Marcus przyjeżdża na Karaiby, gdzie za parę dni ma poślubić swoją ukochaną.
Jego brat, Josh, wraz ze swoją dziewczyną Penny i ich wspólnym kolegą Dobsem
postanawiają zorganizować mu wieczór kawalerski. W tym celu płyną na jedną z
rzekomo bezludnych karaibskich wysp, gdzie zamierzają urządzić suto zakrapianą
alkoholem imprezę. Po dotarciu na miejsce ich plany krzyżuje choroba Penny.
Marcus i Dobs wyruszają w głąb wyspy szukając pomocy i docierają do tajnej
jednostki badawczej, opanowanej przez śmiertelnie groźnego wirusa.
W 2002 roku kontrowersyjny w Polsce reżyser, Eli Roth, nakręcił prawdziwie
klimatyczny, umiarkowanie krwawy teen
horror, delikatnie okraszony czarnym humorem, zrealizowany na modłę
starych, dobrych rąbanek lat 80-tych. I choć film został chłodno przyjęty przez
przypadkowych widzów to jednak zyskał uznanie koneserów kina grozy. W 2009 roku
Ti West pokazał światu sequel „Śmiertelnej gorączki”, skierowany głównie do
wielbicieli kiczowatego gore, pełnego
humoru, ale niepretendującego do czegoś choćby minimalnie wybijającego się
ponad przeciętność. Teraz przyszła kolej na drugą, najnowszą kontynuację dzieła
Rotha, wyreżyserowaną przez twórcę „Na wysokości”, Kaare Andrews, który miał
ambicję powrócić do zamysłu pierwowzoru, co uniemożliwił mu miałki scenariusz.
„Cabin Fever: Patient Zero” zaczyna się jak typowy teen horror. Grupa przyjaciół dociera do malowniczej, ponoć
bezludnej wyspy, aby oddać się całonocnemu imprezowaniu. Pierwszą rzeczą, która
pozytywnie mnie zaskoczyła była bajeczna sceneria, skąpanych w słońcu Karaibów,
a drugą profesjonalna realizacja. Każdy, kto miał do czynienia z
niskobudżetowymi filmami grozy będzie zmuszony przyznać, że niewielkie nakłady
pieniężne w najmniejszym stopniu nie wpłynęły na pracę kamerę, czego niestety nie
można już powiedzieć o klimacie. Początek, jak na teen horror jest całkiem znośny. Szczególnie elektryzują dwa
wydarzenia – nurkowanie w morzu pełnym zdechłych ryb oraz przebieg choroby
Penny. Liczne pęcherze wykwitające na jej ciele i kulminacyjny seks oralny z
Joshem, zakończony jego umorusaną krwią twarzą (hmm, czyżby inspiracja „Excision”?)
i przyjęciem na siebie obfitych wymiocin dziewczyny. Do tego momentu wszystko,
poza klimatem, którego nie uświadczymy przez cały seans, jest na swoim miejscu,
ale jak to często w tego typu horrorach bywa musi nadejść moment, w którym
scenariusz dosłownie stacza się w dół. W tym przypadku katalizatorem nieznośnej
wręcz monotonii fabularnej, od czasu do czasu urozmaicanej głupiutką rąbanką
jest chwila wyruszenia Marcusa i Dobsa w głąb wyspy na poszukiwanie pomocy i
dotarcie do tajnej jednostki badawczej. Ich „niekończące się”, wyjałowione z
jakiegokolwiek napięcia wędrówki po, na pierwszy rzut oka, opuszczonym
kompleksie nie mają w sobie nic, co w jakimkolwiek stopniu zainteresowałoby
przeciętnego widza. Nawet wyniszczone przez chorobę ciała, na które się
natykają nie potrafią przerwać nudy, która jak już zaczęła wkradać się do scenariusza
to już została na dobre.
W drugiej połowie seansu naliczyłam jedynie dwie pomysłowe sceny,
zrealizowane na modłę starego, kiczowatego, acz jakże intrygującego kina gore. Pierwsza ma miejsce w trakcie próby
zastrzelenia Dobsa przez zarażonego mężczyznę – gdy pociąga za spust na skutek
siły odrzutu jego ręka odrywa się od ciała i wbija mu się w głowę. Druga to
oczywiście długa sekwencja walki wręcz zarażonych, dosłownie rozpadających się
kobiet, które pomimo ewidentnego braku niektórych części swoich ciał pojedynkują
się do upadłego i to dosłownie. Wszystkie krwawe sceny mają w sobie sporą dozę
czarnego humoru, taki był zamysł twórców, ale jedynie te dwa momenty wywołały u
mnie lekki uśmiech oraz swego rodzaju uznanie dla pomysłowości scenarzysty. Wszystko
inne, niestety jest tak konwencjonalne i pozbawione polotu, że chwilami ciężko
odeprzeć chęć przerwania seansu.
Myślę, że „Cabin Fever: Patient Zero” może dostarczyć, jako takiej rozrywki
jedynie osobom dobrze zaznajomionym z niskobudżetowym kinem grozy – jedynie oni
docenią profesjonalną, jak na tego rodzaju kino realizację. Entuzjaści
maksymalnie konwencjonalnych, pozbawionych większej świeżości fabularnej teen horrorów również mogą zaryzykować,
aczkolwiek ostrzegam przed monotonią, która niestety nieustannie wkrada się w
scenariusz, tym samym uniemożliwiając należyte wczucie się w wyalienowanie
protagonistów.
Pierwszą część oglądałem kilka razy na HBO albo Canal+. Ciągle powtarzali, a że miałem wtedy dużo wolnego, to chcąc nie chcąc zaliczyłem parę seansów ;-) Faktycznie, głupawa niskobudżetówka, ale dało się wytrwać do finału ;-) Dwójki i trójki jeszcze nie przerobiłem. Może kiedyś, choć patrząc na liczbę filmów, które mam na liście FW, jest to dosyć wątpliwe ;-)
OdpowiedzUsuńFilm leży u mnie nie ruszany już chyba z dwa tygodnie. Muszę się w końcu przemóc ;)
OdpowiedzUsuń