wtorek, 18 lutego 2014

„Eksperyment SS” (2008)

Recenzja na życzenie

Pewien naukowiec wynajmuje grupę najemników, którzy mają poprowadzić go do ziemi niczyjej do nazistowskiego bunkra z czasów II Wojny Światowej. Na miejscu odnajdują dowody przeprowadzanych tu niegdyś eksperymentów na ludziach oraz żywego mężczyznę w stanie katatonii. Po odkryciu tajemniczej maszyny skonstruowanej przed laty przez nazistów w podziemnej placówce dojdzie do przerażających wydarzeń.

Mieszkając od urodzenia w Polsce przesyt tematyką II Wojny Światowej wydaje się być całkowicie usprawiedliwiony. Z tego powodu ilekroć natrafiam na jakiś horror, który w tytule ma SS długo zwlekam z seansem. Podobnie było i w tym przypadku. Sześć lat po premierze szumnego brytyjskiego obrazu Steve’a Barkera, który jak dotąd doczekał się dwóch sequeli w końcu zebrałam się w sobie, aby na własnej skórze sprawdzić tę obiecaną przez innych widzów innowacyjność i w sumie pozostałam z lekkim uczuciem ambiwalencji.

Powiedzieć, że „Eksperyment SS” zaczyna się monotonnie to mało, bowiem przez pierwszą połowę filmu nie sposób doszukać się w jego fabule jakichś przyciągających choćby minimalną uwagę scen. Jedyne, co wówczas trzymało mnie przed ekranem to metaliczna, umiejętnie wprowadzająca w klimat kolorystyka obrazu. Natomiast samo zawiązanie akcji nasunęło mi skojarzenia z „Dog Soldiers” – w obu przypadkach mamy żołnierzy, którzy z dala od ludzi, w środku lasu stanęli twarzą w twarz z koszmarem. Z chwilą odkrycia w podziemnym nazistowskim bunkrze stosu ciał spoczywających na żywym człowieku moje skojarzenia skłoniły się w stronę „Incubusa” z 2006 roku. Tutaj również pojawił się łysy, mentalnie odcięty od świata mężczyzna zdający się władać nadprzyrodzonymi siłami. Takie wrażenie sprawia sama realizacja, ponieważ ilekroć za naszymi bohaterami wyrastają skryte w cieniu widmowe postaci lub na zewnątrz wzmaga się porywisty wiatr w trakcie ostrzału przez niezidentyfikowanych wrogów kamera na krótko nakierowuje się na milczącą postać bezimiennego mężczyzny. Samych zabiegów stricte horrorowych przez pierwszą połowę filmu jest naprawdę niewiele. Po pierwszym pojawieniu się widmowej zjawy za plecami jednego z protagonistów, która znika zaraz po jego odwróceniu reżyser kilka razy kopiuje ten zabieg, któremu daleko już do napięcia odczuwalnego za pierwszym podejściem, ponieważ wiemy już jak przebiegnie kulminacja. Biorąc pod uwagę całokształt filmu tak naprawdę zauważyłam tylko jedną, jako tako niepokojącą scenę mającą miejsce po oddaniu strzału w głowę tajemniczego mężczyzny. Najpierw zapadają egipskie ciemności, po czym wykorzystując idealny kąt padania światła kamera pokazuje nam w przebłysku twarz zabitego, który zmartwychwstaje i wyciąga rękę w stronę swojego zabójcy. I to tyle jeśli idzie o dosłowną, umiejętnie nakreśloną grozę w pierwszej połowie seansu. Natomiast druga zastępuje monotonię zwykłymi strzelankami, które już w teorii powinny uzmysłowić twórcom, że wyjałowią tę produkcję z wszelkich zalążków klimatu. Jedyne, co zasługuje na uwagę w dalszej części projekcji to bardzo realistyczne, brutalne sceny mordów naszych bohaterów, ze szczególnym wskazaniem na ciekawie złączone ze sobą ciała dwóch ofiar.

Przyznaję, że pomysł na film istotnie miał w sobie wielkie pokłady oryginalności. UWAGA SPOILER Podpierając się badaniami Alberta Einsteina naziści w trakcie II Wojny Światowej próbowali stworzyć nadżołnierza – nieśmiertelny, władający żywiołami twór, zdolny odrodzić się po wielu latach. Aby to uczynić skonstruowali dziwaczną maszynę, na którą natknęli się nasi protagoniści, a która wkrótce stała się główną przyczyną ich kłopotów. W filmie nie pociągnięto należycie tego tematu, ale jak podejrzewam naziści oprócz skonstruowania maszyny musieli opracować również jakiś specyfik zapobiegający rozkładowi ciał, w które po latach miała wniknąć energia duchowa poddanych temu osobliwemu eksperymentowi żołnierzy, w tym naszego bezimiennego, katatonicznego mężczyzny KONIEC SPOILERA.

Biorąc pod uwagę profesjonalną, acz pozbawioną większego klimatu grozy realizację „Eksperyment SS” pomimo dużej dozy monotonii ogląda się raczej bezboleśnie. Ale przez wzgląd na to, że twórcy, którzy mieli ambicję połączyć estetykę horroru paranormalnego z gore mocno zaniedbali ten pierwszy, szczególnie w trakcie finalnych strzelanek ta produkcja nie ma najmniejszych szans wyróżnić się czymś szczególnym na tle innych, jej podobnych. Nawet innowacyjny pomysł na scenariusz blednie w zestawieniu z brakiem wyczucia gatunku przez Steve’a Barkera. Ot, taka lekka średniawka na jeden raz, bez pretensji do czegoś bardziej intrygującego.   

4 komentarze:

  1. Niespecjalnie mnie ciągnie do tego filmu. Gdzieś już czytałam recenzję, w której też był określany jako średni. Ostatnio ciężko mi trafić na naprawdę dobry horror.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bezboleśnie to odpowiednie określenie. Sam oglądałem ten film już kilka lat temu. W pamięci pozostało niewiele, ale wrażenia były przyzwoite. Zobaczyć, zapomnieć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, ja lampiłam się w ekran z całkowitą obojętnością - nic mnie nie bolało, ale daleko mi było również do zachwytu. Tylko raz twórcy silniej skupili moją uwagę (po zabójstwie tego łysego gościa), a potem znowu wycofałam się w swego rodzaju katatonię zupełnie jak ten facet;) Ale kurczę, musi coś być w tym filmie, bo moja suka, która w ogóle nie ogląda telewizji przesiedziała przez cały seans przed ekranem;) Może jakiś subliminal dla psów heh.

      Usuń
  3. Widziałam ten film oraz jego drugą część. Myślę, że jest ok, ale bez większych rewelacji.

    OdpowiedzUsuń