niedziela, 27 września 2015

„Contracted: Phase II” (2015)


Pracownik socjalny, Riley, po śmierci Samanthy, zarażonej chorobą zamieniającą ludzi w zombie szuka u siebie objawów zakażenia. Badania u zaprzyjaźnionego lekarza nie wykazują żadnych odchyleń od normy, ale samopoczucie Riley’a i doniesienia medialne o powiększającej się liczbie zarażonych coraz mocniej go alarmują. Kiedy mężczyzna zaczyna krwawić z różnych otworów w ciele postanawia odnaleźć źródło choroby, nosiciela BJ-a, którego poszukuje również policja w związku z epidemią, która wybuchła w mieście. Riley ma nadzieję, że psychopatyczny mężczyzna, opętany żądzą ukarania społeczeństwa za między innymi rozwiązłość seksualną posiada antidotum na zarazę. Jeśli nie, Riley pociesza się myślą, że przed śmiercią zdoła pozbawić go życia.

W 2013 roku Eric England nakręcił zombie movie prawdopodobnie zainspirowany „Thanatomorphose”, który odcinał się od romerowskich motywów, do których tak bardzo przyzwyczaiła się szeroka opinia publiczna. Pod kątem realizacji „Contracted” silniej nawiązywał do stylistyki body horrorów, aniżeli filmów o żywych trupach.  Wspólnie ze wspomnianym „Thanatomorphose” i „Starry Eyes”, „Contracted” stanowił obiecującą zapowiedź na nowy, propagowany w kinematografii motyw powolnej degradacji ciała pokazanej bez pominięcia najdrobniejszych szczegółów. Reżyser drugiej odsłony „Contracted”, Josh Forbes i jej scenarzysta Craig Walendziak chyba nie zrozumieli koncepcji tych trzech zbliżonych tematycznie obrazów, albo zwyczajnie uznali, że dostosowanie się do oczekiwań masowych odbiorców, nawykłych do popularnych konwencji przyniesie im większe zyski. Nisza, w którą celował pierwowzór nieżerujący na ogranych motywach została przez obu panów niemalże całkowicie pominięta. Demokracja, jak zwykle zwyciężyła - scenariusz sequela dostosowano przede wszystkim do preferencji większości.

Jestem fanką „Contracted”, „Thanatomorphose” i „Starry Eyes”, głównie przez ową świeżość, jaką wprowadzili w skostniałe konwencje różnego rodzaju krwawych horrorów i oczywiście odważne odcięcie się od preferencji szerokiej opinii publicznej. Naturalną koleją rzeczy po kontynuacji tego pierwszego obrazu spodziewałam się takiej samej konsekwencji w budowaniu typowej dla tych produkcji osi fabularnej. I jakież było moje zdziwienie, kiedy uświadomiłam sobie, że jeśli pominąć kilka ozdobników mam do czynienia z typowym zombie movie, ochoczo nawiązującym do często eksploatowanych motywów. Fabuła „Contracted: Phase II” rozpoczyna się w chwili zakończenia jedynki, co wskazuje, że produkcja nie jest przeznaczona dla widzów nieznających poprzedniej części. Główną rolę tym razem powierzono mężczyźnie, przyzwoitemu aktorsko Mattowi Mercerowi, który jak pamiętamy z poprzedniej odsłony współżył z zarażoną wirusem zombizmu Samanthą. Wydawać by się mogło, że lwia część akcji w nawiązaniu do fabuły jedynki zostanie poświęcona jego przemianie w klaustrofobicznych wnętrzach mieszkania, w którym egzystuje wraz z babcią, ale jak już wspomniałam „Contracted: Phase II” to nie „Contracted”. Choć film rozwija parę wątków z części pierwszej więcej czasu poświęca na odcinanie się od zamysłu Englanda i dostosowywanie do mas. Tak więc zamiast wirusa, który moralizatorsko rozprzestrzenia się jedynie drogą płciową, mamy zarazę, którą można zainfekować drugiego człowieka również przez płyny ustrojowe. Najbardziej niebezpiecznym, bo świadomym nosicielem choroby jest zaburzony psychicznie BJ, który współżyje z kobietami, aby ukarać społeczeństwo. Nie musi się aż tak wysilać, wszak wystarczy pocałunek, aby zarazić ofiarę, ale nasz BJ łączy przyjemne z „pożytecznym” oraz ma nadzieję, że jego niechlubna działalność uświadomi ludziom, jakie niebezpieczeństwa płyną z rozwiązłości seksualnej. Przesłanie wciśnięte na siłę, ażeby dać fanom „Contracted” coś, co zapamiętali z poprzedniego filmu, bo w pozostałych aspektach wirus zombizmu charakteryzuje się już tym samym, czym zaraza dziesiątkująca ludzkość w typowych zombie movies. W przeciwieństwie do jedynki, w której tajemniczy BJ pozostawał w cieniu w kontynuacji twórcy sporo czasu poświecili jego charakterystyce, na czym straciła kreacja głównego bohatera. Zresztą nie tylko przez BJ-a, rolę Riley’a ograniczono do absolutnego minimum. Scenarzysta wtłoczył w akcję również policyjne śledztwo, które było konieczne dla podniesienia wiarygodności fabuły, ale summa summarum nie natchnęło fabuły niczym godnym uwagi. No może poza atakiem babci na policjantów, który z miejsca skojarzył mi się z „[Rec]” i remakiem „Świtu żywych trupów”, co podobnie jak inne szarże żywych trupów jasno wskazywało, że Forbes pragnie propagować znane motywy zombie movies, ale przynajmniej zadowalało dopracowaną, odrażającą charakteryzacją.

Policyjne śledztwo i rewelacje z życia BJ-a przeplatają się tutaj z egzystencją zarażonego Riley’a, która to początkowo jest najsilniejszym wątkiem scenariusza. Najbliżej jej do fabuły jedynki, ale tylko do pewnego momentu. Przemiana mężczyzny nie ma w sobie takiej siły, jak metamorfoza Samanthy, bo twórcy podeszli do niej o wiele delikatniej i nie przyłożyli większej wagi do generowania tożsamego klaustrofobicznego klimatu towarzyszącego osobie samotnie borykającej się z wirusem w czterech ścianach małego mieszkanka. Ale mimo tego pobieżnego podejścia do tematu ekspertom od efektów specjalnych udało się ożywić nudnawą fabułę kilkoma znakomicie oddanymi sekwencjami gore. Krew buchająca z nosa, ust i penisa Riley’a, ropne wykwity na ciele i wreszcie robaki kłębiące się pod skórą, którą tak samo, jak w „Boogeymanie 2” mężczyzna wyjmuje z ciała po uprzednim rozcięciu skóry. Kolejną sceną, która zachwyciła mnie swoim realizmem było rozoranie paznokciami własnej dłoni przez klientkę Riley’a. Więcej elementów typowych dla body horrorów, które ożywiłyby nieco monotonną, chwilami niepotrzebnie silącą się na dowcip fabułę nie zauważyłam. Chyba, że za takowe uznać zabijanie żywych trupów (obowiązkowy strzał w głowę), przyzwoicie oddane dzięki profesjonalnym efektom specjalnym, ale niewyróżniające się na tle innych kręconych taśmowo zombie movies. Na koniec warto wspomnieć o oprawie wizualnej, która stała w dużej sprzeczności z miałką, niczego niewnoszącą do gatunku fabułą. Atmosfera nie miała w sobie nic z duszącej aury jedynki podszytej wszechobecnym zepsuciem, Forbes postawił raczej na ciemne barwy, bez klimatu odrażającego cielesnego rozpadu, ale za to tak konsekwentnie utrzymywane przez cały seans, że aż miło się patrzyło. Pod koniec ten mroczny klimat nieprzyjemnie kontrastował z dowcipnymi dialogami (rozmowa z handlarzem), ale poza tym znacząco podnosił poziom tej produkcji. O tyle, o ile można podnieść poziom tak banalnej fabuły.

Po znakomitej jedynce dostałam zwykłą wydmuszkę, bezwstydnie podpinającą się pod znany tytuł tylko po to, żeby pójść w stronę oklepanych schematów. Zamiast niszowego zombie movie dostałam coś, co próbuje sprostać oczekiwaniom szerokiej opinii publicznej i nawet to średnio mu wychodzi. Całkowita porażka to to nie jest, choćby przez wzgląd na realistyczne efekty specjalne i mroczną oprawę wizualną, ale fabularnie nie tego się spodziewałam po filmie, mającym być kontynuacją relatywnie oryginalnego „Contracted”.

3 komentarze:

  1. Widzę, że się zgadzamy co do tego filmu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie. Realizacja na plus, ale fabuła... Naprawdę miałam nadzieję, nawet po lekturze Twojej recenzji, że twórcy dwójki nie pójdą tak dalece w banał, że silniej nawiążą do konwencji jedynki, w końcu za wyznacznik mieli dosyć oryginalne spojrzenie na zombie movie, ale niestety postawili na ograne schematy:(

      Usuń
  2. Zgadzam się. Ograne schematy to najgorsze, na czym twórcy mogli oprzeć kontynuację. Mimo tego obraz ogląda się w miarę znośnie ze względu na bardzo dobrą, dorównującą jedynce charakteryzację i chociaż fabuła nie zmierza w tym kierunku, w którym byśmy chcieli, to nie można odmówić dwójce tego, że zgrabnie pociągnęła kontynuację poprzednich wydarzeń. Aczkolwiek nie tego oczekiwałem.

    OdpowiedzUsuń