Rodzina Dollangangerów prowadzi szczęśliwe życie na przedmieściach, do
czasu śmierci w wypadku „głowy rodziny”, która zmusza jego żonę, Corrine do
drastycznych kroków. Brak pieniędzy i perspektyw na pracę każe kobiecie wyjechać
do bogatych rodziców, Foxworthów, z którymi od lat jest w poważnym konflikcie.
Zabiera ze sobą dzieci, nastoletnich Cathy i Christophera oraz małych
bliźniaków, Carrie i Cory’ego. Na miejscu ich fanatycznie religijna babka,
Olivia, wymusza na Corrine zamknięcie dzieci w pokoju, połączonym z poddaszem,
do czasu śmierci jej schorowanego męża, który nie zaakceptowałby obecności
wnuków w jego rezydencji. Cathy i Christopher przystają na te warunki, nie
wiedząc jeszcze, że obiecane kilka dni niewoli zamienią się w lata.
W 1987 roku Jeffrey Bloom przeniósł na ekran pierwszą część bestsellerowej sagi V.C. Andrews. Reżyser opuścił kilka kluczowych dla książki wątków, ale na
tyle zadbał o gęsty klimat, niezapomnianą ścieżkę dźwiękową, skomponowaną przez
Christophera Younga oraz przygnębiającą oś fabularną, żeby na stałe zagościć w
sercach tak ówczesnych, jak i dzisiejszych widzów. Kolejna konfrontacja z prozą
Andrews nie jest próbą uwspółcześnienia starej wersji filmu tylko readaptacją –
wierniejszą literackiemu pierwowzorowi, ale przez wzgląd na niedostatki
budżetowe skierowaną do wąskiej grupy odbiorców. Reżyserka telewizyjnej wersji „Kwiatów
na poddaszu”, Deborah Chow zekranizowała prozę Andrews na tyle wiernie, aby
zachęcić jej oddanych fanów do seansu. Ale wątpię, żeby zdobyła uznanie osób nieznających
powieści lub tych spodziewających się remake’u filmu Blooma.
Filmy telewizyjne można albo kochać, albo nienawidzić. Skierowane są
głównie do zmęczonych hollywoodzkim efekciarstwem odbiorców, pragnących przede
wszystkim skupienia na fabule, ale równocześnie potrafiących przymknąć oko na
niedoróbki techniczne. A tych niestety jest tutaj całkiem sporo. Najbardziej
przeszkadzał mi zbyt szybki montaż – raptowne przeskakiwanie ze sceny na scenę
i to w dodatku w momentach kulminacji napięcia. Ścieżka dźwiękowa również nie
ma nic wspólnego z mistrzostwem Christophera Younga – tak delikatna, że prawie
jej nie słychać, a co za tym idzie niemająca większej roli w budowaniu napięcia.
Kolejną wpadką Chow było zaangażowanie młodej Kiernan Shipki do roli Cathy.
Równie manierycznej aktorki, która tak mocno irytowałaby mnie swoją
wyegzaltowaną mimiką dawno nie widziałam. Przy niej nawet bezbarwny warsztatowo
Mason Dye, filmowy Christopher, prezentował się całkiem znośnie. Za to
antagonistki przeszły moje najśmielsze oczekiwania. Znakomita Ellen Burstyn
swoją kreacją Olivii zdyskredytowała nawet Louise Fletcher z pierwszej
adaptacji, ale przez wzgląd na ułagodzenie jej postaci na rzecz większego
zdemonizowania Corrine to Heather Graham skradła ten film. Jej kreacja
rozpieszczonej materialistki, gotowej skrzywdzić własne dzieci, żeby tylko
zdobyć bogactwo ojca i pozycję w mieście przyciąga uwagę ilekroć pojawia się w
kadrze. Śmiem nawet twierdzić, że Corrine charakterologicznie jest jeszcze
lepsza niż w książce – bardziej okrutna, bezlitosna i samolubna. Naprawdę, nie
spodziewałam się tego po Heather Graham.
Z uwagi na fakt, że uwielbiam obcować z telewizyjnymi produkcjami, nawet
kosztem lekkiej irytacji amatorską realizacją oraz że jestem nieuleczalnym
przypadkiem wielbicielki sagi Andrews readaptacja dostarczyła mi mnóstwa przygnębiających
emocji. Podejrzewam, że na taki odbiór filmu mogą liczyć jedynie fani
literackiego pierwowzoru, oczekujący wiernej ekranizacji. Film Chow od początku
do końca skupia się na kontrowersyjnej fabule, zaniedbując realizację, ale to
raczej niska cena za porywającą historię opartą na patologicznych relacjach międzyludzkich.
Interakcje Corrine z jej matką, zapoczątkowane chłostą tej pierwszej, ale z
biegiem czasu przekształcające się w poddańczość tej drugiej, która również
zmienia nastawienie do swych uwięzionych w pokoju połączonym z poddaszem
wnuków. Na początku jest srogą, fanatycznie religijną babką, zdeterminowaną aby
wyplenić z nich szatańskie nasienie zaszczepione przez grzesznych rodziców,
którzy dopuścili się kazirodczego aktu. Nie cofnie się przed niczym, aby uchronić
dzieci przed błędami rodziców, nawet jeśli miałoby to pociągać za sobą
konieczność wysmołowania włosów Cathy i chłosty Christophera. Ale choć Olivia
drży na myśl o ewentualnym związku starszego rodzeństwa z czasem zaczyna
przekonywać się do wnuków, współczuć im, a nawet chronić przed niegodziwością
ich matki (scena z przekazaniem im pączków). Zupełnie odwrotnie sprawa ma się z
Corrine. Początkowo troskliwa matka, ryzykująca przeprowadzką do potępiających
ją rodziców, aby zapewnić byt rodzinie, z biegiem czasu poświęca macierzyństwo
w zamian za wielkie bogactwo i płomienny romans z adwokatem ojca. Kobieta nie
tylko całkowicie ignoruje cierpienia przez lata zamkniętych w ograniczonej
przestrzeni własnych dzieci, ale również porywa się na coś tak odrażającego, że
widzom aż trudno uwierzyć w takie zepsucie. Znamienna jest również relacja
Cathy i Christophera, przedstawiona dokładnie tak jak w książce, a nie jej
pierwszej adaptacji, a co za tym idzie znacznie podnosząca kontrowersyjny
wydźwięk filmu.
Readaptacja „Kwiatów na poddaszu”, choć moim zdaniem nieco słabsza od
wersji z 1987 roku zadowala swoim skupieniem na patologicznej psychologii
postaci, znanej z powieści, ale zaniedbanej w jej pierwszej adaptacji.
Niestety, nie uświadczymy tutaj tego gęstego klimatu grozy i nie usłyszymy
niezapomnianej ścieżki dźwiękowej z filmu Blooma, ale jeśli jesteśmy wielbicielami
sagi Andrews fabuła powinna zrekompensować nam te mankamenty.
Readaptacja? Hm. Jedno, że nawet nie słyszałam o tym, że ma się pojawić nowa wersja, nawet telewizyjna i nawet tak amatorska. Byłam pewna, wchodząc tu, że masz pomyłkę w tytule - w dacie. A skoro nie... Raczej nie obejrzę. Pierwowzór mi się podobał. Książka podobała mi się 10 lat temu, teraz pewnie... stwierdziłabym, że jest miałka i kiepsko napisana (dlatego ponownie nie czytam). Ty jesteś rzeczywiście nieuleczalnym przypadkiem ;) Film przeszedł bez echa, a skoro nie ma szału, to i nie ma co się spinać, choć paradoksalnie lubię filmy, w których odchodzi się od całej hollywoodzkiej otoczki, dając w zamian psychologię, klimat i... no, fabułę.
OdpowiedzUsuńA ja się chyba skuszę. Film z 87' bardzo mi się podobał, głównie ze względu na ten klimat, duszny, mroczny.
OdpowiedzUsuńZresztą jestem też fanką serii V.C. Andrews, czytałam dosyć dawno temu więc chętnie odświeżę sobie historię :)
Oglądałem ten film z lat '80-tych. Zapadł mi bardzo w pamięci, do dzisiaj wspominam go bardzo emocjonalnie. Nie chciałbym go zobaczyć jeszcze raz, ze względu na główna bohaterkę filmu i jej zmianę "osobowości". Film ryjący mózg - jednym słowem.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Tobą Buffy - całkiem niezła produkcja, ale jednak bardziej byłam przywiązana do starszej wersji. Czegoś mi w tym filmie brakowało. Tak czy tak muszę przyznać, że Ellen Burstyn w roli Olivii Foxworth spisała się całkiem nieźle.
OdpowiedzUsuńoglądałem 2 czesci i przecietnie nawet słabo, ja jakoś nie chwytam tych adaptacji książkowych, wyobraźnia zawsze serwuje mi inne bardziej rozbudowane obrazy, a film to tylko taka marna namiastka ;P
OdpowiedzUsuń