Debiutancki
horror science fiction Matty’ego Beckermana, utrzymany w stylistyce found footage. Fabuła nawiązuje
do legendy Brown Mountain w Karolinie Północnej, miejsca, które wedle wielu
świadków nawiedzają tajemnicze światła, w kształcie małych kulek. Beckerman
usłyszał owe opowieści, podczas swojego pobytu w Karolinie Północnej i stały
się one bezpośrednią inspiracją scenariusza „Alien Abduction” spisanego przez
Roberta Lewisa. Jak dotąd moim ulubionym found
footage o przybyszach z innej planety są „Porwani przez obcych” z 1998
roku. Ale chociaż Beckermanowi nie udało się zbliżyć do poziomu tamtej
produkcji w ogólnym rozrachunku byłam mile zaskoczona efektami jego starań. Ale
wątpię, żeby „Alien Abduction” zdobyło uznanie wśród większej grupy odbiorców. Współcześni
widzowie szukają w filmach oryginalnych rozwiązań, których obraz Beckermana
jest pozbawiony. To raczej taka mocno schematyczna produkcja dla osób, którym
nie zależy na innowacyjności bądź akceptują powtarzalność motywów w kinie grozy.
Ja wpisuję się do tej niszy (zawsze powtarzam, że gdybym szukała w filmach
oryginalności nie byłabym wielbicielką horrorów), co zapewne ułatwiło mi
pozytywny odbiór „Alien Abduction”.
Najbardziej urzekającą cechą produkcji Beckermana jest stonowanie. Reżyser,
i chwała mu za to, nie próbował przypodobać się masom jakimikolwiek
udziwnieniami, których pełno w dzisiejszej kinematografii. Zaprezentował widzom
prostą historyjkę, która swoim nieskomplikowaniem nasuwała mi na myśl niskobudżetowe
horrory z lat 80-tych. Fabułę zawiązują krótkie relacje ludzi, którzy widzieli
tajemnicze światła w okolicach Brown Mountain. Następnie scenarzysta informuje
nas, że na owych terenach znaleziono kamerę autystycznego chłopca, Riley’ego
Morrisa z nagraniem tragicznej w skutkach wycieczki jego i rodziny. Byłam pewna,
że zrobienie operatorem chorego dziecka ma usprawiedliwić późniejszą ewentualną
chaotyczność obrazu, ale na szczęście widok rzadko jest rozproszony. Potem, jak
to często w found footage bywa
będziemy oglądać wydarzenia sfilmowane przez chłopca. Taki zabieg w tego
rodzaju obrazach zawsze mnie irytuje, ponieważ praktycznie wyklucza większe
zaskoczenie w finale – od razu wiadomo, że wszyscy zginą, bądź jak w tym
przypadku zostaną porwani. Właściwa akcja filmu skupia się na rodzinie
Morrisów, rodzicach i trójce ich dzieci, którzy wybrali się na kemping w Brown
Mountain. W pierwszej połowie seansu zaskakują jump scenki, przez wzgląd na ich nietypowe umiejscowienie. W pełnym
świetle dnia, w trakcie luźnych rozmów o niczym nagle, bez żadnego ostrzeżenia
coś wyskakuje przed ekran. Najciekawszym takim momentem jest spadanie kruków z
nieba, które jak sam Beckerman przyznał było hołdem złożonym „Ptakom” Alfreda Hitchcocka.
Widać, że reżyser doskonale rozumiał, iż zagęszczanie atmosfery i stopniowanie
napięcia przed jump sceną psuje efekt
zaskoczenia, a więc przekornie przed takimi ujęciami zrezygnował z tych
zabiegów.
Początkowy klimat tajemnicy w pięknej leśnej scenerii zostanie wyparty
większą dosłownością, kiedy nasi protagoniści natrafią na bezładnie rozrzucone
na drodze puste samochody. Podczas poszukiwania ludzi, w tunelu, zostaną
zaatakowani przez tajemniczego osobnika. Już ta pierwsza ofensywa Obcego zachwyciła
mnie swoim stonowaniem. Twórcy posiłkują się głównie migającymi światłami,
trzeszczącą ścieżką dźwiękową i zakłóceniami obrazu w kamerze Riley’ego.
Antagonistę widać jedynie w krótkich przebłyskach, co wyklucza kiczowatość.
Dalsze wizualizacje szturmu Obcego są podobne, co zapewne zniechęci wielbicieli
efektów komputerowych, ale może przypadnie do gustu poszukiwaczom daleko
idącego minimalizmu. Po punkcie kulminacyjnym w początkowej partii filmu
scenariusz zacznie podążać w stronę survivalu.
Ucieczki przez las i zabarykadowanie się w domu miejscowego będą urozmaicane
sporadycznymi atakami przybysza z innej planety, którego w całej okazałości, na
szczęście, nie będzie nam dane zobaczyć (a więc unikniemy zniechęcenia tanim
efekciarstwem). Ta konsekwentna prostota całkowicie przypadła mi do gustu, ale
nie zdałaby egzaminu, gdyby nie modyfikacja klimatu. Na początku odczuwałam
jedynie delikatną aurę tajemniczości, która z biegiem czasu została zastąpiona
zagęszczoną atmosferą wszechobecnego zagrożenia, podaną w odpowiednio mrocznej
oprawie. Jedyne, co przeszkadzało mi w odbiorze filmu to „drewniany” warsztat
aktorów, szczególnie odtwórczyni roli matki, Katherine Sigismund oraz
nieprzekonujące sylwetki protagonistów. Widać to po porwaniu Petera. Po
zabarykadowaniu się w domu miejscowego wygląda jakby rodzina zapomniała o tej
stracie, a kiedy wreszcie twórcom przypomina się, że wypadałoby na chwilę
skupić się na rozpaczy z miernym skutkiem próbuje Corey Eid, odtwórca postaci
starszego syna. Natomiast Sigismund nie potrafi wykrzesać z siebie
jakiejkolwiek wskazującej na cierpienie mimiki. Szkoda, że małego Riley’ego
(Riley Polanski) widać dopiero pod koniec, bo już po tym jednym ujęciu
podejrzewałam jego wyższość warsztatową nad pozostałą obsadą.
„Alien Abduction” skierowany jest do świadomych odbiorców. Wielbicieli
horrorów science fiction w stylistyce found
footage, którzy znajdują przyjemność w powtarzalności motywów oraz daleko
idącym stonowaniu. Poszukiwacze innowacyjności, którzy wiecznie utyskują na
wtórność kina grozy powinni trzymać się od niego z daleka, ponieważ Matty
Beckerman w ani jednej minucie nie aspirował do roli prekursora. Mnie seans
dostarczył całkiem sporo rozrywki i zaskarbił sympatię do reżysera i scenarzysty,
którzy nie próbowali przypodobać się masom. Taki prosty, nieefekciarski straszak
to w tych czasach prawdziwa rzadkość, a co za tym idzie skierowany jedynie do
niszowej grupy odbiorców.
Nie będę oszukiwał, że wzdycham do tego filmu niezmiernie głównie ze względu na stylistykę found footage, ale i na tematykę. Już wcześniej wyczaiłem gdzieś trailer, który wygląda zachęcająco. Nie liczę oczywiście na żadną innowacyjność, ale właśnie klimat i dreszczyk spowodowany prostymi, klasycznymi zabiegami. Jako że mam kilka zaległych seansów do nadrobienia, ten właśnie film obejrzę pewnie nieco później. Dzięki Buffy za tę recenzję, która jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że warto sięgnąć po tę produkcję. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń