Architekt, Matthias Stevens, zajmuje apartament na poddaszu w budynku wzniesionym
dzięki jego projektowi. Na stałe mieszka z żoną i dziećmi, ale dochodzi do
wniosku, że zarówno jemu, jak i jego przyjaciołom przyda się miejsce, w którym
w tajemnicy przed rodzinami będą mogli spotykać się z kochankami. Ich beztroska
egzystencja trwa dopóki pewnego dnia nie znajdują w apartamencie ciała młodej
kobiety. Z uwagi na fakt, że tylko oni posiadają klucze do tego miejsca
zaczynają podejrzewać siebie nawzajem i zwierzać się ze swoich mrocznych
sekretów.
W 2008 roku w Belgii powstał thriller, „Loft”, który zyskał uznanie opinii
publicznej. Dwa lata później Holenderka Antoinette Beumer nakręciła remake pod
tym samym tytułem, który w 2013 roku został okrzyknięty przez czytelników
strony Crimezone najlepszym filmem minionej dekady. Jak zwykle czujni
Amerykanie dostrzegli możliwość zarobku na europejskim pomyśle i nakręcili swój
(już drugi) remake „Loftu”, którego reżyserem jest Erik Van Looy, twórca pierwowzoru
i który właśnie gości w polskich kinach.
Obcując z holenderską wersją „Loftu” zaczęłam obawiać się o amerykański
remake, bo choć pocieszające jest, iż na krześle reżyserskim zasiadł twórca
belgijskiego pierwowzoru powątpiewam, czy Zachód zdołał powściągnąć swoje zamiłowanie
do przepychu. Scenariusz Barta De Pauwa i Saski Noort, na którego kanwie Beumer
nakręciła swoją wersję wręcz wymagał pewnej dozy rozmachu. Nowoczesne apartamentowce
oraz wystawne imprezy, na których alkohol leje się strumieniami, a młode, skąpo
odziane kobiety wabią bogatych panów swoimi wdziękami. I wreszcie piątka
głównych bohaterów z pękatymi kontami bankowymi, które umożliwiają im wcielenie
w życie każdej, choćby najbardziej niemoralnej zachcianki. Istnieje niebezpieczeństwo,
że Amerykanów poniesie ze scenografią, że bogactwo przyćmi klimat, czego udało
się uniknąć Beumer. Realia jej filmu z uwagi na problematykę scenariusza,
oczywiście, są przebogate, ale reżyserka nie zapomniała o tym magicznym
europejskim minimalizmie, który zawsze był największą siłą produkcji ze Starego
Kontynentu i podskórnym napięciu, przebijającym z dosłownie każdego ujęcia. Zaczyna
się, jak u Hitchcocka od „trzęsienia ziemi”. W apartamencie na poddaszu piątka
przyjaciół odnajduje zwłoki kobiety z rozharatanym nadgarstkiem. To wydarzenie,
jak można się spodziewać zapoczątkuje całą serię niepokojących wydarzeń, ale co
już nie jest takie przewidywalne będzie również wypadkową licznych
retrospekcji, które przybliżą nam oburzającą egzystencję głównych bohaterów.
Akcja, bardzo pomysłowo, będzie się rozgrywać na trzech płaszczyznach – podczas
przesłuchania na komisariacie już po odnalezieniu przez policję zwłok kobiety,
w ciągu tego feralnego dnia, w którym mężczyźni odkryli ciało i w trakcie
retrospekcji obrazujących wydarzenia z ich życia, które doprowadziły do owej
tragedii tudzież morderstwa. Przeskoki w czasie następują po sobie bez żadnego
ostrzeżenia, ale są na tyle umiejętnie zmontowane, żeby nie zdezorientować
odbiorców.
Po odnalezieniu ciała w lofcie mężczyźni zaczynają zastanawiać się nad
swoim kolejnym posunięciem. Dzięki przeskokom w czasie wiemy, że w końcu
zawiadomią policję, ale okoliczności tego kroku poznamy dopiero podczas mocno
zaskakującego finału. Wcześniej będziemy im towarzyszyć podczas długiej debaty
nad ciałem kobiety. Długoletnia przyjaźń pozwoliła im dobrze poznać swoje
charaktery, dlatego też każdemu z nich łatwo przychodzi podejrzewanie kolegów o
morderstwo. Choć miejsce zbrodni upozorowano na śmierć w akcie samobójczym,
łaciński napis nad głową kobiety i skrępowanie jej kajdankami każe domniemywać
zabójstwo. Grono podejrzanych znacznie zawęża fakt, że tylko piątka naszych
bohaterów (albo raczej antybohaterów) posiadała klucze do apartamentu i znała
kod do alarmu. Jednakże żaden z nich nie chce przyznać się do zbrodni. Dochodzą
więc do wniosku, że aby odkryć tożsamość mordercy muszą obnażyć swoje
najskrytsze tajemnice i cofnąć się pamięcią do wydarzeń poprzedzających cały
ten koszmar. W ten sposób widzowie w licznych retrospekcjach zapoznają się z
hulaszczym trybem życia głównych postaci filmu. Niezależność finansowa i kompleks
bogów przez lata determinowały ich niemoralne egzystencje. Niezliczona ilość
kochanek goszczona we wspólnym lofcie, często brutalne stosunki płciowe, w tym
gwałt oraz wojeryzm i przede wszystkim brak jakichkolwiek wyrzutów sumienia na
myśl o czekających na nich w domu żonach i dzieciach. Obserwując coraz śmielsze
wyczyny bohaterów ciężko jest wytypować osobę, z którą można by sympatyzować.
Właściwie tylko Bart (świetny aktorsko Fedja van Huet) wie, co to umiar i
zauważalnie źle się czuje w roli lowelasa, ale w końcu również dostosowuje się
do środowiska, w którym się obraca, zakochując się w jednej, jedynej kochance,
której ulega. Natomiast pozostali nie mają już skrupułów – biorą co chcą i
kiedy chcą, a w swoim życiu kierują się zasadą wyartykułowaną przez
policjantkę, w trakcie ich przesłuchania „byle tylko nie zostać przyłapanym”.
Beumer dozuje fakty z życia naszych bohaterów z taką precyzją, że właściwie
każde ujęcie dostarcza jakichś mniej lub bardziej oburzających wątków. Proces ich
demonizacji przebiega stopniowo z poszanowaniem suspensu i licznych
niedopowiedzeń. W ten sposób widzów ani na chwilę nie opuszcza wrażenie, że coś
zostaje celowo pomijane, że mimo ich ochoczego uzewnętrzniania się świadomie
zachowują dla siebie największe tajemnice, które jak można się tego spodziewać
ze zdwojoną siłą uderzą w odbiorców w finale. Dogłębne spojrzenie Beumer w
psychikę negatywnych postaci, zakłamane relacje międzyludzkie i bezeceństwa
mające miejsce w ich miejscu schadzek oraz na wspólnych wyjazdach znakomicie
współgrają z minimalistyczną, emocjonalną realizacją. Powolne najazdy kamery
miejscami dynamizowane montażem i przeskokami w czasie wręcz uniemożliwiają
ewentualną obronę przed wejrzeniem w psychikę prawdziwie zdemoralizowanych
mężczyzn. Empatia, moralność, umiar – takich pojęć nie ma w ich słowniku, a jak
podkreśla Bart podobny tryb życia musi doprowadzić do tragicznego finału.
Tragicznego, acz również zaskakującego. Co prawda pod koniec seansu widać, że
scenarzyści troszkę za duży nacisk położyli na zaskakujący wymiar największego
zwrotu akcji, co niektórym widzom może się wydać zanadto wydumane, ale mnie
takie zamknięcie tej jakże emocjonalnej historii niezmiernie ukontentowało.
Dawno już nie dałam się tak zmylić twórcom filmu.
Czy thriller pozbawiony realizacyjnego rozmachu na rzecz intymnych relacji
międzyludzkich może utrzymywać widza w nieustannym napięciu? Antoinette Beumer
udowadnia, że tak. „Loft” pokazuje, że kinematografii niepotrzebne są efekty
specjalne i nieustanna akcja, żeby zaangażować widzów w opowiadaną historię.
Wystarczy nietypowa konstrukcja narracyjna, dbałość o wszechobecną aurę
tajemnicy, dobry pomysł na scenariusz i ten jakże zachwycający europejski
minimalizm przebijający z dosłownie każdego kadru. Gorąco polecam każdemu
wielbicielowi filmowych thrillerów w stylu Alfreda Hitchcocka.
Thriller w stylu Alfreda Hitchcocka? Jestem jak najbardziej na TAK!
OdpowiedzUsuńNamówiłaś mnie :D Z chęcią obejrzę Loft z 2010 roku. Jestem ciekawa także, jak wygląda najnowsza wersja tego thrillera. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńŚwietny film!
OdpowiedzUsuń