niedziela, 21 października 2018

„Mroczna cisza” (2016)

Craig od śmierci żony samotnie wychowuje swoją obecnie dziesięcioletnią córkę Jennifer. Dziewczynka od jakiegoś czasu nie mówi, co najprawdopodobniej jest spowodowane traumą wywołaną stratą matki. Po przeprowadzce do nowego domu Craig prosi swoją siostrę Susan o zamieszkanie z nimi, ponieważ wierzy, że to pomoże jego córce, ale kobieta odmawia. Wkrótce mężczyzna nabiera pewności, że Jennifer boi się jakiegoś potwora, stara się więc przekonać ją, że jest on jedynie wytworem jej wyobraźni. Z czasem jednak uświadamia sobie, że w koszmarach sennych, które dręczą go każdej nocy pojawia się ten sam potwór, którego rysuje jego córka.

Włoch Raffaele Picchio dotychczas wyreżyserował dwa filmy, horrory „Morituris” (2011) i „The Blind King”, rozpowszechniany też pod tytułem „Dark Silence” (polski „Mroczna cisza”). Jako scenarzysta debiutował w 2014 roku – wtedy ukazała się filmowa antologia „Phantasmagoria”, która zawiera jeden segment nakręcony na podstawie jego scenariusza. Ponadto Picchio współtworzył scenariuszu horroru „House of Evil” (2017), a wcześniej wraz z Ricardo De Flaviisem i Lorenzo Paviano napisał scenariusz omawianej „Mrocznej ciszy”. Włosko-kanadyjskiego anglojęzycznego horroru nastrojowego zrealizowanego za, w przybliżeniu, dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów.

Freddy Krueger spotyka Pinheada. Taaa, oglądając „Mroczną ciszę” naprawdę nie można oprzeć się wrażeniu, że pomysłodawcy tej historii naoglądali się „Koszmaru z ulicy Wiązów” i „Wysłannika piekieł” (w liczbie pojedynczej lub mnogiej, bo jak wiemy to serie są), uznając że dobrze będzie wykorzystać motywy zawarte w tych horrorach. Tak mi to wyglądało, ale czy istotnie takie są korzenie „Mrocznej ciszy”? Tego nie wiem. Mogę pisać tylko o swoich odczuciach, a one były właśnie takie: nie potrafiłam patrzeć na to inaczej, jak na połączenie „Koszmaru z ulicy Wiązów” z „Wysłannikiem piekieł”. Dosyć niefortunne połączenie, muszę dodać. To miało szansę się udać, a przynajmniej ja z otwartymi ramionami przyjęłabym horror odnoszący się do wspomnianych kultowych obrazów, gdyby nie te wszystkie mankamenty, jakie na swoje nieszczęście zaobserwowałam. I bynajmniej nie uważam, że niski budżet je usprawiedliwia. A przynajmniej nie wszystkie, bo możliwe, że gdyby dysponowano większą gotówką to skompletowano by lepszą obsadę. Desiree Giorgetti w roli Susan nie była taka zła, mała Eleonora Marianelli choć mało przekonująca przynajmniej mnie nie irytowała, ale jej filmowy ojciec to już zupełnie inna sprawa. Aaron Stielstra był tak rażąco teatralny, że przy nim nawet amatorzy zaludniający polskie paradokumenty wypadają jak profesjonaliści. Patetyczny, manieryczny, mechaniczny, pretensjonalny – taki jest styl gry Stielstra w „Mrocznej ciszy”, właśnie taki jest główny bohater tej produkcji: samotny ojciec Craig, który czuje, że przestaje sobie radzić z opieką nad swoją dziesięcioletnią córką Jennifer. Kino grozy wiele zawdzięcza Włochom, w XX wieku udowodnili, że mają swój własny styl, że nie muszą dostosowywać się do trendów narzucanych przez Amerykanów, bo mają swoje własne (filmy kanibalistyczne, giallo). Ale w XXI wieku to się zmieniło. A przynajmniej do mnie docierają takie współczesne filmy Włochów, które każą mi sądzić, że teraz wychodzą z założenia, że receptą na dobry horror jest zapożyczanie od Amerykanów. Klimat „Mrocznej ciszy” nie ma w sobie nic z ubiegłowiecznych włoskich horrorów/thrillerów – wygląda jak amerykański straszak z niższej półki. Omawiany projekt Raffaele'a Picchio moim zdaniem został już nadpsuty nad etapie pisania scenariusza. Jego autorzy nie dali mi szans na odpowiednie zaznajomienie się z najważniejszymi bohaterami. Zamiast stopniowo odkrywać przede mną ich aktualną sytuację życiową i co ważniejsze wydarzenia z ich przeszłości prawie wszystko wyjawili wprost i zasugerowali już na początku seansu, a to co celowo przemilczeli (bo to miał być jeden ze zwrotów akcji wrzuconych w końcówkę) już wtedy się domyśliłam. Rozmowy Craiga i Susan bardziej drętwe już chyba być nie mogły, zresztą to samo można powiedzieć o kontaktach tego pierwszego z jego dziesięcioletnią córką. To wszystko było tak beznamiętne i tak nieprzekonujące, że choć bardzo się starałam nijak nie potrafiłam należycie wczuć się w sytuacją bohaterów „Mrocznej ciszy”. A szkoda, bo od strony technicznej zarzucić temu obrazowi mogę tylko (albo aż, zależy jak na to spojrzeć) to, że z sekwencji, które miały jawić się najbardziej upiornie nie wykrzesano nawet minimum tego napięcia, które emanować z nich powinno. Bo sama kolorystyka zdjęć - te metaliczne, ciemne, ponure barwy – oraz nastrojowa ścieżka dźwiękowa w moim odczuciu są jednym z mocniejszych składników tej produkcji. Nie żebym zaraz piała z zachwytu nad dokonaniem operatorów i oświetleniowców zatrudnionych do tego przedsięwzięcia, bo nie trzeba długo szukać, żeby znaleźć mroczniejsze XXI-wieczne horrory nastrojowe, ale pod tym kątem obraz Picchio w mojej ocenie i tak wypada całkiem nieźle.

Najbardziej zaskoczyły mnie efekty specjalne wykorzystane w omawianym projekcie. Po tak niezdarnie rozpisanym wstępie spodziewałam się czegoś dużo gorszego. Przygotowałam się na multum przekombinowanych, do bólu sztucznych efektów komputerowych, bo nie wątpiłam, że akurat na to w tym malutkim budżecie pieniądze znaleziono. Dlaczego? A bo widziałam już (choć w większości przypadków nie w całości) niejeden tani horror przepełniony tandetnymi CGI. Według mnie telewizyjne animal attacki wiodą w tym prym. W „Mrocznej ciszy” tymczasem zobaczyłam w miarę realistycznie się prezentujące dodatki – w tworzeniu potwora nawiedzającego Craiga i Jennifer komputer, na moje oko, grał jakąś rolę, ale jeśli już to bardzo niewielką. Ta maszkara z bandażami na twarzy ogólnie prezentuje się dosyć wiarygodnie, tak samo potworna wersja Susan, substancja robiąca za krew i kilka innych pomniejszych efektów. Inna sprawa, że te wszystkie w zamyśle upiorne sekwencje są dawkowane w mocno nieskoordynowany sposób, bez uprzedniego podkręcania napięcia, wtłaczane w scenariusz bez żadnego pomyślunku, bez zastanawiania się nad tym, w których miejscach najlepiej, że tak się wyrażę, przypuszczać ataki na widza. Przez ten brak płynności, przez tę toporną narrację manifestacje nadnaturalnego, albo tylko wyśnionego, zagrożenia tracą na upiorności – owoce pracy twórców efektów specjalnych moim zdaniem zostały skrzywdzone przez scenarzystów, przez ludzi, którzy nie potrafili należycie opowiedzieć tej historii. W ich rękach ta opowieść wypada tak topornie, że nawet te niezłe efekty specjalne i w miarę mroczna kolorystyka nie były w stanie mi tego zrekompensować. Nie wynagrodziło mi tego nawet zakończenie tej opowieści. Prawie najlepsze z możliwych. Nie do końca, dlatego że jeszcze lepiej by to wypadło, gdyby zrezygnowano z ostatniej sceny, UWAGA SPOILER tym samym pozostawiając odbiorcom pole dla dwóch, nie tylko jednej interpretacji fabuły „Mrocznej ciszy” KONIEC SPOILERA.

Toporna narracja, nieprzekonujące aktorstwo, ze szczególnym wskazaniem na odtwórcę roli głównej, brak dbałości o emocjonalne napięcie i oczywiście, po części wynikające z tego pierwszego tak pobieżne przedstawienie postaci, że choć bardzo się starałam nie potrafiłam wejść w skórę żadnego z nich – to wszystko w moich oczach praktycznie pogrzebało „Martwą ciszę” Raffaele'a Picchio. Co poniektórzy odbiorcy pewnie do listy wad dopiszą jeszcze motywy kojarzące się z „Koszmarem z ulicy Wiązów” i „Wysłannikiem piekieł” - dotyczy to poszukiwaczy oryginalności, widzów nieakceptujących fabuł, przynajmniej w części złożonych z wątków dobrze już im znanych. Ja akurat uważam to za dobry pomysł (zakładając, że faktycznie to był świadomy zamysł twórców), ale ani on, ani całkiem niezła oprawa audiowizualna nie były w stanie w moich oczach uratować tej produkcji. Za dużo w niej składników, które wyprowadzały mnie z równowagi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz