czwartek, 6 listopada 2014

„Eliza Graves” / „Stonehearst Asylum” (2014)


Końcówka XIX wieku. Absolwent Oxfordu, Edward Newgate przyjeżdża do zakładu psychiatrycznego, Stonehearst Asylum, aby odbyć praktykę lekarską. Dyrektor Silas Lamb oprowadza go po budynku i zapoznaje z nowatorską metodą podejścia do chorych. Zamiast leczyć pacjentów Lamb podtrzymuje w nich obłęd, wierząc, że to jedyny sposób, aby byli szczęśliwi. Jedną z pacjentek Stonehearst Asylum jest histeryczka, Eliza Graves, w której Newgate zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Sprawa komplikuje się, gdy mężczyzna odkrywa tajemnicę Lamba, skrywaną w piwnicy i uświadamia sobie, że jest jego więźniem.

Adaptacja opowiadania Edgara Allana Poego pt. „System doktora Smoły i profesora Pierza” (przeczytaj tutaj) w reżyserii Brada Andersona, twórcy między innymi znakomitej „Dziewiątej sesji”. Opowiadanie po raz pierwszy wydano w 1845 roku i choć zawierało ważne w ówczesnych czasach treści jego satyryczna konstrukcja zaklasyfikowała go do gatunku komedii. Scenarzysta filmu, Joe Gangemi, znacznie rozbudował fabułę (choć nie zapomniał o przesłaniach Poego), a reżyser przekształcił formę w stuprocentowy, mroczny thriller. Producenci filmu zamieszali trochę na etapie zapowiedzi. Najpierw reklamowali swój obraz pod tytułem „Eliza Graves”, potem ogłosili zmianę na „Stonehearst Asylum”, aby ostatecznie wyświetlić produkcję pod pierwszym tytułem. Moim zdaniem mniej pasującym niż nazwa zakładu psychiatrycznego, ponieważ postać Elizy Graves nie odgrywa w filmie, aż tak kluczowej roli.

Dysponując niemałym budżetem Brad Anderson miał szansę (i ją wykorzystał) stworzyć odpowiednio mroczną, ale też naznaczoną hollywoodzkim sznytem oprawę. Metaliczna kolorystyka, imponujące miejsce akcji, pełne XIX-wiecznego przepychu i stroje z epoki robią wrażenie nie tylko swoim rozmachem, ale również dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Profesjonalna, pilnująca odpowiedniego nasycenia kolorów praca kamer i zsynchronizowana z obrazem ścieżka dźwiękowa dodatkowo podnoszą walory tej produkcji. Co ciekawe Anderson mimo pokaźnego budżetu nie skłonił się w stronę hollywoodzkiego efekciarstwa, które mogłoby przykryć ważne treści zawarte w scenariuszu. „Eliza Graves” od początku do końca największy nacisk kładzie na fabułę, nie widowiskowość. Nawet ta bajeczna realizacja z czasem staje się niemalże niezauważalna, koncentrując całą uwagę widza na dramatycznym przebiegu akcji. Opowiadanie Poego powstało w czasach, w których zaczęto przebąkiwać o nieludzkim traktowaniu chorych psychicznie pacjentów w zakładach zamkniętych. Krytykowano bolesne metody leczenia i ograniczanie swobody schorowanym nieszczęśnikom, co Poe postanowił wykorzystać na swój, lekko kontrowersyjny sposób. Metoda, którą zarysował w opowiadaniu ma kluczową rolę w filmie Andersona. Kiedy Silas Lamb oprowadza głównego bohatera, Edwarda Newgate’a po zakładzie, w którym pacjenci cieszą się życiem i swoim szaleństwem w swobodny, niczym nieskrępowany sposób oraz wyznaje mu, że jedynym sposobem, aby podtrzymać ich szczęście jest unikanie leczenia, młody absolwent Oxfordu jest przerażony. Jego zdaniem takie podejście do chorych całkowicie uniemożliwia im życie w społeczeństwie. Pierwszy zwrot akcji, znany z opowiadania, wyjaśni motywy Lamba, ale też zdynamizuje akcję, która od tego momentu skoncentruje się na opracowywaniu przez Newgate’a sposobów ucieczki ze Stonehearst Asylum, najchętniej w towarzystwie jednej z pacjentek, histeryczki Elizy Graves.

Anderson bardzo rozbudował relacje pomiędzy Newgate’m i Graves – początkowa niechęć kobiety powoli przekształca się w zauroczenie, aby z czasem stać się prawdziwą miłością. Wątki romansu na ogół irytują mnie w thrillerach, ale ten miał swoje uzasadnienie, wręcz kluczową rolę w finale, dlatego też uważam, że twórcy nie mogli inaczej podejść do tego zagadnienia. Na szczęście udało im się nie przesłodzić fabuły, pamiętali o dramaturgii, napięciu i ważnych treściach powielanych z opowiadania. W postaci Elizy Graves, oprócz rzecz jasna, jak zawsze zjawiskowej Kate Beckinsale w tej roli, urzekła mnie charakterystyka. Borykająca się z histerią, żona brutalnego bogacza, którego w akcie desperacji poważnie okaleczyła. Po przyjeździe Newgate’a znalazła się na rozdrożu, pomiędzy kiełkującą do młodzieńca miłością i poczuciem przyzwoitości względem osób, przebywających w piwnicy a pamięcią barbarzyńskich praktyk mających jeszcze niedawno miejsce w Stonehearst Asylum. Podobny magnetyzm ma w sobie główny bohater, idealista Edward Newgate, równie znakomicie wykreowany przez Jima Sturgessa, który wzbudził moją sympatię swoim podejściem do lekarskiej profesji, całkowitym oddaniem cierpiącym, co jak wkrótce się okazało było dużym paradoksem. Anderson z właściwą sobie znajomością natury ludzkiej równie dojrzale podchodzi do pozostałych, nawet tych epizodycznych bohaterów (jak chora staruszka czekająca na powrót swojego poległego na wojnie syna), sprawiając, że wielu z nich nie sposób jednoznacznie zaklasyfikować do tych dobrych lub złych. Jako przykład można tutaj przytoczyć demonicznego Silasa Lamba (bezbłędny Ben Kingsley), który przez większą część filmu pełni rolę strażnika więzienia, w którym nieopatrznie utkwił Newgate. Bez skrupułów za pomocą elektrowstrząsów zamienia zdrowych w szaleńców, ufając, że tylko taki stan zagwarantuje im wieczne szczęście. Ale w finale pokazuje swoją drugą, bardziej ludzką twarz, która wprowadza sporo ambiwalencji w tę postać.

Zakończenie bardzo mnie zaskoczyło, choć nie powinno, ponieważ scenarzysta często cytuje Poego („Niech pan nie ufa temu, co pan słyszy, a tylko w połowie polega na tym, co pan widzi”), sugerując, że wszystko co widzimy jest tylko grą pozorów, że szykuje jakąś wielką niespodziankę w finale. Ale z drugiej strony rezygnuje z podrzucania jakichś tropów, nakierowujących widzów na finalne uderzenie, przez co naprawdę ciężko jest domyślić się zamysłu twórców. Zakończenie podobnie, jak wcześniejszy przebieg fabuły daje sporo do myślenia, zmusza odbiorcę do innego, pewnie troszkę niewygodnego spojrzenia na otaczający nas świat. Jedyny błąd, jaki dostrzegłam w scenariuszu to witanie przez pacjentów Stonehearst Asylum XX wieku w 1900 roku, ale być może było to podyktowane ich chorobą.

Moim zdaniem warto było czekać na „Elizę Graves” (choć spora część krytyków ma inne zdanie), ponieważ w moim mniemaniu Brad Anderson godnie przeniósł znakomite opowiadanie Edgara Allana Poego na ekran, uatrakcyjniając je własnymi pomysłami. Nie ma tutaj bzdurnego efekciarstwa, czy nieustającej akcji. Jest mroczny klimat, przepiękne zdjęcia, profesjonalna realizacja, ważne przesłania i przede wszystkim hipnotyzujące sylwetki bohaterów, których nie da się jednoznacznie sklasyfikować. Polecam wielbicielom dobrych fabuł, ale równocześnie odradzam koneserom pełnych rozmachu produkcji hollywoodzkich.

5 komentarzy:

  1. To już druga zachwalająca opinia na temat tego filmu - muszę go zobaczyć :) Mam nadzieję, że uda mi się go szybko nadrobić. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. SPOILER! Był taki moment w połowie filmu, gdzie Eliza powiedziała do Edwarda coś w stylu "Gdy tak mówisz, nie brzmisz jak lekarz" (zaproponował jej ucieczkę we trójkę) i w tym momencie pomyślałam, że może on wcale nim nie jest. Stąd końcówka filmu jakoś specjalnie mnie nie zaskoczyła. Sam film uważam za dobry. Kingsley genialny jak zawsze. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Fabuła według mnie rewelacyjna! I widzę Kate Beckinsale na okładce, więc muszę obejrzeć ten film ;)

    http://pasion-libros.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kate jak zawsze piękna. Czytałam już opowiadanie i gdy nadarzy się okazja, chętnie obejrzę film.

    OdpowiedzUsuń