sobota, 7 lutego 2015

„Nocne widma” (1973)


Ellen Wheeler dręczą koszmary senne, które przypominają jej o traumatycznej przeszłości. Podczas jednej z bezsennych nocy kobieta dostrzega w opuszczonym domostwie naprzeciwko zwłoki mężczyzny. Wzywa policję, która we wskazanym przez nią miejscu nie znajduje niczego podejrzanego. Jej mąż John i najlepsza przyjaciółka Sarah zaczynają podejrzewać, że Ellen ponownie przechodzi załamanie nerwowe.

Scenariusz „Nocnych widm” autorstwa Evana Jonesa i Tony’ego Williamsona powstał na kanwie dramatu Lucille Fletcher. Za reżyserię odpowiadał Brian G. Hutton, a w roli głównej wystąpiła gwiazda Hollywood, Elizabeth Taylor. Zrealizowany w Wielkiej Brytanii film, w przeciwieństwie do zwykłych widzów, nie zyskał aprobaty krytyków, którzy zarzucali mu między innymi przeciętność i staromodność.

„Nocne widma” łączą w sobie cechy thrillera z horrorem psychologicznym. Hutton postawił na daleko idący minimalizm, tak realizacyjny, jak i fabularny. Miejsce akcji w głównej mierze rozgrywa się w okazałym domostwie głównej bohaterki, Ellen Wheeler, w której przebywa wraz z mężem, przyjaciółką i służącą. Kameralna sceneria znakomicie współgra z surowym, typowo brytyjskim wypieszczonym klimatem oraz mocno uwypuklonymi akcentami psychologicznymi (choć napięcie z czasem zaczyna trochę kuleć). Akcję zawiązuje hitchcockowski motyw („Okno na podwórze”) dojrzenia przez Ellen w opuszczonym budynku naprzeciwko zwłok mężczyzny z poderżniętym gardłem, spoczywających na fotelu przy oknie. Owe „pierwsze uderzenie” szczytowej grozy to naprawdę zgrabnie zmontowana sekwencja trzaskającej okiennicy, rozświetlanej błyskawicami przeplatana z wyolbrzymionym przerażeniem malującym się na twarzy Ellen – nienaturalnie ekspresywnej, wręcz teatralnej Elizabeth Taylor, co akurat jest typowe u tej grającej „na starą modłę” aktorki. Od tego momentu będziemy świadkować coraz bardziej paranoicznym zachowaniom głównej bohaterki. Ciągłe wzywanie policji oraz podejrzewanie sąsiada o zakopanie zwłok w ogrodzie odmalowują obraz prawdziwie rozchwianej psychicznie kobiety, histeryczki, która nie radzi sobie z tym, co zobaczyła i która nie jest w stanie przekonać nikogo do swoich racji. Jej małżonek John (powściągliwy Laurence Harvey, stanowiący świetną przeciwwagę dla egzaltowanej Taylor) zawiązuje koalicję z przyjaciółką Ellen, Sarah Cooke, znakomitą Billie Whitelaw, która już zawsze będzie dla mnie demoniczną panią Baylock z „Omena”. Wspólnie starają się skłonić Ellen do leczenia psychiatrycznego, co zapewne utwierdzi niektórych widzów w przekonaniu, że główna bohaterka nie jest szalona. Scenarzyści stosują prosty, mylący zabieg – celowo uwypuklają paranoję Ellen, czy to za pomocą zgrabnie zmontowanych koszmarów sennych, migawkowo przybliżających nam jej traumatyczną przeszłość, czy histerycznego, miejscami infantylnego sposobu bycia. Jako, że z czasem intryga kryminalna wysunie się na pierwszy plan zaznajomieni z tego rodzaju kinem widzowie zaczną wypatrywać mniej oczywistych tropów, skrytych za szaleńczym zachowaniem pani Wheeler. Z czasem twórcy zaczną zbaczać z głównej problematyki filmu (paranoi Ellen i jej podejrzeń, co do morderstwa w sąsiedztwie) i wyrywkowo skupiać się na pozostałych bohaterach filmu. Podejrzane zachowanie Sarah, umawiającej się z tajemniczym, żonatym mężczyzną i szprycującej Ellen środkami nasennymi to kolejny mylący zabieg, odsuwający podejrzenia od istoty finału. Jeden z motywów pobocznych, oczywiście, nietrudno przedwcześnie rozszyfrować, ale rozwiązanie głównego wątku uświadomił mi już, że Hutton nie tylko wykpił konwencjonalne kryminalne triki, ale również zadrwił z moich, wyrobionych przez kinematografię i literaturę oczekiwań.

Wspomniana już brytyjska powściągliwość w kręceniu filmów w „Nocnych widmach” szczególnie mocno rzuca się w oczy. Surowe, ostre zdjęcia, stateczna praca kamery i minimalistyczna forma przekazu prezentują się „jak spod igły”. Wyłączając dynamiczne koszmary senne Ellen, scenę z widokiem trupa za oknem i mistrzowsko poprowadzony, dosłowny finał brakuje tutaj szaleństwa, większej swobody w generowaniu klimatu. Oczywiście, groza ze sceny na scenę wzrasta, ale wygląda to tak, jakby twórcy wyliczyli sobie, ile maksimum napięcia zawrzeć w każdym ujęciu, również w kulminacjach i nie wychodzili poza tą rachunkowość. Braku staranności na pewno nie można im zarzucić, aczkolwiek taka pozbawiona szaleństwa realizacja szybko przestaje zaskakiwać – odbiorca wie, czego może spodziewać się po następnej, stricte horrorowej scenie i mentalnie przygotowuje się na uderzenie. Wyłączając finał, bo naprawdę niełatwo jest przewidzieć, jak scenarzyści zamkną tę historię.

Scenariusz, choć delikatnie inspirowany Hitchcockiem, w moim mniemaniu stanowi największą siłę „Nocnych widm”. Zadowala również obsada (poza Taylor, choć jej fani zapewne będą innego zdania), surowa atmosfera grozy oraz wywrotowy finał, który w mistrzowskim stylu zwieńcza całą intrygę. Ale nie zabrakło również mankamentów. Szczególnie zniechęca pozbawiona większej dosłowności forma przekazu oraz wypieszczone budowanie dramaturgii, które z czasem przestaje trzymać w napięciu. Gdyby to poprawić mielibyśmy prawdziwą perełkę kina grozy, bo scenariusz naprawdę ma duży potencjał, ale w takiej formie pozostaje jedynie dobry psychologiczny dreszczowiec, umilający wolny czas.  

3 komentarze:

  1. Właśnie szukałam czegoś do umilenia dzisiejszego wieczoru koniecznie z dobrego rocznika :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem niezwykle ciekawa tego scenariuszu, który wychwalasz.

    W związku ze zmianą nazwy mojego bloga pojawił się problem dotyczący obserwowania. Moje posty nie są wyświetlane w Twoim pulpicie nawigacyjnym. Aby to zmienić należy odobserwować mnie i zaobserwować na nowo. Mam nadzieję, że nie sprawi Ci to żadnego problemy. Natomiast dzięki temu będziesz na bieżąco z nowymi postami.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń