Ellen Wheeler dręczą koszmary senne, które przypominają jej o traumatycznej
przeszłości. Podczas jednej z bezsennych nocy kobieta dostrzega w opuszczonym
domostwie naprzeciwko zwłoki mężczyzny. Wzywa policję, która we wskazanym przez
nią miejscu nie znajduje niczego podejrzanego. Jej mąż John i najlepsza
przyjaciółka Sarah zaczynają podejrzewać, że Ellen ponownie przechodzi załamanie
nerwowe.
Scenariusz „Nocnych widm” autorstwa Evana Jonesa i Tony’ego Williamsona powstał
na kanwie dramatu Lucille Fletcher. Za reżyserię odpowiadał Brian G. Hutton, a
w roli głównej wystąpiła gwiazda Hollywood, Elizabeth Taylor. Zrealizowany w
Wielkiej Brytanii film, w przeciwieństwie do zwykłych widzów, nie zyskał
aprobaty krytyków, którzy zarzucali mu między innymi przeciętność i
staromodność.
„Nocne widma” łączą w sobie cechy thrillera z horrorem psychologicznym.
Hutton postawił na daleko idący minimalizm, tak realizacyjny, jak i fabularny. Miejsce
akcji w głównej mierze rozgrywa się w okazałym domostwie głównej bohaterki,
Ellen Wheeler, w której przebywa wraz z mężem, przyjaciółką i służącą. Kameralna
sceneria znakomicie współgra z surowym, typowo brytyjskim wypieszczonym
klimatem oraz mocno uwypuklonymi akcentami psychologicznymi (choć napięcie z
czasem zaczyna trochę kuleć). Akcję zawiązuje hitchcockowski motyw („Okno na
podwórze”) dojrzenia przez Ellen w opuszczonym budynku naprzeciwko zwłok
mężczyzny z poderżniętym gardłem, spoczywających na fotelu przy oknie. Owe „pierwsze
uderzenie” szczytowej grozy to naprawdę zgrabnie zmontowana sekwencja
trzaskającej okiennicy, rozświetlanej błyskawicami przeplatana z wyolbrzymionym
przerażeniem malującym się na twarzy Ellen – nienaturalnie ekspresywnej, wręcz
teatralnej Elizabeth Taylor, co akurat jest typowe u tej grającej „na starą
modłę” aktorki. Od tego momentu będziemy świadkować coraz bardziej paranoicznym
zachowaniom głównej bohaterki. Ciągłe wzywanie policji oraz podejrzewanie
sąsiada o zakopanie zwłok w ogrodzie odmalowują obraz prawdziwie rozchwianej
psychicznie kobiety, histeryczki, która nie radzi sobie z tym, co zobaczyła i
która nie jest w stanie przekonać nikogo do swoich racji. Jej małżonek John (powściągliwy
Laurence Harvey, stanowiący świetną przeciwwagę dla egzaltowanej Taylor)
zawiązuje koalicję z przyjaciółką Ellen, Sarah Cooke, znakomitą Billie
Whitelaw, która już zawsze będzie dla mnie demoniczną panią Baylock z „Omena”.
Wspólnie starają się skłonić Ellen do leczenia psychiatrycznego, co zapewne utwierdzi
niektórych widzów w przekonaniu, że główna bohaterka nie jest szalona.
Scenarzyści stosują prosty, mylący zabieg – celowo uwypuklają paranoję Ellen,
czy to za pomocą zgrabnie zmontowanych koszmarów sennych, migawkowo przybliżających
nam jej traumatyczną przeszłość, czy histerycznego, miejscami infantylnego sposobu
bycia. Jako, że z czasem intryga kryminalna wysunie się na pierwszy plan
zaznajomieni z tego rodzaju kinem widzowie zaczną wypatrywać mniej oczywistych
tropów, skrytych za szaleńczym zachowaniem pani Wheeler. Z czasem twórcy zaczną
zbaczać z głównej problematyki filmu (paranoi Ellen i jej podejrzeń, co do
morderstwa w sąsiedztwie) i wyrywkowo skupiać się na pozostałych bohaterach
filmu. Podejrzane zachowanie Sarah, umawiającej się z tajemniczym, żonatym
mężczyzną i szprycującej Ellen środkami nasennymi to kolejny mylący zabieg,
odsuwający podejrzenia od istoty finału. Jeden z motywów pobocznych,
oczywiście, nietrudno przedwcześnie rozszyfrować, ale rozwiązanie głównego
wątku uświadomił mi już, że Hutton nie tylko wykpił konwencjonalne kryminalne
triki, ale również zadrwił z moich, wyrobionych przez kinematografię i
literaturę oczekiwań.
Wspomniana już brytyjska powściągliwość w kręceniu filmów w „Nocnych
widmach” szczególnie mocno rzuca się w oczy. Surowe, ostre zdjęcia, stateczna
praca kamery i minimalistyczna forma przekazu prezentują się „jak spod igły”.
Wyłączając dynamiczne koszmary senne Ellen, scenę z widokiem trupa za oknem i
mistrzowsko poprowadzony, dosłowny finał brakuje tutaj szaleństwa, większej
swobody w generowaniu klimatu. Oczywiście, groza ze sceny na scenę wzrasta, ale
wygląda to tak, jakby twórcy wyliczyli sobie, ile maksimum napięcia zawrzeć w
każdym ujęciu, również w kulminacjach i nie wychodzili poza tą rachunkowość. Braku
staranności na pewno nie można im zarzucić, aczkolwiek taka pozbawiona
szaleństwa realizacja szybko przestaje zaskakiwać – odbiorca wie, czego może
spodziewać się po następnej, stricte horrorowej scenie i mentalnie przygotowuje
się na uderzenie. Wyłączając finał, bo naprawdę niełatwo jest przewidzieć, jak
scenarzyści zamkną tę historię.
Scenariusz, choć delikatnie inspirowany Hitchcockiem, w moim mniemaniu
stanowi największą siłę „Nocnych widm”. Zadowala również obsada (poza Taylor,
choć jej fani zapewne będą innego zdania), surowa atmosfera grozy oraz wywrotowy
finał, który w mistrzowskim stylu zwieńcza całą intrygę. Ale nie zabrakło
również mankamentów. Szczególnie zniechęca pozbawiona większej dosłowności
forma przekazu oraz wypieszczone budowanie dramaturgii, które z czasem
przestaje trzymać w napięciu. Gdyby to poprawić mielibyśmy prawdziwą perełkę
kina grozy, bo scenariusz naprawdę ma duży potencjał, ale w takiej formie
pozostaje jedynie dobry psychologiczny dreszczowiec, umilający wolny czas.
Właśnie szukałam czegoś do umilenia dzisiejszego wieczoru koniecznie z dobrego rocznika :)
OdpowiedzUsuńJestem niezwykle ciekawa tego scenariuszu, który wychwalasz.
OdpowiedzUsuńW związku ze zmianą nazwy mojego bloga pojawił się problem dotyczący obserwowania. Moje posty nie są wyświetlane w Twoim pulpicie nawigacyjnym. Aby to zmienić należy odobserwować mnie i zaobserwować na nowo. Mam nadzieję, że nie sprawi Ci to żadnego problemy. Natomiast dzięki temu będziesz na bieżąco z nowymi postami.
Pozdrawiam.
Żaden problem. Już zrobione.
Usuń