sobota, 31 marca 2018

„W głąb lasu” (2016)

Ośmioletni Tom i jedenastoletni Benjamin od rozwodu rodziców pozostają pod opieką matki w Paryżu, podczas gdy ich ojciec mieszka sam w Szwecji. Chłopcy prawie wcale nie widywali się z tatą, ale teraz mają spędzić jakiś czas u niego. Tom nie cieszy się na to spotkanie, ponieważ ma przeczucie, że stanie się coś złego. Niedługo po dotarciu do Szwecji ojciec decyduje się na nieplanowany wypad do lasu ze swoimi synami. Po długiej pieszej wędrówce zatrzymują się w zaniedbanej chatce w głębi lasu. Ojciec jest przekonany, że Tom tak samo jak on potrafi czytać w myślach innych ludzi i widzieć rzeczy niedostrzegalne przez innych i nie zważając na lęk, jaki budzi to w chłopcu, stara się nauczyć go korzystać z tych mocy. W największe przerażenie wprawia jednak Toma świadomość, że prześladuje go Diabeł, że podążył on za nim nawet do tej głuszy i tylko czeka na dogodny moment, aby przypuścić atak.

Francusko-szwedzki thriller psychologiczny z elementami horroru w reżyserii twórcy „Kto zabił Bambi?” (2003) i „Innego świata” (2010) Gillesa Marchanda nie przyciągnął przed ekrany dużej liczby widzów. Był wyświetlany na kilku festiwalach filmowych, w tym na Locarno Film Festival i London Film Festival, trafił do francuskich kin i doczekał się wydań DVD w kilku krajach świata. Nie zebrał jednak wielu pozytywnych recenzji – reakcje amerykańskich widzów były lepsze niż polskich, ale daleko im jeszcze do zachwytu. Zresztą negatywnych też nie, bo jak już wspomniałam „W głąb lasu” nie cieszy się dużą oglądalnością. Scenariusz Gilles Marchand napisał razem z Dominikiem Mollem, z którym miał okazję już współpracować, między innymi przy takich filmowych projektach, jak „Harry, twój prawdziwy przyjaciel” (2000), „Leming” (2005) i wspomniany już „Inny świat”, i to właśnie on (ten scenariusz) zdaje się być głównym powodem niechęci niektórych odbiorców do tego francusko-szwedzkiego przedsięwzięcia.

Do obejrzenia „W głąb lasu” zachęciły mnie zapewniania co poniektórych osób, którym zechciało się zaopiniować ten film, że nie wiadomo o co w nim chodzi, że scenarzyści niczego nie zechcieli widzom wyjaśnić, że niepodobna doszukać się w tym jakiegokolwiek sensu. Uznałam więc, że mam szansę na widowisko, które nie podaje widzowi wszystkiego na tacy, które zachęca do szukania własnej interpretacji, czyli proponuje to, za czym wprost przepadam. Po raz enty więc to właśnie negatywne, a nie pozytywne, opinie, zachęciły mnie do seansu i nie zajęło mi wiele czasu dojście do przekonania, że „W głąb lasu” to istotnie film „skrojony pode mnie”. Bo same recenzje takiej pewności mi nie dały – tylko mgliste podejrzenia. Gilles Marchand stworzył minimalistyczny, bardzo kameralny obraz, a jak wiadomo takie podejście do procesu tworzenia nie jest przyjmowane entuzjastycznie przez większość współczesnych widzów. Odżegnywanie się od prymitywnych form straszenia, od sztuczek stosowanych przede wszystkim przez twórców hollywoodzkiego kina grozy, prawdopodobnie też przyczyniło się do takiego, a nie innego przyjęcia „W głąb lasu”. Dynamiczny montaż, multum jump scenek, wymyślne efekty komputerowe, zawrotne tempo akcji? Nie, nie. Tego tutaj nie zobaczymy. Dostaniemy za to trzymającą w napięciu podróż w głąb dziecięcego umysłu, będziemy błądzić w oparach rozbuchanej wyobraźni ośmiolatka albo oglądać rzeczywiste zjawiska, które chłopiec dostrzega dzięki swoim wrodzonym niezwykłym zdolnościom. Niepokojące rzeczy nieodbierane przez zwykłych śmiertelników. Tom może być wszak telepatą, empatą i osobą dostrzegającą nadnaturalne istoty, które choć o tym nie wiemy żyją wśród nas. Takie przekonanie w każdym razie ma jego ojciec, człowiek, który nigdy nie śpi (jak Samara Morgan), i który uważa, że jego młodszy syn odziedziczył swoje niezwykłe zdolności po nim. Myślę, że trudności w odczytaniu fabuły „W głąb lasu” nastręcza głównie ujęcie jej z perspektywy dziecka. Nie patrzymy na wszystko oczami Toma sensu stricto, kamera skupia się bowiem też (przede wszystkim) na nim, ale rezygnacja z subiektywnego filmowania nie utrudnia twórcom omawianej produkcji zmuszenia widza do „wejścia w jego skórę”. Do przyjęcia jego sposobu postrzegania otaczającego go świata. Mały Timothe Vom Dorp wręcz doskonale odnajduje się w tej roli – chłopiec nie jest gadatliwy, ale jego twarz to istna skarbnica wiedzy na temat towarzyszących mu w danej chwili emocji, choć często trzeba dobrze się przyjrzeć, bo młodociany aktor nie wpada w mimiczną przesadę. W dodatku dosłownie przez cały czas trwania seansu bije z niego jakaś mroczna tajemniczość, ma się przekonanie, że scenarzyści nie mówią o nim wszystkiego, że ukrywają coś istotnego, że starają się stworzyć jedynie pozory zanurzenia się w jego osobowość na wystarczającą głębokość. Starszy brat Toma, Benjamin, w którego też w całkowicie przekonujący sposób wcielił się Theo Van de Voorde to z kolei zwyczajny jedenastolatek. Uzależniony od elektryczności przedstawiciel pokolenia niewyobrażającego sobie życia bez smartfona, który to wedle ojca obu chłopców nie posiada żadnych niezwykłych zdolności. Z tego też powodu nie cieszy się takim zainteresowaniem rodziciela, jak jego młodszy brat. Widać, że ich przewodnik po leśnej głuszy nie obdarza jedenastolatka taką uwagą jak swoją młodszą latorośl. Ale kocha obu, pragnie spędzać czas z każdym z nich. Mężczyzna (niezła kreacja Jeremie Elkaima) ewidentnie ma już dość samotności, która towarzyszy mu od rozwodu z żoną, do której to obecnie nie żywi ciepłych uczuć. „W głąb lasu” stanowi więc też swego rodzaju studium przytłaczającej samotności, jej niszczycielskiej siły, spustoszenia, jakie czyni w umyśle dorosłego człowieka gotowego wiele poświęcić, aby zyskać upragnioną bliskość bliźniego.

Gęsty las, w którym aż roi się od mrocznych zakamarków, wysokie drzewa stojące blisko siebie i skrywające drewnianą, zaniedbaną chatkę, w której od dawna nikt nie mieszkał. Nie ma elektryczności ani kanalizacji, mebli jest niewiele, a te z których korzystają nasi bohaterowie są stare i brudne, ale w oczach pełnoletniego członka tej naprędce zorganizowanej wyprawy to wprost wymarzone środowisko do życia. Cisza, spokój i przede wszystkim ciągłe towarzystwo dwóch ukochanych osób. Czego chcieć więcej? No cóż, przydałoby się pozbyć demonów, które niszczą go od środka, a w tym według mężczyzny bardzo pomocny może być jego młodszy syn, Tom. Jeśli tylko uda się wyplenić z niego lęk przed nieznanym, oswoić go z jego hipotetycznymi niezwykłymi zdolnościami, nauczyć wykorzystywać je do własnych celów. Każdorazowy widok mrocznej postaci, która prześladuje Toma sprawia, że trudno dziwić się lękom ośmiolatka. Niniejsze manifestacje stanowiły dla mnie istną kwintesencję nastrojowego horroru – postać przemykająca w cieniu, człekokształtna istota nieśpiesznie, w niebywale trzymających w napięciu momentach, zbliżająca się do przerażonego chłopca i absolutne zero komputerowego efekciarstwa. Groza wynika z atmosfery, ze znakomitej żonglerki emocjami, z wolno następujących po sobie niebywale wysmakowanych zdjęć, z obrazów, które dla mnie stanowiły niepodważalny dowód rzadko spotykanego wyczucia horroru nastrojowego. Ale „W głąb lasu” to przede wszystkim thriller psychologiczny, to w ramach tego gatunku w przeważającej mierze egzystuje niniejsza produkcja. Horror stanowi jedynie dodatek, Gilles Marchand, co jakiś czas skręca w tę stronę, ale najwięcej uwagi poświęca trzymającej w napięciu analizie psychiki dziecka mierzącego się z własnymi lękami i mężczyzny, który być może popada w szaleństwo. Benjaminowi nie potrzeba dużo czasu na dojście do wniosku, że jego ojciec ma poważne problemy psychiczne. Jedenastolatek szybko uświadamia sobie, że on i jego brat znaleźli się w ogromnym niebezpieczeństwie zgotowanym im przez ich własnego ojca. Czy chłopiec ma rację? Czy rodziciel Toma i Benjamina faktycznie chce na siłę zatrzymać ich przy sobie, albo nawet sprowadzić śmierć na nich, a potem na siebie? Faktycznie, wszystko wskazuje na to, że chłopcy zostali porwani, że jeśli nie stawią czoła swojemu ojcu i nie wyjdą z tego starcia zwycięsko to nie zobaczą już matki. Ale dlaczego w takim razie Tom jest całkowicie bierny? Dlaczego nie czyni żadnych prób wyrwania się spod jarzma ojca wzorem swojego starszego brata? Tym bardziej, że zdaje się odbierać więcej sygnałów ostrzegawczych niż Benjamin. Doprawdy zagadkowy to film i to kolejny argument, który do mnie przemawiał na jego korzyść. Dzięki tej niemalże namacalnej tajemniczości śledziłam fabułę „W głąb lasu” z ani na moment niesłabnącą ciekawością, z zainteresowaniem podszytym obawą o los chłopców tkwiących w leśnej głuszy razem z mężczyzną, który nie wydawał się być okazem zdrowia psychicznego. Interpretować ten obraz można na różne sposoby – scenarzyści wykazali się dużą konsekwencją jeśli chodzi o niedopowiedzenia, czym dodatkowo mnie ujęli, bo to zmusiło mnie do obracania w głowie poszczególnych wątków tej opowieści przez część nocy. A nieczęsto zdarza mi się tak intensywnie myśleć o jakimś współczesnym filmie po napisach końcowych. I żeby była jasność, swoją interpretację mam, ale nie mam śmiałości upierać się przy jej trafności, bo moim zdaniem to tego rodzaju opowieść, którą można tłumaczyć na różne sposoby. UWAGA SPOILER W mojej interpretacji nie ma miejsca dla Diabła i niezwykłych mocy chłopca i jego rodziciela. Odczytuję to jako obraz wyidealizowania ojca przez dziecko, opowieść o podświadomym lęku ośmiolatka przed zobaczeniem prawdziwego, nieupiększonego przez jego wyobraźnię oblicza ojca, a gdy to wreszcie następuje pogodzeniu się przez Toma z tym, że jego tata jest inny niż go sobie wyobrażał. I odnalezieniu w sobie miłości do tego niedoskonałego człowieka (bo nie ma ludzi doskonałych), co z kolei pozwoliło mężczyźnie zaakceptować siebie takiego, jakim jest KONIEC SPOILERA.

„W głąb lasu” to film ewidentnie nakierowany na pewną niszę, nieodpowiedni dla szerokiego grona odbiorców. Wyjadacze hollywoodzkich superprodukcji, osoby, które optują za dynamicznym, mocno efekciarskim kinem według mnie powinny trzymać się z dala od tego obrazu. Gilles Marchand nakręcił bowiem minimalistyczny, powolny, ukierunkowany na emocje, z którymi mamy czas się oswoić, „w których możemy trochę popływać”, film, z niejednoznaczną fabułą, ze scenariuszem poddającym się różnym interpretacjom. I chyba nie w pełni, bo jakiejkolwiek drogi by się nie obrało nie można oprzeć się wrażeniu, że czegoś tutaj brakuje, że pozostały jeszcze jakieś kwestie, na które nie sposób znaleźć satysfakcjonującej odpowiedzi. To strasznie frustrujące, a przez to zachęcające do kilkukrotnego podejmowania wyzwania, do długiego obracania w głowie tej opowieści w pragnieniu odsłonięcia kompletnego obrazu, całej koncepcji twórców. Tak właśnie zapatruję się na tę zagadkową historię, ale zaznaczam, że mój pozytywny odbiór takiego podejścia do fabuły nie pokrywa się z reakcjami wielu, jeśli nie większości, jego dotychczasowych odbiorców.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz