sobota, 8 lutego 2014

Dr Joyce Reardon „Czerwona Róża. Z dziennika Ellen Rimbauer”


Młoda, naiwna Ellen zakochuje się we współwłaścicielu dobrze prosperującej firmy naftowej, czterdziestoletnim Johnie Rimbauerze, którego mocno absorbuje budowa największego w mieście domu. Gdy mężczyzna prosi ją o rękę jest przekonana, że to spełnienie marzeń. Jednak już podczas podróży poślubnej po świecie odkrywa prawdziwą, okrutną naturę męża. Aby jakoś osłodzić sobie brutalny powrót do rzeczywistości Ellen zabiera do rodzinnego Seattle poznaną w Afryce czarnoskórą Sukeenę, z którą szybko się zaprzyjaźnia. Kiedy nowożeńcy wracają z ponad rocznej podróży ich wielkie domostwo jest już gotowe do przeprowadzki. Zachwycona jego ogromem Ellen nadaje mu nazwę: Czerwona Róża i z Sukeeną w roli osobistej pokojówki rozpoczyna nowy rozdział swojego życia. Jeszcze nie wie, że zostanie ono zdominowane przez brutalnego męża i zachłanny dom, gotowy absolutnie na wszystko, aby zyskać jej uwagę.

„Musiałabym uwierzyć, że dom – konstrukcja z cegieł, kamienia, drewna i szkła – może być w jakiś sposób opętany przez ducha, a ja wzdragam się przed tym, gdyż moje serce nie przyjmuje do wiadomości tego, co widzą oczy. Żywy dom? Nawet takiej wielkości, nawet wzniesiony na poświęconym cmentarzysku, nie może przecież istnieć w duchowym wymiarze! A jeśli istnieje?”

W 2002 roku w amerykańskiej telewizji pojawił się miniserial Craiga R. Baxley’a pt. „Czerwona Róża”, na podstawie scenariusza Stephena Kinga, będący jedną z najlepszych opowieści o nawiedzonym domu, z jaką dane mi było obcować. Już w 2000 roku autor kryminałów, Ridley Pearson, podpisał z twórcami filmu umowę, mającą na celu wypromować miniserial. Zgodził się napisać książkę, pod fikcyjnym nazwiskiem Joyce Reardon (główna bohaterka „Czerwonej Róży”), będącą pamiętnikiem napisanym przez jedną z bohaterek filmu, Ellen Rimbauer. Jej konstrukcja miała sprawiać wrażenie, że rzeczywiście znaleziono ją w nawiedzonej rezydencji w Seattle (w miniserialu Joyce często odnosi się do dziennika pani Rimbauer). Ponadto Pearson miał umieścić w powieści kilka dygresji podpisanych przez Reardon, kierujących czytelników na specjalnie sfabrykowaną stronę internetową, na której mogli znaleźć „jej” teksty. Miał również poinformować odbiorców (co uczynił na końcu książki), że Reardon niedługo przekroczy próg Czerwonej Róży. Aby umocnić w czytelnikach wrażenie obcowania z prawdziwym dziennikiem Ellen Rimbauer personalia rzeczywistego autora książki długo utrzymywano w tajemnicy, co kazało podejrzewać opinii publicznej, iż jej twórcom jest sam Stephen King, który celowo tego nie negował. Dziwią mnie te przypuszczenia, bo chyba każdy, kto w swoim życiu przeczytał chociaż jedną powieść Kinga zauważy, że „Z dziennika Ellen Rimbauer” napisano zupełnie innym stylem. Pozbawionym gawędziarstwa i skupienia na najdrobniejszych szczegółach tak fabuły, jak i charakterystyki postaci. Ridley Pearson całkiem nieźle radzi sobie z literackim kryminałem, ale w horrorze nie czuje się zbyt dobrze, co niestety podczas obcowania z jego promującym miniserial dziełem (który w 2003 roku doczekał się swojej telewizyjnej ekranizacji) często rzuca się w oczy. Co wcale nie znaczy, że wielbiciele niezdefiniowanej grozy nie znajdą tutaj niczego dla siebie.

„W tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, o czym nie tylko miałam się jeszcze nieraz przekonać, lecz co zamierzałam wykorzystywać w ciągu wielu nadchodzących lat. Czerwona Róża była po mojej stronie. Czerwona Róża była moją przyjaciółką.”

Akcja „Z dziennika Ellen Rimbauer” rozgrywa się w pierwszej połowie XX wieku. W czasach, w których prym wiodła tzw. literatura gotycka, której najsłynniejszą przedstawicielką była angielska pisarka, Daphne du Maurier. W książce można odnaleźć zarówno echa „Rebeki”, jak i „Nawiedzonego” Shirley Jackson. Zapoznając się z wydarzeniami z punktu widzenia głównej bohaterki, Ellen Rimbauer, powoli odkrywamy tajemnicę nie tylko Czerwonej Róży, ale również złożoność natury ludzkiej, na której autor skupił się chyba najsilniej. Na początku poznajemy młodą dziewiętnastoletnią dziewczynę, będącą typową przedstawicielką protagonistek, propagowanych w literaturze gotyckiej. Szaleńczo zakochana, naiwna, całkowicie podporządkowana wybrankowi swego serca, dostosowująca się do społecznych zwyczajów, dobrze wychowana dama. Oczywiście, jak to zawsze w tego typu powieściach bywa z czasem osobowość Ellen diametralnie się zmieni. Pod wpływem swojej przyjaciółki i samego domu przekształci się w prawdziwie niezależną, wręcz okrutną kobietę. Dla przeciwwagi jej mąż, John, przejdzie przez odwrotny proces zmian charakterologicznych. Na początku jawi się jako „pan całego świata”, bogaty, egoistyczny macho, bez zahamowań wykorzystujący piękne kobiety. Zniewalający żonę, która później odwdzięczy mu się dokładnie tym samym. Muszę przyznać, że czyniąc z Johna zepsutego „seksualnego demona” Pearson wykazał się sporą pomysłowością. A należy pamiętać, że nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, bowiem musiał ściśle trzymać się tych strzępów informacji na temat Rimbauerów uwzględnionych w scenariuszu miniserialu. Co nie znaczy, że nie obyło się bez kilku drobnych, acz po zebraniu razem znaczących wpadek. Dla przykładu w filmie Ellen wychodząc za Johna miała lat dwadzieścia, a nie dziewiętnaście, a dom w przeciwieństwie do miniserialu nie był gotowy do przeprowadzki przed podróżą poślubną Rimbauerów. Autor książki zmodyfikował również zakończenie i to dosyć znacząco. Cóż, te i inne zmiany w stosunku do scenariusza na pewno nie pomogły w planie omamienia opinii publicznej, rzekomą autentycznością dziennika współwłaścicielki nawiedzonego domu.

„Ona obserwuje nas wszystkich. I choć John może się uważać za gospodarza tego domu, a nawet przekazywać mi tę władzę pod swoją nieobecność, powinniśmy mieć świadomość, że jest tylko jeden pan tego domu. A właściwie pani. Jest nią sama rezydencja. Rządzi wszystkim. Nikt nie opuści jej bez pozwolenia.”

No właśnie, cały czas podkreślam, że Czerwona Róża była nawiedzona, ale należy zaznaczyć, że w powieści w przeciwieństwie do miniserialu nie jest to tak oczywiste. Podążając śladami Shirley Jackson, Pearson zdecydował się jedynie na zasugerowanie czytelnikom jakiejś obecności, gnieżdżącej się w murach ogromnej rezydencji. Owszem, Czerwona Róża jest zła, co do tego nie ma wątpliwości. Znajduje zamiłowanie w mordowaniu mężczyzn i porywaniu kobiet. Co więcej, według słów Ellen, posiada również uczucia, z których najczęściej przebija się zazdrość – chęć pozyskania wyłącznej uwagi pani Rimbauer. Ale pomijając końcówkę książki autor unika dosłownych manifestacji duchów. Sugeruje nam indiańską klątwę, bowiem dom wzniesiono na ich starym cmentarzysku (ktoś powinien napisać pracę o nachalnej powtarzalności tego motywu w twórczości Amerykanów), ale praktycznie aż do finału, poza szeptami samej Czerwonej Róży z żadną zabłąkaną duszą niedane nam będzie się skonfrontować. Co wcale nie znaczy, że będziemy mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do negatywnego oddziaływania samego domu na psychikę jego mieszkańców. Mimo, że zawsze optowałam za większą dosłownością ingerencji sił nadprzyrodzonych w egzystencję bohaterów, tak filmów, jak i powieści to muszę przyznać, że tego rodzaju inspiracja arcydziełem literatury grozy, „Nawiedzonym” Jackson, jakimś dziwnym trafem przypadła mi do gustu. Czego niestety nie mogę powiedzieć o nazbyt rozproszonym stylu autora. Wiadomo, że konstrukcja powieści, mająca sugerować obcowanie z dziennikiem coraz silniej popadającej w szaleństwo przerażonej, ale również zachwyconej Czerwoną Różą kobiety musiała uwzględnić odrobinę chaotyczności. Ale pierwsza połowa powieści mogła nieco staranniej skupić się na porwaniach kobiet i morderstwach mężczyzn, a nie raptem przeskakiwać o kilka miesięcy do przodu.

Powieść Ridley’a Pearsona, pomimo ciekawej historii powstania oraz ewidentnej wartości rozrywkowej pozostaje daleko w tyle za miniserialem. Obcując z tą pozycją odnosiłam wrażenie, że autor na tyle był przekonany o komercyjnym sukcesie swojej historii, zbudowanym na niedługo mającym pojawić się w amerykańskiej telewizji miniserialu, że odpuścił sobie większą staranność w narracji. Choć „Z dziennika Ellen Rimbauer” czytało mi się całkiem przyjemnie to niestety nie odnalazłam w niej jakichś innowacyjnych dla literackiego horroru rozwiązań, podanych w iście niepokojącym klimacie. Ot, taka lekka lektura na jeden raz bez pretensji do czegoś głębszego. Bez dwóch zdań lepsza od ekranizacji, ale nieprzystająca do geniuszu miniserialu. Zdecydowanie bardziej wolałabym książkę na podstawie filmu, dokładnie opisującą wszystkie wydarzenia, z którymi obcowaliśmy już podczas seansu produkcji Baxley’a, najlepiej pióra samego Stephena Kinga.

1 komentarz:

  1. Miniserial nie jest mi obcy, aż chyba go sobie odświeżę w któryś dzień, minęło ładnych parę lat odkąd widziałam "Czerwoną różę", książki są mi obce, ale myślę, że nadrobię tą stratę.

    OdpowiedzUsuń