wtorek, 3 lutego 2015

„Devoured” (2012)


Lourdes emigruje z Salwadoru do Nowego Jorku, aby zarobić na operację poważnie chorego syna, Olivera. Zatrudnia się w ekskluzywnej restauracji w charakterze sprzątaczki, zarządzanej przez surową Kristen. Conocna ciężka praca procentuje niewielkimi wypłatami, co zmniejsza szanse przeżycia Olivera. Po kilku miesiącach monotonnej egzystencji Lourdes zaczyna świadkować niepokojącym wydarzeniom. Męczą ją koszmary senne, wizje oraz tajemnicze byty, snujące się nocami po restauracji. Kobieta próbuje to ignorować, aby uzbierać brakującą sumę pieniędzy, do czasu aż tajemnicze istoty zaczynają zagrażać jej bezpieczeństwu.

Pierwszy horror w karierze Grega Ollivera na podstawie debiutanckiego scenariusza Marca Landau. Reżysera i odtwórczynię głównej roli, Martę Milans, nagrodzono w 2012 roku na New York City Horror Film Festival, ale do szerszej dystrybucji film trafił dopiero w 2014 roku. Opinie krytyków były zróżnicowane – jedni doceniali psychologię i stylistykę filmu, a inni dopatrywali się w nim zbyt oczywistych nawiązań do twórczości Romana Polańskiego. Dysponując niewielkim budżetem Olliver zapewne zdawał sobie sprawę, że kręci horror, który jest skazany na niszę. Nie ma tutaj porywających efektów komputerowych (acz specjalnych jest całkiem sporo), innowacyjnych rozwiązań i profesjonalnej obsady. Twórcy skupili się przede wszystkim na powolnym, aczkolwiek konsekwentnym zagęszczaniu atmosfery paranoi spowijającej główną bohaterkę, moim zdaniem niezasłużenie nagrodzoną, pozbawioną przekonującej ekspresji Martę Milans. Długie najazdy kamery na jej postać oraz na inne elementy ekspozycji mają za zadanie wytworzyć pomiędzy widzem i Lourdes pewną więź. Wzbudzić sympatię do niej, pozwolić wczuć się w jej trudną sytuację i co za tym idzie dopingować jej w walce z nadnaturalnymi siłami.

Kameralność „Devoured” potęguje ograniczone miejsce akcji (restauracja i małe mieszkanko Lourdes) oraz towarzyszący głównej bohaterce destrukcyjny klimat, rodem z obrazów gore. To całkiem interesujący zabieg, bowiem poza finałem nie spotkamy się tutaj ze zniesmaczającymi ujęciami (chyba, że kogoś odrzuca wymiotowanie krwią bądź wyrywanie zęba). Fabularnie Olliver czerpie z tradycji ghost stories i paranoid films, co przyjemnie kontrastuje z przybrudzoną oprawą graficzną. Nieprzewidywalne jump sceny (dłoń wyłaniająca się z szafki i ręka obejmująca Lourdes w piwniczce na wino, aż podniosły mnie z fotela) oraz znakomicie, bo minimalistycznie ucharakteryzowane zjawy, które główna bohaterka widuje w restauracji idealnie współgrają z klimatem rodem z krwawych nurtów horroru, co jest raczej rzadką specjalnością filmowców. Co więcej Olliver nie ogranicza się jedynie do maksymalnie wyeksploatowanych w nastrojówkach, konwencjonalnych ujęć zjaw i z nagła wyłaniających się z mroku rąk, dodając coś od siebie. Najbardziej pomysłowa była scena z widmowym mężczyzną wychodzącym z poszewki, ale sekwencje z degeneracją twarzy Olivera również robiły spore wrażenie – szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę ingerencję komputera, niezwykle wyważoną, jak na współczesnego twórcę horroru. Oprócz pokaźnej liczby stricte horrorowych scen scenariusz skupia się na trudnym pożyciu imigrantki w konsumpcyjnym Nowym Jorku. Kobieta codziennie obserwuje bogatą klientelę restauracji, w której pracuje mając bolesną świadomość rozwarstwienia społecznego. Podczas, gdy ona rozpaczliwie walczy o każdy grosz, który przesądzi o życiu lub śmierci jej jedynego syna osoby stołujące się w renomowanej restauracji mogą sobie pozwolić na bezrefleksyjne wydawanie pokaźnych kwot. Podczas, gdy ona staje przed koniecznością dorabiania sobie nierządem jej przełożona zarabia więcej niż może wydać, co wcale nie powstrzymuje jej przed ciągłym poniżaniem Lourdes. Relacja głównej bohaterki z Kristen ma na celu uświadomienie widzom problemu białego niewolnictwa na emigracji. Ludzie, którzy pragną lepszego życia w bardziej rozwiniętych krajach stają się całkowicie zależni od lepiej sytuowanych, ślepych na ich krzywdę obywateli wielkich metropolii. We współczesnym kinie grozy nieczęsto można spotkać się z drugim, głębszym dnem i to w dodatku tak przekonująco zarysowanym.

Scenarzysta popełnił kardynalny błąd w końcówce – poszedł w przewidywalną, często poruszaną w kinie grozy kliszę. W zamyśle dążył do zaserwowania widzom dwóch zaskakujących zwrotów akcji, mających za zadanie całkowicie zmienić sens wszystkiego, co widzieliśmy wcześniej. Problem tylko w tym, że ja od początku oglądałam ten film z takiej perspektywy. UWAGA SPOILER Nietrudno domyślić się, że syn głównej bohaterki nie żyje, a po „Bladym strachu” chyba nie ostał się żaden wielbiciel kina grozy, który obcując z takimi scenariuszami już na wstępie nie zakładałby psychozy głównej postaci. Moje rozżalenie tym bardziej wzmaga fakt, że można to było zakończyć w bardziej pomysłowy sposób – choćby czyniąc Kristen i jej partnera mordercami, karmiącymi swoich gości ludzkim mięsem (sugerowało to ujęcie porcjowania ręki przez rzeźnika, które niestety scenarzysta zrzucił na karb rozchwianej psychiki Lourdes) KONIEC SPOILERA.

Gdyby nie finał produkcja Ollivera mogłaby być prawdziwą bombą, ale w takim kształcie, w jakim zamknięto tę historię nie mogę rozpływać się w zachwytach. Wydarzenia mające miejsce przed tą feralną końcówką robią wrażenie, zarówno fabularnie, jak i realizacyjnie (choć antyfonom niszówek na pewno nie przypadną do gustu) i choćby z ich powodu warto sięgnąć po tę pozycję. Dobry film, ale nic poza tym, a to wszystko przez brak inwencji scenarzysty w ostatnich minutach projekcji. Szkoda, bo naprawdę można to było zamknąć w lepszym stylu.   

1 komentarz:

  1. Cóż, z tego co piszesz, to trochę szkoda. Jeśli widz odgaduje schemat, to film jest nieudany. W horrorze zakończenie jest szczególnie ważne. Ja oglądając "Blady strach" nie domyśliłam się zakończenia i tak powinno być.

    OdpowiedzUsuń