – wodolubne monstra z domieszką typowego dla Barkera ekstremum. A to wszystko osadzone w wielkomiejskich realiach, w niefunkcjonującym już krytym basenie. Budynku niegdyś dobrze prosperującym jako pływalnia, a obecnie jeśli plan głównego bohatera opowiadania, Jerry'ego Coloqhouna się ziści, mającego pełnić zupełnie inną funkcję. To ma być legalny interes, ale żeby mógł się powieść Jerry musi zawiązać współpracę z lokalnym gangsterem, ponieważ tylko on jest gotowy zainwestować w to przedsięwzięcie. Podczas pierwszej wędrówki w towarzystwie Jerry'ego po mrocznych, zaniedbanych pomieszczeniach niegdysiejszego basenu rzeczony gangster dostrzega na oko nastoletnią nagą kobietę, która chwilę potem znika. Rozochocony wraca tam w nocy i przystępuje do poszukiwań młodej piękności. W końcu ją znajduje, ale dziewczyna ma towarzystwo i to bynajmniej nie takie, które ludzki rozum z łatwością może objąć. Szczegóły koszmaru przeżytego w feralnym budynku szybko zacierają się w pamięci gangstera, ale ogólny zarys pamięta i szybko dochodzi do wniosku, że owe przerażające przeżycia zgotował mu Jerry. Clive Barker bez wdawania się w detale, ale i tak w pobudzający wyobraźnię sposób, na kartach „Madonny” odmalował makabryczne scenki silnie osadzone w tradycji body horroru, pamiętając o spowiciu całości gęstą atmosferą nadnaturalnego zagrożenia, przesyconego nieustającym zwiastunem jakiegoś ohydztwa. Czym zapewnił temu opowiadaniu pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu tekstów wchodzących w skład „Ksiąg krwi 5”.

W mojej ocenie najsłabiej prezentuje się trzecie opowiadanie zamieszczone w omawianym zbiorku zatytułowane „Dzieci krzyku”. Akcja tej opowieści rozgrywa się na malowniczej wyspie, która to dla głównej bohaterki, Vanessy Jape, miała być oazą spokoju, tymczasowym azylem, miejscem, w którym nieniepokojona przez nikogo spędzi wakacje. Zamiast tego kobieta stała się więźniem grupy mężczyzn zajmujących prywatny teren w głębi wyspy. Oprócz niej w odgrodzonym od reszty świata budynku przetrzymuje się kilku mężczyzn w podeszłym wieku, którzy przez strażników są traktowani nieporównanie gorzej niż ona. Długo trzeba będzie czekać na wyjaśnienie, w jakim celu ci wszyscy ludzie są przetrzymywani w tym zacisznym miejscu, a kiedy już to nastąpi trudno będzie oprzeć się przeświadczeniu, że Clive'owi Barkerowi brakło dobrego pomysłu na pociągnięcie tego tematu. Wyglądało to tak, jakby koniecznie chciał umieścić akcję na wyspie, nie dbając o to, że nie wymyślił interesującego wątku, którego rozwój mógłby zaprezentować w tej jakże chwytliwej scenerii. Coś z tego wykrzesać próbował – obracał się wokół dwóch możliwych interpretacji, starając się zdezorientować czytelnika i podsycić jego ciekawość (w moim przypadku bezskutecznie), w końcu skłaniając się w stronę tej bardziej wydumanej. W zespoleniu z wcześniej ujawnionymi informacjami to wyjaśnienie tworzy logiczniejszy obraz niż miałoby to miejsce w przypadku obrania przez autora tej drugiej ścieżki interpretacyjnej, ale to nie zmienia faktu, że można było postawić na mniejsze kombinacje. Temat niezwiązany z żadną z wcześniej poczynionych sugestii. Najlepiej taki, w którym czuło by się ducha Clive'a Barkera, coś obrzydliwego albo chociaż zakleszczającego wszystkie zmysły czytelnikach w objęciach atmosfery zepsucia bądź klimatu rozpanoszenia nadnaturalnego zła. Tego w „Dzieciach nocy” nie znalazłam, ale oryginalnego spojrzenia na popularny motyw odmówić temu opowiadaniu nie mogę – znajdziemy tutaj silny powiew świeżości, ale tylko dlatego, że mało kto odważyłby się na przelanie takiej durnoty na papier, w dodatku w tak nieskoordynowany sposób.

Ostatnie opowiadanie zamieszczone w „Księgach krwi 5” nosi tytuł „W ciele” i rozgrywa się w więzieniu Pentonville. Do celi zajmowanej przez cieszącego się estymą wśród współwięźniów Clevelanda Smitha zostaje dokooptowany młody mężczyzna, William Tait,, nad którym Cleve na polecenie naczelnika roztacza opiekę. To jest stara się chronić go przed innymi osadzonymi i zaznajomić z panującymi tu zwyczajami. Z czasem główny bohater uświadamia sobie, że ma dużo sympatii do swojego współlokatora, że traktuje go jak przyjaciela. Tait zdaje się odwzajemniać te uczucia, ale jak z czasem uświadamia sobie Cleve nie ufa mu na tyle, żeby powierzyć mu swoje tajemnice. A bez wątpienia je ma. Wiele wskazuje na to, że Tait wdraża w życie jakiś demoniczny plan, mający związek z jego niegdyś straconym dziadkiem za zamordowanie żony i dzieci, z wyjątkiem córki (matki Taita). Dobrze opracowany plan, w którym Clive Barker zawarł wizję krainy, do której trafiają grzesznicy po śmierci i ciekawy, miejscami zahaczający o stylistykę body horroru sposób przenikania się dwóch światów: cielesnego i duchowego. Egzystencji doczesnej i pozagrobowej w zimnych więziennych murach, które to najsilniej przyczyniają się do tworzenia mocno klaustrofobicznego klimatu – niewielka cela, którą nocą nawiedza coś strasznego, chwilami wręcz odpychającego. Na miejscu Barkera trochę dłużej popracowałabym nad końcówką, bo unaocznia się w niej niezrozumiały pośpiech, jakby pragnienie jak najszybszego dotarcia do mety, bez dbałości o odpowiednią atmosferę i wciągającą narrację. Epilog miał przede wszystkim informować, a nie w pełni angażować, co sprawiło, że z całkowitą obojętnością przyjęłam los, jaki autor zgotował jednemu z bohaterów „W ciele”. A jest to tego rodzaju pomysł, który owszem pewnie i tak by nikogo nie zaskoczył, ale powinien emanować całą gamą nieprzyjemnych emocji, ogłuszać odbiorcę nie elementem zaskoczenia, ale najczystszym tragizmem, wynikającym również z postawy pewnego delikwenta.

„Księgi krwi” Clive'a Barkera przez wielu uważane są za swego rodzaju kamień milowy w historii literatury grozy – zróżnicowane tematycznie i stylistycznie, makabryczne i nastrojowe teksty, niektóre poprzenoszone na ekran, inne mogące jeszcze na nim zawitać, bo wydają się stanowić niemalże gotowe materiały na scenariusze. A jeszcze inne jak dla mnie będące unaocznieniem drastycznego spadku formy tego pisarza, prezentujące się tak kiepsko, że wydaje się, iż Barker pisał je w chwilach wielkiej słabości. Ale te wpadki nie przesądzają o wartości całokształtu, nie deklasują całego projektu, który w Polsce naprawdę jak najszybciej powinien zostać wznowiony, bo nieznający języków obcych wielbiciele literatury grozy w obecnej sytuacji muszą się nieco natrudzić (i pewnie wykosztować), aby zebrać wszystkie stare wydania Phantom Press i Rebis. Co jest doprawdy okrutnym zaniedbaniem ze strony polskich wydawców.

czwartek, 17 sierpnia 2017

„Mauzoleum” (1983)

Wywodząca się z majętnej rodziny Susan Farrell w dzieciństwie ciężko przeżyła śmierć swojej matki. Również wówczas odwiedziła mauzoleum usytuowane na cmentarzu nieopodal grobu jej rodzicielki, gdzie została opętana przez jakąś niepojętą siłę. Teraz szczęśliwe pożycie małżeńskie z Oliverem Farrellem nieoczekiwanie zostaje zakłócone. Kobieta zaczyna borykać się z koszmarami sennymi i władać nadnaturalną mocą, którą wykorzystuje do zabijania wybranych osób. Mężczyzn zwykle kusi swoimi wdziękami. Pod nieobecność męża uwodzi innych przedstawicieli płci przeciwnej zanim przystąpi do ich eliminacji. Niezdający sobie sprawy ze zbrodniczych zachowań swojej małżonki Oliver wkrótce dostrzega w jej sypialni coś, co zmusza go do zaangażowania w sprawę psychiatry Susan, doktora Simona Andrewsa, który jest w posiadaniu dziennika jej przodka, przekazanego mu przez ciotkę Susan, Corę Nomed. Wedle zapisków w nim poczynionych nad ich rodziną ciąży klątwa, ale psychiatra nie daje temu wiary. Do czasu ujrzenia oblicza demona, który opętał Susan.

„Mauzoleum” to jedyny horror w skąpym reżyserskim dorobku Michaela Dugana. Drugi pełnometrażowy film w jego karierze, mający swoją premierę siedem lat po jego debiucie, komedii familijnej „Super Seal”. Scenariusz „Mauzoleum” został napisany przez producentów filmu, Roberta Baricha i Roberta Madero (ten pierwszy odpowiadał również za zdjęcia), na podstawie historii wymyślonej przez Katherine Rosenwink, a w roli głównej wystąpiła Bobbie Bresee, która zanim zajęła się aktorstwem przez jakiś czas była jednym z Króliczków Playboya. Jej występ w „Mauzoleum” został wyróżniony nominacją do Saturna. W Wielkiej Brytanii kopie omawianego tworu Michaela Dugana były konfiskowane do roku 1987, choć nie ciążyły na nim takie zarzuty, jak na produkcjach wciągniętych na niesławną listę video nasty.

„Mauzoleum” to horror klasy B, ewidentnie zainspirowany „Egzorcystą” Williama Friedkina, co najmocniej rzuca się w oczy podczas sceny hipnozy opętanej przez demona pierwszoplanowej postaci, Susan Farrell. Jej odtwórczyni, Bobbie Bresee w materiałach dodatkowych zamieszczonych w amerykańskim wydaniu DVD, zdradziła że próbowała do pewnego stopnia odwzorować demoniczny głos Pazuzu z „Egzorcysty” - z miernym skutkiem, ale już sama ta informacja powinna utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że inspirację czerpano właśnie ze wspomnianego arcydzieła Williama Friedkina. Zbliżonej jakości radzę jednak się nie spodziewać, bo oba te filmy dzieli ogromna przepaść. Konwencja obrana przez twórców „Mauzoleum” też jest inna - zdecydowanie bliżej jej do późniejszej „Nocy demonów” Kevina Tenneya niż do „Egzorcysty”. Założeniem nie jakością, a i to pierwsze nie jest dokładnie takie samo. Koncepcja Katherine Rosenwink dawała możliwość niejednoznacznego poprowadzenia przypadku Susan Farrell. Długiego utrzymywania widza w niepewności co do charakteru jej przypadłości. Z łatwością można było wykrzesać z tego więcej tajemnicy, przeskakując z jednego prawdopodobnego wyjaśnienia jej stanu (choroba psychiczna) w drugi (opętanie przez demona). Ale scenarzyści, Robert Barich i Robert Madero, woleli uświadomić widza już podczas prologu obrazującego wejście małej dziewczynki do mauzoleum. Ta scena nie pozostawia absolutnie żadnych wątpliwości, co do opętania pierwszoplanowej postaci przez jakiś morderczy byt. Nie zwlekano również z informacją na temat klątwy ciążącej nad rodem Nomedów, do którego przynależy Susan. Dowiadujemy się, że kobietom z tej familii pod żadnym pozorem nie wolno przekraczać progu feralnego mauzoleum, w którym spoczywa jakaś nadnaturalna szkarada. Wiemy już, że Susan odwiedziła to miejsce w dzieciństwie, ale wszystko wskazuje na to, że dopiero teraz, w dorosłym życiu, rozpoczął się proces przemiany w... wampa. Wolałabym, żeby scenarzyści „Mauzoleum” przez dłuższy czas kazali mi szukać wyjaśnienia drastycznej zmiany osobowości Susan Farrell, ale mimo tej niedogodności opowieść o demonicznej uwodzicielce, a la modliszce, która stara się zaspokoić swoje seksualne i mordercze żądze, oglądało się całkiem znośnie. Kiedy jej oczy zaczynają żarzyć się kiczowatą zielenią wiemy, że do głosu dochodzi demon tkwiący w jej ciele, władający nadzwyczajnymi mocami chętnie wykorzystywanymi w procesie eliminacji wybranych osobników. Susan nie ogranicza się jedynie do zabijania mężczyzn, ale bez wątpienia stanowią oni główny obiekt jej zainteresowania. Doprawdy nie wiem, czym konkretnie Bobbie Bresee ujęła Academy of Science Fiction, Fantasy and Horror Films, co skłoniło ich do wyróżnienia jej kreacji nominacją do Saturna, bo jak na moje oko przede wszystkim obniżała potencjał tkwiący w tej postaci. Ósmy pasażer Nostromo był bardziej uwodzicielski od niej – Bresee kusiła mężczyzn w sposób absolutnie mechaniczny, beznamiętny, powabu nie było w tym za grosz. Podejrzewam, że w tych momentach miała emanować czymś na kształt zimnej namiętności, z czego udało jej się unaocznić tylko chłód. Nawet gdy obnażała się przed mężczyznami, gdy kadry wypełniały jej nagie piersi brakowało w tym jakiejś żarliwości, hipnotyzującej, acz wyraźnie demonicznej pasji – czułam się, jakbym oglądała robota, ale nie mojego kochanego R2-D2, bo w nim paradoksalnie kłębiło się nieporównanie więcej emocji niż w usztywnionej Bobbie Bresee. A nie sądzę, żeby dokładnie na takim efekcie zależało Michaelowi Dugano. Myślę, że chciał pokazać kobiecy czarny charakter na miarę wampirzych lesbijek, tchnący takim samym magnetyzmem... którego niestety nie odnalazłam w kreacji Bresee.

Kulawy warsztat Bobbie Bresee znacznie przytępił mój zapał do tej historii. Mimo tego, że wprost przepadam za filmowymi (i literackimi, jak już o tym mowa) kobiecymi czarnymi charakterami, ten konkretny występ niczym mnie nie ujął. Choć oczywiście postawienie na wampa, sam pomysł sięgnięcia po tego rodzaju sylwetkę uważam za interesujący (nie mylić z innowacyjnym). Słaba kreacja antagonistki w moich oczach znacznie obniżyła wartość wspomnianego elementu – tak mocno, że gdyby niniejszy zamysł był jedynym superlatywem „Mauzoleum” najprawdopodobniej nie dotrwałabym do napisów końcowych. Ale ekipa techniczna, pomimo niedostatków finansowych potrafiła zadbać o całkiem dobrą oprawę wizualną. Odpowiednio mroczną i dosyć mocno przybrudzoną, przy czym należy nadmienić, że niektóre zdjęcia są źle wykadrowane (chwilami kamera była umieszczona ciut za wysoko), ale nie jest to aż tak częste zjawisko, żeby znacznie utrudniało odbiór prezentowanej historii. Nastrojowa ścieżka dźwiękowa nie raz, nie dwa „gra pierwsze skrzypce” - pogłośnione dźwięki czasami silniej zwiastują szybko zbliżające się zagrożenie niż obserwowane w tym samym czasie wydarzenia, co na ogół mnie cieszyło, ale nie obyło się też bez paru krótkich sekwencji, którym akompaniował niezsynchronizowany z obrazem jazgot. Właściwie nie wiadomo, w jakim celu w danych momentach wybrzmiewający. W każdym razie oprawa wizualna do najgorszych nie należy (właściwie to deklasuje większość współczesnego mainstreamu), ale z całej ekipy technicznej na największe wyróżnienie moim zdaniem nie zasłużył sobie ani reżyser, ani dyrektor zdjęć, ani kompozytor tylko twórcy efektów specjalnych. Zwłaszcza za warstwę gore. UWAGA SPOILER Gumowaty potwór pojawiający się w końcowych partiach filmu KONIEC SPOILERA i charakteryzacja Bobbie Bresee we wcześniejszych fazach opętania też są niczego sobie. Czego już nie mogę powiedzieć o pokazanym pod koniec tandetnie się prezentującym trikiem z nakładaniem się na siebie dwóch różnych obrazów i tym nieszczęsnym zielonym światłem bijącym z oczu Susan. Scenarzyści w momentach eliminacji ofiar wykazali się niemałą pomysłowością, a przekładający tę wizję na ekran twórcy efektów specjalnych potrafili zadbać o może nie maksymalną, ale przynajmniej zadowalającą wiarygodność. I co równie ważne odniesione obrażenia wypełniały ekran na tyle długo, aby można było dokładnie przyjrzeć się wszystkim makabrycznym szczegółom. Czy to (przykładowo) roztapiającej się połowie twarzy mężczyzny, czy oraniu haczką oblicza innego, czy wreszcie rozrywaniu klatki piersiowej kolejnej ofiary demonicznej Susan. Lewitację moim zdaniem można było już sobie odpuścić, ale w samych umiarkowanie krwawych (bo wbrew pozorom twórcy nie przesadzają z gore) scenkach w sumie niczego bym nie zmieniała. Prezentują się one dokładnie tak jak lubię: praktyczne efekty specjalne, duża pomysłowość i na tyle długie zbliżenia, żebym nie miała poczucia obcowania z tworem stworzonym przez bandę tchórzy.

Summa summarum: średniak. W miarę dobrze się to ogląda. Można nawet liczyć na kilka niepospolitych eliminacji ofiar i całkiem mroczny, w miarę złowieszczy klimat grozy, nie radzę jednak spodziewać się oryginalnej, ani nawet mocno wciągającej opowieści. Lepiej nie nastawiać się na niezapomnianą rozrywkę, w którą bez żadnego wysiłku można się w pełni zaangażować i wpaść w zachwyt nad niebanalną koncepcją scenarzystów. „Mauzoleum” nadzwyczajną B-klasówką na pewno nie jest. Tak na dobrą sprawę to mocno schematyczny obraz o kobiecie opętanej przez demona, która zaspokaja swoje seksualne i mordercze żądze, o klątwie i szkaradzie do niedawna uwięzionej w mauzoleum, a teraz siejącej spustoszenie na wolności. Nic zachwycającego, ale jeśli jest się wielbicielem XX-wiecznych horrorów klasy B to mimo wszystko powinno się dać mu szansę, choćby ze względu na warstwę gore i całkiem mroczny, przybrudzony klimat. Atmosferę z charakterem, której ewidentnie brakuje wielu współczesnym horrorom.