Cherry Darling rzuca pracę tancerki go-go i wyrusza na pieszą wędrówkę w
poszukiwaniu posady komika. Gdy zatrzymuje się w barze, w małym miasteczku
spotyka swojego byłego chłopaka, Wray’a, który zgadza się ją podwieźć. W
trakcie nocnej jazdy po opustoszałej drodze dochodzi do wypadku. Cherry zostaje
zaatakowana przez kilku zombie, którzy pozbawiają ją nogi. Wray
odtransportowuje ją do szpitala, w którym panuje chaos. Lekarze nie nadążają z
udzielaniem pierwszej pomocy ofiarom dziwnej zarazy, która wkrótce rozprzestrzeni
się na całą okolicę. Wyszkolony w walce Wray wkrótce stanie na czele kilku niedobitków,
stawiającym opór hordom żywych trupów.
Jedna z części dylogii wyreżyserowana przez Roberta Rodrigueza, w Stanach
Zjednoczonych wyświetlana w kinach, jako pierwsza, ale w Polsce dystrybuowana
tuż po „Death Proof” Quentina Tarantino. Oba segmenty w zamyśle ich twórców
miały oddawać hołd kiczowatym filmom klasy B, wyświetlanym w latach 70-tych i
80-tych w kinach samochodowych. Podczas, gdy „Death Proof” poruszał się głównie
w estetyce kina akcji z delikatnymi naleciałościami thrillera to „Planet Terror”
jest horrorem ze sporymi wstawkami sensacji.
Zamysł „Grindhouse’ów” był prosty – podać widzom niewymagające myślenia,
proste historyjki, z wykorzystaniem kiczowatych efektów specjalnych i sfabrykować
obraz tak, aby przypominał niskobudżetową produkcję sprzed lat. Groza i akcja
miały się w nich mieszać z czarnym humorem, w czym Quentin Tarantino w moim mniemaniu
nie do końca się odnalazł. Jego poczucie humoru nie trafiło w moje tak silnie,
jak miało to miejsce w trakcie obcowania z dziełem Rodrigueza, który już w 1996
roku, w „Od zmierzchu do świtu” udowodnił mi, że jest jednym z nielicznych
twórców, który potrafi mnie rozbawić. „Panet Terror” przebija „Death Proof” nie
tylko w kategorii komedii, ale również ciekawszej charakterystyki zwariowanych
bohaterów, dynamiczniejszej akcji, lepiej przemyślanych ironicznych dialogów (np.
mój ulubiony „Bezużyteczny, jak penis u
księdza”), krwawszych scen gore i
bardziej porywającej fabuły, której wbrew pozorom daleko do konwencjonalności. Mocno
rzuca się w oczy również ogromna staranność reżysera w budowaniu ułudy
obcowania z niskobudżetową produkcją sprzed lat. Ziarnisty obraz, z nieustannie
pojawiającymi się czarnymi przebitkami, czasowa zmiana barw z kolorowej na
krwistoczerwoną i dwie informacje pojawiające się nagle na ekranie, mające
sprawiać wrażenie obcowania z wyświetlaną z taśmy w kinie pozycją – jedna donosząca
o skończonej rolce i druga przepraszająca za uszkodzenie taśmy. Takie zabiegi
wywoływały naprawdę silne wrażenie niszowości „Planet Terror”. Niemały budżet
wykorzystano tutaj nie, jak to zazwyczaj w amerykańskim kinie bywa, do
popisywania się nowoczesną technologią. Wręcz przeciwnie przeznaczono go na
stworzenie wrażenia amatorskości, niewyobrażalnej wręcz taniochy, do której
jestem pewna każdy wielbiciel kina grozy czuje trudną do sprecyzowania
sympatię.
Jak już wspomniałam siłą „Planet Terror” są między innymi zwariowani
bohaterowie. Każdy tak naprawdę wyróżnia się jakimś dziwactwem na tle innych,
bowiem twórcy równie mocno zadbali o pierwszoplanowe postaci, co te epizodyczne.
Czołowa parka wykreowana przez Freddy’ego Rodrigueza i Rose McGowan jest tak
celowo odrealniona, że aż zabawna. On, niezwyciężony wojownik, który „gołymi
rękami” jest w stanie powalić hordę zombie, wyróżniający się pełnymi patosu
monologami, z których nic nie wynika. Ona, uzależniona od płaczu, jednonoga
była tancerka go-go, której osobliwa proteza jest jednym z najoryginalniejszych,
ale również najdurniejszych motywów, z jakim dane mi było obcować w światowej
kinematografii. Laska strzelająca z nogi to naprawdę coś. Powiem nawet więcej:
Rodriguez przeszedł tutaj sam siebie! Postacie drugoplanowe są równie nieszablonowe.
Pielęgniarka strzelająca ze strzykawek, wykreowana przez Marley Shelton. Sam
Tom Savini w roli nieporadnego, w ferworze walki strzelającego do cywili,
policjanta. Właściciel baru nieustannie gadający o swoim konkursowym przepisie
na sos. Narwany lekarz uzależniony od żucia termometru i wreszcie Bruce Willis
w roli czarnego charakteru. Znalazło się również miejsce dla znanej wokalistki,
Fergie, która raczej nie miała okazji niczym szczególnym się wykazać – to znaczy
przed skonsumowaniem jej mózgu przez zombie. Jeśli zaś chodzi o akcję to… no
cóż, tak wiele nie dzieje się nawet w najlepszych filmach akcji. Rodriguez
znakomicie zrównoważył krwawe kino grozy z widowiskowymi strzelankami i
wybuchami, jednak szczególny nacisk kładąc na oddanie hołdu kiczowatemu gore sprzed lat. Scena z wyciskaniem
wrzodów z języka zarażonemu mężczyźnie maksymalnie zniesmacza pomimo swoich
ewidentnych walorów komediowych. Przypadkowe zastrzelenie się przez małego
chłopczyka poraża daleko idącą odwagą twórców w łamaniu tematów tabu. Ponadto uświadczymy
tutaj multum niewyobrażalnie krwawych scen konsumpcji ludzkiego mięsa przez
żywe trupy oraz kilka wbijających się w pamięć stricte komediowych wstawek. Moment
z otwieraniem samochodu przez pielęgniarkę ze znieczulonymi dłońmi jest tak
groteskowy, że aż zabawny, ale to dopiero przedsmak znakomitego poczucia humoru
Rodrigueza. Weźmy na przykład scenę, w której zarażony żołnierz próbuje
zgwałcić Cherry – zbliża się do niej z opuszczonymi spodniami pomimo szybkiej degeneracji
przyrodzenia. Albo końcową scenkę całkowitej przemiany czarnego charakteru w
galaretowate coś, będące kwintesencją kiczowatych horrorów sprzed lat. Mogłabym
tak wymieniać w nieskończoność, bowiem „Planet Terror” to jedna wielka krwawa
akcja, w której Rodriguez osiągnął prawdziwe wyżyny innowacyjności.
Nie wiem, czy jest sens komukolwiek ten obraz polecać. Fani horrorów na
pewno go znają (w przeciwnym razie by nimi nie byli). Zresztą publiczności
masowej pomimo celowej stylizacji na kino niszowe również nie jest obcy. Moim
zdaniem to jeden z najlepszych zombie
movie w historii światowej kinematografii, film którego wręcz nie wypada
nie obejrzeć!
W tej konkretnej rywalizacji (choć w rzeczywistości to nie była żadna rywalizacja) Rodriguez wypada znacznie, znacznie lepiej niż Tarantino. Jego Planet Terror ma jaja, których Death Proof po prostu brak :) Świetnie się to ogląda, zamierzony kicz jest świetny, humor miesza się z krwawą jatką - uwielbiam to :)
OdpowiedzUsuńEhh... Ja ogólnie słabo wspominam "Grindhouse". Cześć Tarantino mi się podobała pod względem klimatu, jaki lubię. Ten film jest strasznie stylowy, ale i tak dla mnie jeden z mniej interesujących od QT. Co nie znaczy złych. Jeśli chodzi o "Planet Terror" to samo oglądanie było ciekawsze, lecz zupełnie mi to nie podeszło. Michelle Rodriguez z karabinem to klasyka, ale całość miała na mnie zbyt mały wpływ. Z takich siekanek od RR wolę "Machete" cz. 1, bo dwójka to to samo, tyle że gorzej.
OdpowiedzUsuńJeden z najlepszych zombie movie to mocne stwierdzenie, ale ja się zbyt na zombie nie znam. :)
W sumie to ja też nie bardzo się znam na tym nurcie (mało zombie movies obejrzałam), więc nie sugeruj się za bardzo tym zdaniem;) Ot, takie skromne podsumowanie "Planet Terror" z punktu widzenia kogoś mało obytego z żywymi trupami.
Usuń