sobota, 15 listopada 2014

„The Toolbox Murders” (1978)


Mieszkańcy pewnego bloku mieszkalnego są terroryzowani przez seryjnego mordercę. Zamaskowany oprawca wchodzi nocą do lokali młodych, atrakcyjnych kobiet i pozbawia je życia za pomocą różnych narzędzi. Policja bezskutecznie próbuje schwytać zabójcę, który prawdopodobnie jest jednym z mieszkańców bloku. Sprawa komplikuje się, gdy mężczyzna porywa piętnastoletnią Laurie. Jej brat, Joey, niezadowolony z pracy śledczych z pomocą kolegi Kenta prowadzi własne poszukiwania dziewczyny.

Amerykański slasher Dennisa Donnelly’ego, który w 1982 roku trafił na brytyjską listę video nasty. Nakręcony za zaledwie 185 tysięcy dolarów „The Toolbox Murders” zaskakuje profesjonalną realizacją, ale odrobinę rozczarowuje nierównym scenariuszem autorstwa Nevy Friedenn, Roberta Eastera i Ann Kindberg. Konstrukcja fabuły wywołuje wrażenie, jakby twórcy nie mogli się zdecydować, w jaką estetykę celować. Przemieszanie slashera z thrillerem psychologicznym może i z założenia było ambitnym pomysłem, ale efekt nie do końca sprostał moim wymaganiom.

W pierwszej pół godzinie „The Toolbox Murders” Donnelly pokusił się o bardzo ryzykowny zabieg maksymalnego zdynamizowania akcji. Już w trakcie czołówki widzimy mężczyznę w kominiarce na twarzy, którzy dzierżąc w dłoni skrzynkę z narzędziami przemierza korytarze bloku mieszkalnego. Celem jego wędrówki jest lokum młodej kobiety, którą bez słowa wyjaśnienia dziurawi wiertarką. Kolejne mordy następują po sobie w błyskawicznym tempie. Następnej ofierze zamaskowany maniak miażdży czaszkę młotkiem, a trzeciej przerywa masturbację, aby podziurawić jej ciało gwoździami wystrzelonymi z pistoletu. Asortyment narzędzi zbrodni mordercy robi wrażenie. W trakcie półgodzinnego seansu twórcy pokazują nam w jak drastyczny sposób można wykorzystać przedmioty wchodzące w skład kolekcji każdego majsterkowicza. Smaczku scenom mordów dodaje również wybieranie instrumentów zbrodni w chwilę przed eliminacją kobiet. Oprawca śmiało wchodzi do mieszkań swoich ofiar i na ich oczach przetrząsa skrzynkę z narzędziami w poszukiwaniu najlepszego w jego mniemaniu sprzętu. Kolejnym zachwycającym elementem scen mordów jest montaż. Szybkie migawki samych aktów zbrodni przeplatane z szybkimi widokami przedmiotów domowego użytku. Z jednej strony taka realizacja irytuje niemożnością przyjrzenia się wszystkim krwawym szczegółom zabójstw, ale z drugiej wprowadza swego rodzaju powiew świeżości do nurtu slash oraz indywidualizm reżysera. Lucio Fulci charakteryzował się długimi zbliżeniami na makabryczne szczegóły, a Donnelly wyróżnił się dynamicznym montażem. Same morderstwa, choć pomysłowe nie przesadzają z rozlewem krwi. Jej barwa i konsystencja jest na tyle dopracowana, aby nie wywoływać poczucia sztuczności, ale nie bryzga w nadmiarze po ekranie. Z jednej strony ten minimalizm podnosi poziom realizmu, a z drugiej rozczarowuje zbyt oszczędną ilością szczegółów. Zatapianie się wiertła w ciele kobiety, uderzanie młotkiem raz po raz w głowę, czy wreszcie wstrzelenie gwoździ w tors i czoło nagiej osóbki twórcy pokazują tylko w migawkach. I choć trzeba się pilnować, żeby wówczas nie mrugnąć, aby cokolwiek dojrzeć chwali się profesjonalną realizację, znacznie podnoszącą poziom realizmu, który być może pociągnie za sobą zniesmaczenie, u co poniektórych odbiorców.

Po mocnym początku Donnelly stanął przed dwiema ewentualnościami dalszego pociągnięcia fabuły. Mógł kontynuować litanię zbrodni, co zapewne z czasem przekształciłoby się w zwykłą groteskę (nie przepadam za filmami nieoferującymi nic poza niekończącymi się scenami gore) bądź wyhamować akcję i zapoznać widzów z bohaterami. Na szczęście postawił na ten drugi zabieg, który początkowo przykuwał uwagę. Scenariusz skupił się na nieefektywnym śledztwie policji, który był nieodzowny dla podtrzymania logiki oraz losach młodego Joey’go, poszukującego porwanej przez mordercę piętnastoletniej siostry. Początkowo oba te wątki całkiem zgrabnie wpasowały się w scenariusz, ale przedłużający się przestój z czasem zaczął mnie strasznie nużyć. Mroczny klimat zdefiniowanego zagrożenia tak silnie oddziałujący w pierwszej pół godzinie seansu w trakcie tego przedłużającego się przestoju w środkowej partii filmu gdzieś wyparował. I nie pomogła nawet znakomita ścieżka dźwiękowa, złożona z kilku chwytliwych utworów muzycznych oraz nastrojowych tonów, skomponowanych przez George’a Deatona. Fabuła w pewnym momencie najzwyczajniej w świecie zaczyna się rozjeżdżać. Joey czasowo zapomina o porwaniu siostry i z uśmiechem na ustach (kochający braciszek…) oddaje się pomocy Kentowi w pracach remontowych. Obojgu płaci wujek Kenta, który jest dozorcą w ich bloku mieszkalnym, tj. miejscu żerowania mordercy. Policja kręci się w kółko, utwierdzając widzów w przekonaniu, że tak długi wątek kryminalny był bezcelowy, zważywszy na brak efektów starań śledczych. Na domiar złego personalia sprawcy łatwo wydedukować już w momencie jego pierwszego pojawienia się na ekranie bez kominiarki na twarzy. Scenarzyści troszkę ratują sytuację w pierwszych minutach drugiej połowy projekcji, kiedy to ujawniają oczywistą już wcześniej tożsamość mordercy i przechodzą do motywów jego działania. Twórcy slasherów rzadko tak szczegółowo skupiają się na psychice zabójców, na ogół jedynie szczątkowo ją zarysowując. Donnelly z jakiegoś powodu postanowił dokładnie zapoznać nas z procesem przekształcania się człowieka w potwora. Jego długie rozmowy z porwaną nastolatką dają nam obraz chorego psychicznie mężczyzny, który po osobistej stracie zaczął wmawiać sobie, że Laurie jest jego ukochaną zmarłą córką, a destrukcyjne czyny, których się dopuszcza są próbą oczyszczenia świata z wszelkiego zła. Na początku ta zwichrowana postać mordercy przyciąga uwagę, ale z czasem Donnelly znowuż objawia swoją obsesję nadmiernego rozciągania niepotrzebnych scen, co na powrót wieje nudą.

Po nierównej i często nużącej środkowej części seansu przychodzi kolej na dynamiczną końcówkę, której nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Finalna „rzeź”, co prawda nie epatuje taką pomysłowością, jak początek i posiłkuje się jeszcze mniejszą dawką posoki, ale jej walory stricte psychologiczne zaskakują, a nawet odrobinę szokują. Sam epilog natomiast pozostawił mnie z delikatnym uczuciem niepokoju – ot, w jednej z interpretacji ujrzałam narodziny kolejnego, trzeciego potwora.

Gdyby nieco urozmaicić stateczny środek „The Toolbox Murders” dwiema bądź trzema szybkimi scenami mordów slasher Donnelly’ego mógłby okazać się prawdziwym hitem, który nie odszedłby w zapomnienie. Ale niestety, twórcy troszkę się zapętlili w wątkach kryminalnych i psychologicznych, które w rozwinięciach przedstawiono na tyle beznamiętnie, aby nie ustrzec się sporej dozy monotonii. Pewnie, dlatego obecnie film jest tak mało znany wśród masowych odbiorców, którzy choć mogą znać remake powstały w 2004 roku (polski tytuł: „Krwawa masakra w Hollywood”) zapewne nie zdają sobie sprawy z istnienia pierwowzoru Dennisa Donnelly’ego. Jednak pomimo słabej środkowej partii tej produkcji podejrzewam, że wielbiciele klasycznych rąbanek będą zadowoleni z dynamicznego początku i końca „The Toolbox Murders”. Znakomicie zrealizowanych, realistycznie epatujących przemocą i przede wszystkim mocno klimatycznych. Moim zdaniem choćby dla tych ustępów warto zapoznać się z tą propozycją.

4 komentarze:

  1. Oglądałem to za dzieciaka i wówczas kompletnie mnie nie zainteresował, wytrzymałem kilkadziesiąt minut i wyłączyłem ;) Koniecznie muszę sobie zrobić powtórkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawet nie wiedziałam, że to pierwowzór Krwawej masakry... - z ciekawości zobaczę tą produkcję. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Może się skuszę :D
    lifewithpassionx.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  4. Z góry przepraszam za prywatę, ale na moim blogu właśnie opublikowałam filmik, nad którym pracowałam ponad miesiąc i realizacja którego zajęła mi ogromnie dużo czasu, dlatego będę bardzo wdzięczna jeżeli zajrzysz, a być może jeżeli oczywiście Ci się spodoba, to szepniesz o nim słówko znajomym . Jeszcze raz przepraszam :)
    Pozdrawiam,
    Esa:)

    OdpowiedzUsuń