Końcówka XIX wieku. Absolwent Oxfordu, Edward Newgate przyjeżdża do
zakładu psychiatrycznego, Stonehearst Asylum, aby odbyć praktykę lekarską. Dyrektor
Silas Lamb oprowadza go po budynku i zapoznaje z nowatorską metodą podejścia do
chorych. Zamiast leczyć pacjentów Lamb podtrzymuje w nich obłęd, wierząc, że to
jedyny sposób, aby byli szczęśliwi. Jedną z pacjentek Stonehearst Asylum jest
histeryczka, Eliza Graves, w której Newgate zakochuje się od pierwszego
wejrzenia. Sprawa komplikuje się, gdy mężczyzna odkrywa tajemnicę Lamba,
skrywaną w piwnicy i uświadamia sobie, że jest jego więźniem.
Adaptacja opowiadania Edgara Allana Poego pt. „System doktora Smoły i
profesora Pierza” (przeczytaj tutaj) w reżyserii Brada Andersona, twórcy między
innymi znakomitej „Dziewiątej sesji”. Opowiadanie po raz pierwszy wydano w 1845
roku i choć zawierało ważne w ówczesnych czasach treści jego satyryczna
konstrukcja zaklasyfikowała go do gatunku komedii. Scenarzysta filmu, Joe
Gangemi, znacznie rozbudował fabułę (choć nie zapomniał o przesłaniach Poego),
a reżyser przekształcił formę w stuprocentowy, mroczny thriller. Producenci filmu zamieszali trochę na etapie zapowiedzi. Najpierw
reklamowali swój obraz pod tytułem „Eliza Graves”, potem ogłosili zmianę na
„Stonehearst Asylum”, aby ostatecznie wyświetlić produkcję pod pierwszym
tytułem. Moim zdaniem mniej pasującym niż nazwa zakładu psychiatrycznego,
ponieważ postać Elizy Graves nie odgrywa w filmie, aż tak kluczowej roli.
Dysponując niemałym budżetem Brad Anderson miał szansę (i ją wykorzystał)
stworzyć odpowiednio mroczną, ale też naznaczoną hollywoodzkim sznytem oprawę.
Metaliczna kolorystyka, imponujące miejsce akcji, pełne XIX-wiecznego przepychu
i stroje z epoki robią wrażenie nie tylko swoim rozmachem, ale również
dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Profesjonalna, pilnująca odpowiedniego
nasycenia kolorów praca kamer i zsynchronizowana z obrazem ścieżka dźwiękowa
dodatkowo podnoszą walory tej produkcji. Co ciekawe Anderson mimo pokaźnego
budżetu nie skłonił się w stronę hollywoodzkiego efekciarstwa, które mogłoby
przykryć ważne treści zawarte w scenariuszu. „Eliza Graves” od początku do
końca największy nacisk kładzie na fabułę, nie widowiskowość. Nawet ta bajeczna
realizacja z czasem staje się niemalże niezauważalna, koncentrując całą uwagę
widza na dramatycznym przebiegu akcji. Opowiadanie Poego powstało w czasach, w
których zaczęto przebąkiwać o nieludzkim traktowaniu chorych psychicznie
pacjentów w zakładach zamkniętych. Krytykowano bolesne metody leczenia i
ograniczanie swobody schorowanym nieszczęśnikom, co Poe postanowił wykorzystać
na swój, lekko kontrowersyjny sposób. Metoda, którą zarysował w opowiadaniu ma
kluczową rolę w filmie Andersona. Kiedy Silas Lamb oprowadza głównego bohatera,
Edwarda Newgate’a po zakładzie, w którym pacjenci cieszą się życiem i swoim
szaleństwem w swobodny, niczym nieskrępowany sposób oraz wyznaje mu, że jedynym
sposobem, aby podtrzymać ich szczęście jest unikanie leczenia, młody absolwent
Oxfordu jest przerażony. Jego zdaniem takie podejście do chorych całkowicie
uniemożliwia im życie w społeczeństwie. Pierwszy zwrot akcji, znany z
opowiadania, wyjaśni motywy Lamba, ale też zdynamizuje akcję, która od tego
momentu skoncentruje się na opracowywaniu przez Newgate’a sposobów ucieczki ze
Stonehearst Asylum, najchętniej w towarzystwie jednej z pacjentek, histeryczki
Elizy Graves.
Anderson bardzo rozbudował relacje pomiędzy Newgate’m i Graves – początkowa
niechęć kobiety powoli przekształca się w zauroczenie, aby z czasem stać się
prawdziwą miłością. Wątki romansu na ogół irytują mnie w thrillerach, ale ten
miał swoje uzasadnienie, wręcz kluczową rolę w finale, dlatego też uważam, że
twórcy nie mogli inaczej podejść do tego zagadnienia. Na szczęście udało im się
nie przesłodzić fabuły, pamiętali o dramaturgii, napięciu i ważnych treściach
powielanych z opowiadania. W postaci Elizy Graves, oprócz rzecz jasna, jak
zawsze zjawiskowej Kate Beckinsale w tej roli, urzekła mnie charakterystyka.
Borykająca się z histerią, żona brutalnego bogacza, którego w akcie desperacji poważnie
okaleczyła. Po przyjeździe Newgate’a znalazła się na rozdrożu, pomiędzy
kiełkującą do młodzieńca miłością i poczuciem przyzwoitości względem osób,
przebywających w piwnicy a pamięcią barbarzyńskich praktyk mających jeszcze
niedawno miejsce w Stonehearst Asylum. Podobny magnetyzm ma w sobie główny
bohater, idealista Edward Newgate, równie znakomicie wykreowany przez Jima
Sturgessa, który wzbudził moją sympatię swoim podejściem do lekarskiej
profesji, całkowitym oddaniem cierpiącym, co jak wkrótce się okazało było dużym
paradoksem. Anderson z właściwą sobie znajomością natury ludzkiej równie
dojrzale podchodzi do pozostałych, nawet tych epizodycznych bohaterów (jak
chora staruszka czekająca na powrót swojego poległego na wojnie syna),
sprawiając, że wielu z nich nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować do tych
dobrych lub złych. Jako przykład można tutaj przytoczyć demonicznego Silasa
Lamba (bezbłędny Ben Kingsley), który przez większą część filmu pełni rolę
strażnika więzienia, w którym nieopatrznie utkwił Newgate. Bez skrupułów za
pomocą elektrowstrząsów zamienia zdrowych w szaleńców, ufając, że tylko taki
stan zagwarantuje im wieczne szczęście. Ale w finale pokazuje swoją drugą,
bardziej ludzką twarz, która wprowadza sporo ambiwalencji w tę postać.
Zakończenie bardzo mnie zaskoczyło, choć nie powinno, ponieważ scenarzysta
często cytuje Poego („Niech pan nie ufa temu, co pan słyszy, a tylko w połowie polega na
tym, co pan widzi”), sugerując, że wszystko co widzimy jest tylko grą
pozorów, że szykuje jakąś wielką niespodziankę w finale. Ale z drugiej strony
rezygnuje z podrzucania jakichś tropów, nakierowujących widzów na finalne
uderzenie, przez co naprawdę ciężko jest domyślić się zamysłu twórców.
Zakończenie podobnie, jak wcześniejszy przebieg fabuły daje sporo do myślenia,
zmusza odbiorcę do innego, pewnie troszkę niewygodnego spojrzenia na otaczający
nas świat. Jedyny błąd, jaki dostrzegłam w scenariuszu to witanie przez
pacjentów Stonehearst Asylum XX wieku w 1900 roku, ale być może było to
podyktowane ich chorobą.
To już druga zachwalająca opinia na temat tego filmu - muszę go zobaczyć :) Mam nadzieję, że uda mi się go szybko nadrobić. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSPOILER! Był taki moment w połowie filmu, gdzie Eliza powiedziała do Edwarda coś w stylu "Gdy tak mówisz, nie brzmisz jak lekarz" (zaproponował jej ucieczkę we trójkę) i w tym momencie pomyślałam, że może on wcale nim nie jest. Stąd końcówka filmu jakoś specjalnie mnie nie zaskoczyła. Sam film uważam za dobry. Kingsley genialny jak zawsze. :)
OdpowiedzUsuńFabuła według mnie rewelacyjna! I widzę Kate Beckinsale na okładce, więc muszę obejrzeć ten film ;)
OdpowiedzUsuńhttp://pasion-libros.blogspot.com/
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńKate jak zawsze piękna. Czytałam już opowiadanie i gdy nadarzy się okazja, chętnie obejrzę film.
OdpowiedzUsuń