środa, 5 sierpnia 2015

„Zjadacz grzechów” (2003)


Ksiądz i członek Zakonu Karolingów, Alex Bernier, dowiaduje się, że jego mentor, ekskomunikowany Dominic, popełnił samobójstwo. W tym samym czasie z zakładu psychiatrycznego ucieka Mara Sinclair, młoda kobieta, którą Alex niegdyś egzorcyzmował. Razem wyruszają do Rzymu, aby pochować Dominica i rozwiązać zagadkę jego śmierci. Bernier nie daje wiary zapewnieniom przełożonych, że przywódca Karolingów sam odebrał sobie życie. Podobne zdanie ma jego przyjaciel, członek tego samego zakonu, Thomas Garrett, który również przyjeżdża do Rzymu, aby dopomóc Alexowi w śledztwie. Oględziny ciała Dominica naprowadzają ich na trop legendarnego zjadacza grzechów, nieśmiertelnego wroga Kościoła, który dzięki odpowiedniemu rytuałowi przejmuje na siebie przewinienia osób, którym księża odmawiają rozgrzeszenia.

Scenarzysta i reżyser „Zjadacza grzechów”, Brian Helgeland, na realizację swojego filmu przeznaczył aż 38 milionów dolarów. Inwestycja się nie zwróciła – wpływy nie pokryły nakładów, pomimo rozpoznawalności nazwiska twórcy „Zjadacza grzechów”. W światku filmowym Helgeland zasłynął głównie, jako scenarzysta (m. in. „Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów”, „Rzeka tajemnic”, „Teoria spisku”) i twórca głośnego „Obłędnego rycerza”, ale jego wcześniejsze przedsięwzięcia nie rzutowały na odbiór „Zjadacza grzechów”. Szczególnie przez krytyków, którzy w swoich recenzjach nie omieszkali wypunktować wszystkich w ich mniemaniu przywar produkcji Helgelanda.

„Zjadacz grzechów” to taka hybryda thrillera i horroru religijnego, podana z iście hollywoodzkim sznytem. Scenariusz Helgelanda zainspirowała legenda o osobnikach wyklętych przez Kościół, którzy jakoby dzięki odpowiednim obrzędom uwalniali umierających od grzechów. W zalewie tych wszystkich straszaków religijnych o opętaniach, demonach i Antychrystach pomysł wyjściowy jawił się całkiem nowatorsko. W każdym razie miał szansę wyróżnić się w światku filmowej grozy, gdyby nie owa nieszczęsna realizacja. Przyznaję, że po pierwszym seansie „Zjadacza grzechów” byłam ukontentowana – tak bardzo dałam się porwać oryginalnemu pomysłowi wyjściowemu, że przymknęłam oczy na liczne mankamenty tej produkcji. Dopiero ponowna projekcja uświadomiła mi, że superlatywy nie rekompensują całkowicie negatywów. Kiedy mija „efekt nowości” pozostaje jedynie zwykły przeciętniak, przy którym owszem można miło spędzić wolny czas, ale bez większych zachwytów. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest prosta – innowacyjna koncepcja nie jest w stanie w pojedynkę zagwarantować sukcesu. Żeby wyróżnić się na tle innych filmów z tego samego gatunku należałoby jeszcze zadbać o realizację i konsekwentną narrację. Helgeland natomiast zauważalnie dał się omamić pokaźnym nakładom pieniężnym, skusić drogim efektom komputerowym, które sprawiały wrażenie „poupychanych na siłę”, niepotrzebnych, tak jakby imperatywem twórcy było jedynie popisywanie się nowoczesną technologią.

Początkowo, kiedy Helgeland skupia się na kryminalnych aspektach fabuły „Zjadacz grzechów” prezentuje się całkiem zacnie. Poznajemy młodego księdza, członka fikcyjnego Zakonu Karolingów, Alexa Berniera (w tej roli znakomity Heath Ledger), który wyrusza do Rzymu, aby rozwiązać zagadkę śmierci swojego mentora, Dominica. Towarzyszy mu młoda, wrażliwa malarka, Mara Sinclair (całkiem przekonująca kreacja Shannyn Sossamon), zbiegła z zakładu psychiatrycznego, do którego trafiła po próbie samobójczej. Z czasem dołącza do nich przyjaciel Alexa, Thomas Garrett (równie przyzwoity Mark Addy). I od tego momentu rozpoczyna się właściwa akcja filmu, czyli poszukiwania tajemniczego zjadacza grzechów, który najprawdopodobniej zamordował Dominica. Od tego momentu fabuła zaczyna się też rozjeżdżać, tak jakby Helgeland nie mógł się zdecydować, jaki kierunek obrać. Na początku sugerował, że Mara posiada jakieś niezwykłe moce, pozwalające jej wejrzeć w przyszłość Alexa. Dał również do zrozumienia, że postrzega rzeczywistość inaczej niż zwykli śmiertelnicy, ale ku mojemu zaskoczeniu nie rozwinął tego wątku. W dalszej części seansu potraktował jej postać po macoszemu, aż do końcówki nie powierzając jej jakiegoś bardziej znaczącego zadania. Wykorzystał jej postać jedynie do pociągnięcia wątku miłosnego, notabene również niewystarczająco rozwiniętego. Innym zaledwie zarysowanym wątkiem jest interakcja Alexa i Thomasa z tajemniczym, zakapturzonym heretykiem, który wykorzystuje konających ludzi do dawania odpowiedzi na trudne pytania. Nasi protagoniści korzystają z ich pomocy w poszukiwaniu zjadacza grzechów, ale do tego właściwie ogranicza się rola owej tajemniczej sekty – Helgeland jakoś nie kwapi się, żeby nieco przybliżyć nam jej specyfikę. Jednakże gwoli sprawiedliwości pod koniec filmu wyjawia chociaż ambicje jej przywódcy, a to już coś. Kolejnym sprowadzonym jedynie do krótkich wtrąceń aspektem filmu jest krytyka Kościoła katolickiego, która zapewne popchnęła amerykańskie pismo „Faith & Family” do umieszczenia „Zjadacza grzechów” na pierwszym miejscu listy najbardziej antykatolickich filmów wszech czasów. Helgeland poświęca troszkę miejsca na zadanie pytania o zasadność ekskomuniki, co poniektórych wiernych i w dosyć kontrowersyjny sposób przybliża nam przywary tak zwanego rozgrzeszenia. Zauważa, że niektóre grzechy dla Kościoła są niewybaczalne, nawet jeśli człowiek, który je popełnił całe życie poświęcił pracy dla tej wspólnoty. Usprawiedliwia wroga kleru, pożeracza grzechów, który jak sam mówi podobnie jak Chrystus wybacza wszystkim, w przeciwieństwie do księży. Moralizatorski aspekt scenariusza w moim mniemaniu jest jednym z najlepszych, ale w „Zjadaczu grzechów” odnajdziemy jeszcze dwa interesujące wątki. Pierwszym jest walka Karolingów z demonami, których twarze w migawkach, co prawda wygenerowano komputerowo, ale w porównaniu do dalszych partii filmu dosyć oszczędnie. Tutaj na największą uwagę zasługuje dosyć klimatyczna scena starcia Alexa z demonem, który przybrał postać dzieci na cmentarzu oraz scysja Thomasa z duchem w podziemiach należących do tajemniczej sekty. Drugim ciekawym wątkiem jest ten przewodni, czyli relacje Berniera ze zjadaczem grzechów. Ale tylko na płaszczyźnie psychologicznej, bo obrzędy, które odprawia nieśmiertelny wróg Kościoła odznaczają się już wielce irytującym, sztucznym efekciarstwem, podobnie jak finalne starcie.

„Zjadacz grzechów” to typowy przykład filmu religijnego zrealizowanego z wielkim przepychem, popisującego się efektami komputerowymi i bogatą, zabytkową scenerią, który konfrontuje widza z różnego rodzaju, nierozwijanymi należycie wątkami. Przez to sprawia wrażenie dosyć rozproszonego, efekciarskiego widowiska, który owszem ma również coś ciekawego i innowacyjnego (w kinematografii) do powiedzenia, ale nie na tyle, żeby zachwycić co bardziej wymagających odbiorców. Może gdyby Brian Helgeland dysponował mniejszym budżetem jego film wyróżniałby się nie tylko pomysłem wyjściowym, ale również nastrojową realizacją, która chociaż utrzymywałaby widzów w jakimś tam napięciu emocjonalnym. W takim kształcie niestety film nie dostarcza mocniejszych emocji, ale na jednorazowy seans bez wygórowanych oczekiwań może się nadać.

2 komentarze:

  1. Pamiętam, że strasznie się napaliłam na ten film, bo Heath i bo taka tematyka. Ale już w trakcie oglądania poczułam zawód. Jakiś taki nudny i powolny był, nie wiem, czegoś mu brakowało.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyzwoite kino na raz. Oczywiście bez zachwytów i wymienione przez ciebie wady znajdują pokrycie w filmie, niemniej - szczególnie w kwestii horrorów - oglądałem masę gorszych produkcji. Problem "Zjadacza grzechów" jest taki, że udaje że jest czymś więcej, niż tylko rozrywkową produkcją, a niestety nic więcej w nim nie ma. W każdym razie obejrzeć można

    OdpowiedzUsuń