Młoda, naiwna Ellen zakochuje się we współwłaścicielu dobrze prosperującej
firmy naftowej, czterdziestoletnim Johnie Rimbauerze, którego mocno absorbuje
budowa największego w mieście domu. Gdy mężczyzna prosi ją o rękę jest
przekonana, że to spełnienie marzeń. Jednak już podczas podróży poślubnej po
świecie odkrywa prawdziwą, okrutną naturę męża. Aby jakoś osłodzić sobie brutalny
powrót do rzeczywistości Ellen zabiera do rodzinnego Seattle poznaną w Afryce
czarnoskórą Sukeenę, z którą szybko się zaprzyjaźnia. Kiedy nowożeńcy wracają z
ponad rocznej podróży ich wielkie domostwo jest już gotowe do przeprowadzki.
Zachwycona jego ogromem Ellen nadaje mu nazwę: Czerwona Róża i z Sukeeną w roli
osobistej pokojówki rozpoczyna nowy rozdział swojego życia. Jeszcze nie wie, że
zostanie ono zdominowane przez brutalnego męża i zachłanny dom, gotowy
absolutnie na wszystko, aby zyskać jej uwagę.
„Musiałabym
uwierzyć, że dom – konstrukcja z cegieł, kamienia, drewna i szkła – może być w
jakiś sposób opętany przez ducha, a ja wzdragam się przed tym, gdyż moje serce
nie przyjmuje do wiadomości tego, co widzą oczy. Żywy dom? Nawet takiej
wielkości, nawet wzniesiony na poświęconym cmentarzysku, nie może przecież
istnieć w duchowym wymiarze! A jeśli istnieje?”
W 2002 roku w amerykańskiej telewizji pojawił się miniserial Craiga R.
Baxley’a pt. „Czerwona Róża”, na podstawie scenariusza Stephena Kinga, będący
jedną z najlepszych opowieści o nawiedzonym domu, z jaką dane mi było obcować.
Już w 2000 roku autor kryminałów, Ridley Pearson, podpisał z twórcami filmu
umowę, mającą na celu wypromować miniserial. Zgodził się napisać książkę, pod
fikcyjnym nazwiskiem Joyce Reardon (główna bohaterka „Czerwonej Róży”), będącą
pamiętnikiem napisanym przez jedną z bohaterek filmu, Ellen Rimbauer. Jej
konstrukcja miała sprawiać wrażenie, że rzeczywiście znaleziono ją w
nawiedzonej rezydencji w Seattle (w miniserialu Joyce często odnosi się do
dziennika pani Rimbauer). Ponadto Pearson miał umieścić w powieści kilka
dygresji podpisanych przez Reardon, kierujących czytelników na specjalnie sfabrykowaną
stronę internetową, na której mogli znaleźć „jej” teksty. Miał również
poinformować odbiorców (co uczynił na końcu książki), że Reardon niedługo
przekroczy próg Czerwonej Róży. Aby umocnić w czytelnikach wrażenie obcowania
z prawdziwym dziennikiem Ellen Rimbauer personalia rzeczywistego autora książki
długo utrzymywano w tajemnicy, co kazało podejrzewać opinii publicznej, iż jej
twórcom jest sam Stephen King, który celowo tego nie negował. Dziwią mnie te
przypuszczenia, bo chyba każdy, kto w swoim życiu przeczytał chociaż jedną
powieść Kinga zauważy, że „Z dziennika Ellen Rimbauer” napisano zupełnie innym
stylem. Pozbawionym gawędziarstwa i skupienia na najdrobniejszych szczegółach tak
fabuły, jak i charakterystyki postaci. Ridley Pearson całkiem nieźle radzi
sobie z literackim kryminałem, ale w horrorze nie czuje się zbyt dobrze, co
niestety podczas obcowania z jego promującym miniserial dziełem (który w 2003
roku doczekał się swojej telewizyjnej ekranizacji) często rzuca się w oczy. Co
wcale nie znaczy, że wielbiciele niezdefiniowanej grozy nie znajdą tutaj
niczego dla siebie.
„W
tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, o czym nie tylko miałam się jeszcze
nieraz przekonać, lecz co zamierzałam wykorzystywać w ciągu wielu nadchodzących
lat. Czerwona Róża była po mojej stronie. Czerwona Róża była moją przyjaciółką.”
Akcja „Z dziennika Ellen Rimbauer” rozgrywa się w pierwszej połowie XX
wieku. W czasach, w których prym wiodła tzw. literatura gotycka, której
najsłynniejszą przedstawicielką była angielska pisarka, Daphne du Maurier. W
książce można odnaleźć zarówno echa „Rebeki”, jak i „Nawiedzonego” Shirley
Jackson. Zapoznając się z wydarzeniami z punktu widzenia głównej bohaterki,
Ellen Rimbauer, powoli odkrywamy tajemnicę nie tylko Czerwonej Róży, ale również
złożoność natury ludzkiej, na której autor skupił się chyba najsilniej. Na początku
poznajemy młodą dziewiętnastoletnią dziewczynę, będącą typową przedstawicielką protagonistek,
propagowanych w literaturze gotyckiej. Szaleńczo zakochana, naiwna, całkowicie podporządkowana
wybrankowi swego serca, dostosowująca się do społecznych zwyczajów, dobrze
wychowana dama. Oczywiście, jak to zawsze w tego typu powieściach bywa z czasem
osobowość Ellen diametralnie się zmieni. Pod wpływem swojej przyjaciółki i
samego domu przekształci się w prawdziwie niezależną, wręcz okrutną kobietę. Dla
przeciwwagi jej mąż, John, przejdzie przez odwrotny proces zmian
charakterologicznych. Na początku jawi się jako „pan całego świata”, bogaty,
egoistyczny macho, bez zahamowań wykorzystujący piękne kobiety. Zniewalający
żonę, która później odwdzięczy mu się dokładnie tym samym. Muszę przyznać, że czyniąc
z Johna zepsutego „seksualnego demona” Pearson wykazał się sporą pomysłowością.
A należy pamiętać, że nie miał zbyt wielkiego pola do popisu, bowiem musiał
ściśle trzymać się tych strzępów informacji na temat Rimbauerów uwzględnionych
w scenariuszu miniserialu. Co nie znaczy, że nie obyło się bez kilku drobnych,
acz po zebraniu razem znaczących wpadek. Dla przykładu w filmie Ellen wychodząc
za Johna miała lat dwadzieścia, a nie dziewiętnaście, a dom w przeciwieństwie
do miniserialu nie był gotowy do przeprowadzki przed podróżą poślubną
Rimbauerów. Autor książki zmodyfikował również zakończenie i to dosyć znacząco.
Cóż, te i inne zmiany w stosunku do scenariusza na pewno nie pomogły w planie omamienia
opinii publicznej, rzekomą autentycznością dziennika współwłaścicielki
nawiedzonego domu.
„Ona
obserwuje nas wszystkich. I choć John może się uważać za gospodarza tego domu,
a nawet przekazywać mi tę władzę pod swoją nieobecność, powinniśmy mieć świadomość,
że jest tylko jeden pan tego domu. A właściwie pani. Jest nią sama rezydencja.
Rządzi wszystkim. Nikt nie opuści jej bez pozwolenia.”
No właśnie, cały czas podkreślam, że Czerwona Róża była nawiedzona, ale
należy zaznaczyć, że w powieści w przeciwieństwie do miniserialu nie jest to
tak oczywiste. Podążając śladami Shirley Jackson, Pearson zdecydował się jedynie
na zasugerowanie czytelnikom jakiejś obecności, gnieżdżącej się w murach ogromnej
rezydencji. Owszem, Czerwona Róża jest zła, co do tego nie ma wątpliwości.
Znajduje zamiłowanie w mordowaniu mężczyzn i porywaniu kobiet. Co więcej,
według słów Ellen, posiada również uczucia, z których najczęściej przebija się
zazdrość – chęć pozyskania wyłącznej uwagi pani Rimbauer. Ale pomijając
końcówkę książki autor unika dosłownych manifestacji duchów. Sugeruje nam
indiańską klątwę, bowiem dom wzniesiono na ich starym cmentarzysku (ktoś
powinien napisać pracę o nachalnej powtarzalności tego motywu w twórczości
Amerykanów), ale praktycznie aż do finału, poza szeptami samej Czerwonej Róży z
żadną zabłąkaną duszą niedane nam będzie się skonfrontować. Co wcale nie
znaczy, że będziemy mieli jakiekolwiek wątpliwości, co do negatywnego oddziaływania
samego domu na psychikę jego mieszkańców. Mimo, że zawsze optowałam za większą
dosłownością ingerencji sił nadprzyrodzonych w egzystencję bohaterów, tak
filmów, jak i powieści to muszę przyznać, że tego rodzaju inspiracja arcydziełem
literatury grozy, „Nawiedzonym” Jackson, jakimś dziwnym trafem przypadła mi do
gustu. Czego niestety nie mogę powiedzieć o nazbyt rozproszonym stylu autora.
Wiadomo, że konstrukcja powieści, mająca sugerować obcowanie z dziennikiem
coraz silniej popadającej w szaleństwo przerażonej, ale również zachwyconej
Czerwoną Różą kobiety musiała uwzględnić odrobinę chaotyczności. Ale pierwsza
połowa powieści mogła nieco staranniej skupić się na porwaniach kobiet i
morderstwach mężczyzn, a nie raptem przeskakiwać o kilka miesięcy do przodu.
Powieść Ridley’a Pearsona, pomimo ciekawej historii powstania oraz ewidentnej
wartości rozrywkowej pozostaje daleko w tyle za miniserialem. Obcując z tą pozycją
odnosiłam wrażenie, że autor na tyle był przekonany o komercyjnym sukcesie
swojej historii, zbudowanym na niedługo mającym pojawić się w amerykańskiej
telewizji miniserialu, że odpuścił sobie większą staranność w narracji. Choć „Z
dziennika Ellen Rimbauer” czytało mi się całkiem przyjemnie to niestety nie
odnalazłam w niej jakichś innowacyjnych dla literackiego horroru rozwiązań,
podanych w iście niepokojącym klimacie. Ot, taka lekka lektura na jeden raz bez
pretensji do czegoś głębszego. Bez dwóch zdań lepsza od ekranizacji, ale
nieprzystająca do geniuszu miniserialu. Zdecydowanie bardziej wolałabym książkę
na podstawie filmu, dokładnie opisującą wszystkie wydarzenia, z którymi obcowaliśmy
już podczas seansu produkcji Baxley’a, najlepiej pióra samego Stephena Kinga.
Miniserial nie jest mi obcy, aż chyba go sobie odświeżę w któryś dzień, minęło ładnych parę lat odkąd widziałam "Czerwoną różę", książki są mi obce, ale myślę, że nadrobię tą stratę.
OdpowiedzUsuń