Bill Lee jest dezynfektorem, usiłującym zaistnieć w światku pisarskim. Gdy
nakrywa żonę na odurzaniu się środkiem na karaluchy postanawia przetestować
jego działanie na sobie. Jeden narkotykowy wybryk przenosi go do innej
rzeczywistości, zamieszkiwanej przez robale. Dziwaczne tendencje środka na
karaluchy wkrótce doprowadzają Billa do nałogu. Pragnąc jak najdłużej przebywać
w tak zwanej Interstrefie i podporządkowując się woli osobliwym maszynom do
pisania, zamieniającymi się w gadające robale Bill nie tylko czerpie inspirację
do swej książki, ale również przyjmuje rolę szpiega jednej z ras zamieszkującej
Interstrefę, która przeciwstawia się drugiej, bardziej destrukcyjnej.
Gatunkowo najbliżej „Nagiemu lunchowi” do fantasy, ale odnajdziemy tutaj
również drobne naleciałości thrillera i body
horroru, a to wszystko podane w iście psychodelicznym klimacie, osadzonym w
kolorowych latach 50-tych. Kluczem do zrozumienia scenariusza tego filmu są
dialogi, w których kryją się wszystkie podteksty, aczkolwiek osobliwa sceneria
niejednokrotnie odciąga od na pozór niezwiązanych z fabułą konwersacji
bohaterów. W końcu Cronenberg przenosi nas do innego świata, zwanego
Interstrefą (lub w innych tłumaczeniach Międzystrefą), który na pierwszy rzut
oka nie różni się od pierwszego z brzegu zatłoczonego miasta z wąskimi uliczkami
i targami na każdym chodniku. Jednak jego mieszkańcy, choć wyglądają, jak
ludzie pod skórą kryją swoje prawdziwe potworne oblicza. Wykorzystując obycie w
body horrorze reżyser wizualizuje nam
wymykające się wszelkiej logice, dziwaczne stwory, które w pewnym sensie
kierują poczynaniami głównego bohatera. Unikając jakiejkolwiek ingerencji
komputera Cronenberg wyłącznie z wykorzystaniem rekwizytów konfrontuje odbiorców
z oślizgłymi gadającymi stworami, w które zamieniają się maszyny do pisania.
Największym mistrzostwem jest maszyna-karaluch, mówiąca za pomocą wąskiego
otworu, umieszczonego w tylnych partiach swojego ciała i odczuwająca ewidentną
przyjemność, gdy Bill wali w jej rozmiękczone klawisze, znajdujące się z
przodu. Typowo odstręczające wrażenie na miarę najlepszych body horrorów robi również scena homoseksualnego stosunku
obrzydliwego stwora, który wbija swojemu partnerowi macki w skronie. Bill Lee
(w tej roli znakomity Peter Weller) jest niemym świadkiem tych wszystkich
osobliwości, ale ani myśli z nich zrezygnować. Otóż, dobrowolne przenoszenie
się do Interstrefy za pomocą środka na karaluchy stanowi dla niego niemałą
inspirację – dzięki temu w rzeczywistym świecie, podświadomie tworzy prawdziwe
literackie arcydzieło. Ale sporym niedomówieniem byłoby stwierdzenie, że jego
życie w Interstrefie jest całkowicie bierne, wszak mimowolnie został zwerbowany
przez swoją maszynę do pisania do walki z wijami. Jako szpieg ma inwigilować wrogów
i zdawać raporty dziwacznym karaluchom. Tak, tak wiem jak to brzmi, ale to jest
właśnie cały David Cronenberg – jego filmów nie da się atrakcyjnie opisać
słowami, te innowacyjne pomysły należy zobaczyć na własne oczy i samemu ocenić,
czy wyobraźnia tego reżysera ma w ogóle jakieś ograniczenia i rzecz jasna, czy należycie
prezentuje się na ekranie. Moim zdaniem tak – efektom specjalnym naprawdę nie
można niczego zarzucić, są dopracowane w najmniejszych, oślizgłych szczegółach,
aczkolwiek fabularnie „Nagi lunch” to jak dotąd jedyny film grozy tego mistrza
kinematografii, który nie do końca przypadł mi do gustu.
Akcja toczy się dosyć leniwie, a urozmaicają ją jedynie osobliwe stwory
zamieszkujące Interstrefę. Szpiegowska misja Lee jest niestety zbyt oczywista –
myślę, że Cronenbergowi nie udało się oszukać widzów. Gdyby insynuował dwojaką
interpretację pewnie z większą niecierpliwością oczekiwałabym finału. Zamiast
kilkukrotnie zasugerować, że wydarzenia, którym świadkuje Bill rozgrywają się w
równoległej rzeczywistości, już na początku seansu dał jasno do zrozumienia, że
mamy tutaj do czynienia jedynie z narkotycznymi wizjami, które rozgrywają się w
umyśle głównego bohatera. Podtekstów również jest odrobinę za dużo, co tylko
niepotrzebnie komplikuje fabułę, zapewne sprawiając, że chwilami będzie
całkowicie niezrozumiała dla niektórych odbiorców. Destrukcyjnego wpływu używek
na ludzki umysł Cronenberg nie ukrywa, ale dwa pozostałe przesłania należy wyłowić
z na pozór nic niewnoszących dialogów bohaterów. W rozmowie z pewnym
homoseksualistą Bill przytacza mu, zapewne zmyśloną historyjkę o odkryciu
swojej prawdziwej orientacji seksualnej. Pogarda, z jaką odnosi się do swoich
homoseksualnych zapędów przywodzi na myśl takiego fałszywego homofoba. Ponadto
zdanie opisujące kobiety, wypowiedziane przez maszynę-karalucha („Kobiety nie
są ludźmi”) dla złośliwych widzów może być odbiciem mizoginicznych poglądów reżysera,
ale dla mnie było zapowiedzią finału, nieodzowną dla akurat tego scenariusza.
Kolejnym elementem, który nie przypadł mi do gustu, obok nazbyt skomplikowanej fabuły
i wolnego rozwoju akcji była skoczna, drażniąca uszy ścieżka dźwiękowa. Zapewne
celowo brzmiała tak, a nie inaczej (ażeby spotęgować psychodeliczny, niewygodny
klimat), ale nie zmienia to faktu, że w mój zmysł estetyczny w ogóle nie
trafiła. Natomiast ostatnia, już całkowicie dla mnie niejasna scena, paradoksalnie
mnie zachwyciła (zresztą podobnie, jak anegdotka Billa o tyłku - Jezu, czemu
Cronenberg tego nie zwizualizował? To dopiero byłby odlot!). Dzięki jej niezrozumiałej
wymowie przez pół nocy niedane mi było zapomnieć o „Nagim lunchu”, bowiem
starałam się rozszyfrować jej znaczenie, co i tak do niczego mnie nie
doprowadziło. A propos, gdyby ktoś wiedział, jakie znaczenie miała dla fabuły
filmu byłabym bardzo wdzięczna za objaśnienie. Mój umysł tego nie ogarnia – jak
widać Cronenberg potrafi mnie jeszcze załatwić.
Przyznaję, że „Nagi
lunch” to jak na razie najgorszy obraz Davida Cronenberga, z jakim miałam do
czynienia (gorszy nawet od „Wschodnich obietnic”, a wątpiłam, że takowy w jego
dorobku istnieje), ale biorąc pod uwagę całą kinematografię światową i tak
wypada ponad przeciętnie. Po tym reżyserze po prostu zawsze spodziewam się
czegoś genialnego, więc zapewne moje wygórowane wymagania znacznie obniżyły ogóle
wrażenia z seansu. Ale kurczę, i tak nie żałuję tych niemalże dwóch godzin
projekcji – w końcu tak znakomite, innowacyjne efekty specjalne rzadko można
podziwiać na ekranie.


