Gdybym miała wskazać jednego Polaka, który w moim mniemaniu jest
najbardziej obeznany ze wszystkim, co związane z niekoronowanym królem literackiego
horroru, Stephenem Kingiem, bez wahania wybrałabym, Mando, redaktora
oficjalnego polskiego serwisu internetowego poświęconego twórczości tego
pisarza. Gdybym miała zgadywać, który z naszych rodaków napisze pierwszą
książkę poświęconą adaptacjom i ekranizacjom jego prozy postawiłabym wszystkie
pieniądze, że będzie to właśnie Mando. Cóż, jak widać hazard nie jest dla mnie,
bo ku mojemu zaskoczeniu tego wyzwania podjął się pisarz, dziennikarz i właściciel
strony „Dzika Banda”.
Jeśli ktoś czytał chociażby „Leksykon filmowego horroru” Bartłomieja
Paszylka, czy „Odrażające, brudne, złe: 100 filmów gore” Piotra Sawickiego i po
„Sprzedawcy strachu” spodziewa się podobnie usystematyzowanego zbioru recenzji
filmów inspirowanych twórczością Kinga (opowiadaniami, powieściami,
scenariuszami, minipowieściami) to się zawiedzie. Wszak Ziębiński zauważalnie
próbował napisać coś na kształt „Danse Macabre” Stephena Kinga. Nie ograniczył
się tylko do jednego tematu, wtłaczając w książkę również ciekawostki z
biografii autora, omówienia jego książek, ulubionej muzyki i utworów, które
przez lata go inspirowały. Zakres tematyczny ogromny, tak naprawdę stanowiący
materiał na pokaźny tom, ale Ziębińskiemu udało się ograniczyć jego gabaryty do
raptem trzystustronicowej lektury. Szkoda, bo w ten sposób powstały szczątkowe
recenzje wyjściowego pomysłu, które mogą stanowić jedynie szybkie przypomnienie
filmografii Kinga dla kogoś, kto się z nią już zapoznał. Osoby pragnące na
podstawie tekstów Roberta rozeznać się, czy warto sięgnąć po dany film, czy
jest szansa, że trafi w ich gust nie znajdą w nich żadnych konkretów. Tylko
opisy fabuł, subiektywne opinie, własne interpretacje i odniesienia do życia
Kinga, bez szczegółowego zagłębiania się w scenariusze, w przeważającej
większości bez opisów choćby najważniejszych scen. Ziębiński pisze na przykład,
że film był nudny, ale nie zdradza dlaczego – w ten sposób czytelnik nie może
rozstrzygnąć, czy akurat ta pozycja przypadłaby mu gustu, ponieważ jak wiadomo,
coś co nuży jednego odbiorcę innego może zachwycić. Nie sądzę, żeby autor „Sprzedawcy
strachu” nie posiadał odpowiedniego warsztatu do stworzenia szczegółowych
recenzji na miarę choćby tekstów Mando, bo w kilku momentach daje tutaj próbkę
przyjemnego w odbiorze, gawędziarskiego stylu, ale zauważalnie powściąga tę
zdolność, najprawdopodobniej żeby książka zanadto się nie rozrosła. I tutaj, w
mojej ocenie, popełnia kardynalny błąd. Narzucając sobie tak szeroką tematykę musiał
wiedzieć, że nie da się jej zadowalająco przedstawić w tak krótkim tomie.
Filmy na podstawie prozy i scenariuszy Stephena Kinga Ziębiński podzielił
na trzy części: produkcje z lat 1976-1986, 1987-1997 i 1998-2014. Najlepiej zdecydowanie
prezentuje się pierwsza i bynajmniej nie dlatego, że recenzje są szczegółowe,
bo nie są (więcej w nich ciekawostek biograficznych i streszczeń książek Kinga,
aniżeli ich adaptacji i ekranizacji), ale poza małymi wyjątkami tylko w niej
dostrzegłam miłość Ziębińskiego do historii współczesnego mistrza literackiego
horroru. W naszym zdominowanym przez malkontenctwo kraju przyjemną odskocznią
jest dla mnie czysta pasja. A tę szczególnie wyraźnie dostrzegłam w minirecenzjach
najstarszych filmów opartych na kanwie twórczości Kinga. Peany pochwalne na cześć „Carrie” Briana De Palmy, „Martwej strefy” Davida Cronenberga, „Christine” Johna
Carpentera, czy „Cujo” Lewisa Teague były muzyką dla moich uszu – rozczulającą próbką
prawdziwej miłości do kinematografii. Nawet pochwalną pieśń na cześć
znienawidzonego przeze mnie „Lśnienia” Stanley’a Kubricka czytało się
znakomicie. Nie ma dla mnie znaczenia, czy ktoś podziela moje zdanie na temat
filmu, czy książki, jeśli tylko artykułuje je z pozycji, z jakiej wychodził
Ziębiński – nie deprecjonując zdania swoich oponentów, nie wywyższając się
ponad nich (no, może poza recenzją „Desperacji”, w której trochę go poniosło) i
przede wszystkim nie szafując zdaniem często nadużywanym przez recenzentów, że
jakaś tam pozycja nigdy nie powinna powstać. Przeciwnie: często podkreśla, że
produkcja, która nie zaskarbiła sobie jego uczuć ma swoich fanów i choćby dla
nich warto było ją nakręcić. Właśnie pokora Ziębińskiego sprawia, że tę
pozycję, pomimo jej szczątkowej eksploatacji tematu czyta się w błyskawicznym
tempie, nie czując urazy do jego w moim przypadku często odmiennego zdania na
temat poszczególnych pozycji tak literackich, jak i filmowych. Jeszcze przed rozpoczęciem
lektury przygotowałam się na rozbieżność ocen autora z moimi, bo chyba nikt na
tym świecie nie ma tak spaczonego gustu, jak ja. Przyzwyczaiłam się już, że w większości
przypadków ogół chwali to, co mnie irytuje i odwrotnie. Przywykłam już do tego,
że recenzenci często podzielają zdanie krytyków, podczas gdy mnie rzadko ono
przekonuje. Dlatego też subiektywne oceny Ziębińskiego (szczególnie te
pozytywne), choć tylko okazjonalnie zbieżne z moimi z uwagi właśnie na tę
pokorę i nie wtłaczanie się w rolę znawcy tematu (raczej zwykłego obiektywnego
fana Stephena Kinga) dostarczyły mi wielu przyjemnych emocji, a momentami nawet
zaskoczyły. Otóż, Roberta nie sposób zaliczyć do kopistów ocen tak zwanych
ekspertów kina, co potwierdza choćby krytyka „Skazanych na Shawshank” i „Zielonej
mili” (skoro już jesteśmy przy Franku Daraboncie nie rozumiem, jak można było w
ogóle nie wspomnieć o takiej petardzie, jak zakończenie „Mgły”), przy okazji
której wyartykułował swoje jakże trafne obserwacje na temat „niedzielnych
wielbicieli” prozy Kinga (sama niejednokrotnie zetknęłam się z tym zjawiskiem).
Nie, autor „Sprzedawcy strachu” ma swoje zdanie i nie boi się go formułować.
Nie dostosowuje się do mas, nie powtarza opinii krytyków, żeby w lepszym
świetle przedstawić swój gust. Co więcej, interpretuje książki i filmy na swój
sposób, doszukuje się w na przykład „Misery” i „Dolores Claiborne” odniesień do
uzależniania autora od alkoholu i narkotyków. Ja owe dzieła odczytuję inaczej,
ale niezmiennie cieszą mnie tacy świadomi odbiorcy, którzy nie ograniczają się
jedynie do szybkiego oglądania/czytania, ale potrafią między słowami dojrzeć
coś więcej – to wspaniałe, że jeden utwór może być interpretowany na różne
sposoby, w zależności od odbiorcy. I to Ziębiński dobitnie tutaj pokazuje, nie wywyższając swoich interpretacji ponad inne.
Po pochwalnej części pierwszej Robert Ziębiński większy nacisk położył na
krytykę – prawie wszystkie powstałe w późniejszych okresach filmy na podstawie twórczości
Stephena Kinga bezlitośnie szkaluje. Świadczy to o obiektywizmie autora,
udowadnia, że nie jest ortodoksyjnym fanem niepotrafiącym dostrzec minusów u
swojego ulubionego pisarza, ale również zmusza do refleksji, dlaczego porwał
się na taką tematykę, skoro większość adaptacji/ekranizacji prozy Kinga uważa
za nieudane. Cóż, może Ziębiński woli krytykować, aniżeli chwalić – inna sprawa,
że mnie o wiele gorzej czytało się ciągłe niepochlebne opinie (nawet tych
filmów, które również uważam za wybitnie złe), bo jak już wspomniałam malkontenctwo,
szczególnie w takim nadmiarze zwyczajnie mnie męczy. No, ale to zdecydowanie
wina mojej spaczonej psychiki (narzekanie na sztukę mnie irytuje, ale
rozbieżność opinii już nie... kuriozum, wiem), a nie obiektywnej wartości „Sprzedawcy
strachu”.
Wydanie „Sprzedawcy strachu” Repliki opatrzono kilkoma grafikami plakatów
filmów i okładek książek, które choć są ogólnie dostępne na Internecie stanowią
miły dodatek. Niestety, nie udało się ustrzec kilku błędów. Literówki oczywiście
są tak powszechne u współczesnych wydawców, że już nauczyłam się przymykać na
to oko, ale nie mogę pozostawić bez komentarza niedopatrzeń w suplemencie
traktującym o inspiracjach Stephena Kinga. W ramach wstępu do uwielbianych przez
króla literackiego horroru filmów autor pisze, że wybrał jeden serial i dwie
produkcje kinowe, po czym wymienia serial i trzy filmy. Podobny błąd powiela
podczas wymieniania pisarzy, którymi inspiruje się w swojej twórczości King –
we wstępie mówi o czterech nazwiskach, ale przybliża pięć.
Dla kogoś, kto zapoznał się z większością twórczości Stephena Kinga i
filmów inspirowanych jego prozą oraz scenariuszami „Sprzedawca strachu” powinien
okazać się przyjemną lekturą, skrótowo przypominającą obejrzane/przeczytane
dzieła oraz zdradzającą pewne bardziej lub mniej znane fakty z życia
współczesnego mistrza literackiej grozy. I tylko takim osobom polecam tę
książkę, bo wątpię, żeby tak mało szczegółowe recenzje zachęciły bądź
zniechęciły potencjalnych odbiorców omawianych dzieł. Po tę książkę warto
sięgnąć z zupełnie innym nastawieniem – z pozycji osoby zaznajomionej z lwią
częścią bądź całością tematu, ażeby poznać zdanie innego fana, który stawia się
w pozycji zwykłego, wzbudzającego sympatię odbiorcy, a nie narcystycznego
znawcy.
Mój nr 1.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że miło poznaje się zdanie innego fana, więc ciężko mi więc narzekać na tą pozycję. Czyta się to świetnie, jednak muszę ze względu na cenę książki.
OdpowiedzUsuńWszystkie informacje podawane są skrótowo, I nie chodzi mi o recenzje, czy też ich brak. Dzięki Cthulhu, że to nie jest zbiór felietonów czy jakaś fachowa analiza filmów. Może i byłaby ważniejszą pozycją, ale mniej ciekawą dla czytelnika. Autor obrał sobie kierunek i konsekwentnie się go trzymał, w ten sposób zachęcał to samodzielnego poznania filmów.
Martwi natomiast niewielka liczba informacji okołofilmowych lub pisarzu. Zmniejsza to liczbę potencjalnie zainteresowanych osób, a większość z tych pozycji fani Kinga będą już znać. Nikogo nie zainteresuje tak skąpa biografia, a dla osób zainteresowanych filmem informacji jest niewiele więcej. A szkoda, bo wystarczyło dodać więcej plakatów, zdjęć, czy wywiadów lub ciekawostek z planu. Pytanie jednak czy wydanie tej książki byłoby wtedy możliwe i opłacalne.
Nie polecam , jednak mimo marudzenia nie jest to zła pozycja.
Mnie tam ani nie zniechęcił, ani nie zachęcił do obejrzenia filmów, których jeszcze nie widziałam. Jak już mam wątpliwości, czy jakiś film obejrzeć (chociaż akurat horrorów to nie dotyczy, bo z tego gatunku oglądam prawie wszystko, co wpadnie mi w ręce) to wolę przeczytać bardziej szczegółowe recenzje. Zwyczajnie łatwiej mi się z nich rozeznać, czy dany film, pomimo subiektywnej oceny autora, jest w moim guście.
UsuńAle jak już wspomniałam w recenzji pozbawiony narcyzmu styl autora mi się spodobał, przez co czytało się tę książkę naprawdę wyśmienicie (pomimo nieszczegółowych recenzji). Lubię teksty, których autorzy nie robią z siebie znawców danego tematu i nie wypisują na każdym kroku, że ten czy ten film nigdy powinien nie powstać, bo mnie się nie podobał, albo piszą jest tak, bo ja tak mówię, a fani tej pozycji stoją niżej ode mnie (sama się tej sztuki cały czas uczę, bo w emocjach każdego może ponieść). I choćby to zdystansowane podejście do samego siebie zasługuje na poświęcenie troszkę czasu wynurzeniom Ziębińskiego, tym bardziej, że książkę szybko się czyta.
Autor pożycza pieniądze od ludzi i nie oddaje. Wyłudza je jednym słowem. Straszny gość!
OdpowiedzUsuń