Lourdes emigruje z Salwadoru do Nowego Jorku, aby zarobić na operację
poważnie chorego syna, Olivera. Zatrudnia się w ekskluzywnej restauracji w
charakterze sprzątaczki, zarządzanej przez surową Kristen. Conocna ciężka praca
procentuje niewielkimi wypłatami, co zmniejsza szanse przeżycia Olivera. Po
kilku miesiącach monotonnej egzystencji Lourdes zaczyna świadkować niepokojącym
wydarzeniom. Męczą ją koszmary senne, wizje oraz tajemnicze byty, snujące się nocami
po restauracji. Kobieta próbuje to ignorować, aby uzbierać brakującą sumę
pieniędzy, do czasu aż tajemnicze istoty zaczynają zagrażać jej bezpieczeństwu.
Pierwszy horror w karierze Grega Ollivera na podstawie debiutanckiego
scenariusza Marca Landau. Reżysera i odtwórczynię głównej roli, Martę Milans,
nagrodzono w 2012 roku na New York City Horror Film Festival, ale do szerszej
dystrybucji film trafił dopiero w 2014 roku. Opinie krytyków były zróżnicowane
– jedni doceniali psychologię i stylistykę filmu, a inni dopatrywali się w nim
zbyt oczywistych nawiązań do twórczości Romana Polańskiego. Dysponując
niewielkim budżetem Olliver zapewne zdawał sobie sprawę, że kręci horror, który
jest skazany na niszę. Nie ma tutaj porywających efektów komputerowych (acz
specjalnych jest całkiem sporo), innowacyjnych rozwiązań i profesjonalnej
obsady. Twórcy skupili się przede wszystkim na powolnym, aczkolwiek
konsekwentnym zagęszczaniu atmosfery paranoi spowijającej główną bohaterkę,
moim zdaniem niezasłużenie nagrodzoną, pozbawioną przekonującej ekspresji Martę
Milans. Długie najazdy kamery na jej postać oraz na inne elementy ekspozycji
mają za zadanie wytworzyć pomiędzy widzem i
Lourdes pewną więź. Wzbudzić sympatię do niej, pozwolić wczuć się w jej trudną
sytuację i co za tym idzie dopingować jej w walce z nadnaturalnymi siłami.
Kameralność „Devoured” potęguje ograniczone miejsce akcji (restauracja i
małe mieszkanko Lourdes) oraz towarzyszący głównej bohaterce destrukcyjny
klimat, rodem z obrazów gore. To
całkiem interesujący zabieg, bowiem poza finałem nie spotkamy się tutaj ze
zniesmaczającymi ujęciami (chyba, że kogoś odrzuca wymiotowanie krwią bądź
wyrywanie zęba). Fabularnie Olliver czerpie z tradycji ghost stories i paranoid
films, co przyjemnie kontrastuje z przybrudzoną oprawą graficzną. Nieprzewidywalne
jump sceny (dłoń wyłaniająca się z
szafki i ręka obejmująca Lourdes w piwniczce na wino, aż podniosły mnie z
fotela) oraz znakomicie, bo minimalistycznie ucharakteryzowane zjawy, które
główna bohaterka widuje w restauracji idealnie współgrają z klimatem rodem z
krwawych nurtów horroru, co jest raczej rzadką specjalnością filmowców. Co
więcej Olliver nie ogranicza się jedynie do maksymalnie wyeksploatowanych w
nastrojówkach, konwencjonalnych ujęć zjaw i z nagła wyłaniających się z mroku
rąk, dodając coś od siebie. Najbardziej pomysłowa była scena z widmowym
mężczyzną wychodzącym z poszewki, ale sekwencje z degeneracją twarzy Olivera
również robiły spore wrażenie – szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę
ingerencję komputera, niezwykle wyważoną, jak na współczesnego twórcę horroru.
Oprócz pokaźnej liczby stricte horrorowych scen scenariusz skupia się na
trudnym pożyciu imigrantki w konsumpcyjnym Nowym Jorku. Kobieta codziennie
obserwuje bogatą klientelę restauracji, w której pracuje mając bolesną
świadomość rozwarstwienia społecznego. Podczas, gdy ona rozpaczliwie walczy o
każdy grosz, który przesądzi o życiu lub śmierci jej jedynego syna osoby
stołujące się w renomowanej restauracji mogą sobie pozwolić na bezrefleksyjne
wydawanie pokaźnych kwot. Podczas, gdy ona staje przed koniecznością dorabiania
sobie nierządem jej przełożona zarabia więcej niż może wydać, co wcale nie
powstrzymuje jej przed ciągłym poniżaniem Lourdes. Relacja głównej bohaterki z
Kristen ma na celu uświadomienie widzom problemu białego niewolnictwa na
emigracji. Ludzie, którzy pragną lepszego życia w bardziej rozwiniętych krajach
stają się całkowicie zależni od lepiej sytuowanych, ślepych na ich krzywdę
obywateli wielkich metropolii. We współczesnym kinie grozy nieczęsto można
spotkać się z drugim, głębszym dnem i to w dodatku tak przekonująco zarysowanym.
Scenarzysta popełnił kardynalny błąd w końcówce – poszedł w przewidywalną,
często poruszaną w kinie grozy kliszę. W zamyśle dążył do zaserwowania widzom
dwóch zaskakujących zwrotów akcji, mających za zadanie całkowicie zmienić sens
wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej. Problem tylko w tym, że ja od początku
oglądałam ten film z takiej perspektywy. UWAGA
SPOILER Nietrudno domyślić się, że syn głównej bohaterki nie żyje, a po
„Bladym strachu” chyba nie ostał się żaden wielbiciel kina grozy, który obcując
z takimi scenariuszami już na wstępie nie zakładałby psychozy głównej postaci.
Moje rozżalenie tym bardziej wzmaga fakt, że można to było zakończyć w bardziej
pomysłowy sposób – choćby czyniąc Kristen i jej partnera mordercami, karmiącymi
swoich gości ludzkim mięsem (sugerowało to ujęcie porcjowania ręki przez
rzeźnika, które niestety scenarzysta zrzucił na karb rozchwianej psychiki
Lourdes) KONIEC SPOILERA.
Gdyby nie finał produkcja Ollivera mogłaby być prawdziwą bombą, ale w takim
kształcie, w jakim zamknięto tę historię nie mogę rozpływać się w zachwytach.
Wydarzenia mające miejsce przed tą feralną końcówką robią wrażenie, zarówno
fabularnie, jak i realizacyjnie (choć antyfonom niszówek na pewno nie przypadną
do gustu) i choćby z ich powodu warto sięgnąć po tę pozycję. Dobry film, ale
nic poza tym, a to wszystko przez brak inwencji scenarzysty w ostatnich
minutach projekcji. Szkoda, bo naprawdę można to było zamknąć w lepszym stylu.
Cóż, z tego co piszesz, to trochę szkoda. Jeśli widz odgaduje schemat, to film jest nieudany. W horrorze zakończenie jest szczególnie ważne. Ja oglądając "Blady strach" nie domyśliłam się zakończenia i tak powinno być.
OdpowiedzUsuń