czwartek, 7 stycznia 2016

„Za młoda by umrzeć?” (1990)


Piętnastoletnia Amanda Sue Bradley zostaje oskarżona o zabójstwo, za co grozi jej śmierć w komorze gazowej i oczekuje w celi na proces. Mniej więcej rok temu dziewczyna mieszkała jeszcze w małym miasteczku z matką i ojczymem, który wykorzystywał ją seksualnie. Następnie wyszła za cztery lata starszego od siebie chłopaka, który porzucił ją trzy miesiące później. Po tym wydarzeniu Amanda uciekła do miasta, gdzie poznała Billy’ego Cantona, który załatwił jej pracę w klubie ze striptizem. Zniewolonej przez porywczego mężczyznę czternastolatce przyszło żyć w bezlitosnych realiach, z których rozpaczliwie próbowała się wydostać. Nadzieję na lepsze życie dał jej żołnierz, Mike Medwicki, ale jak się z czasem okazało ta znajomość przysporzyła Amandzie kolejnych kłopotów.

Telewizyjny dramat psychologiczny z elementami thrillera wyreżyserowany przez Roberta Markowitza. Scenariusz spisali David Hill i Goerge Rubino luźno nawiązując do prawdziwej historii Attiny Marie Cannaday i Davida Gray’a, oskarżonych o porwanie i zabójstwo sierżanta Ronalda Wojcika. W czasie procesu Cannaday miała szesnaście lat i zarówno jej, jak i Gray’owi za czyn, jaki popełnili groziła kara śmierci poprzez wstrzyknięcie trucizny. Scenariusz „Za młoda by umrzeć?” przede wszystkim miał być swego rodzaju manifestem naświetlającym problem skazywania na śmierć nieletnich w Stanach Zjednoczonych. Twórcy postarali się o jak największe zbrutalizowanie treści, przy zachowaniu delikatnej formy, wyraźnie opowiadając się po jednej stronie, celem swoistego pogrywania na emocjach widza, a przez to nakłonienia go do zadumy nad bądź co bądź niełatwym wyzwaniem, jakie stanęło przed wymiarem sprawiedliwości. Główna rola przypadła Juliette Lewis. W większości filmów z jej udziałem, jakie do tej pory widziałam aktorka charakteryzowała się egzaltowanym infantylizmem (inaczej nie potrafię tego określić) – przesadzonym akcentowaniem zdziecinnienia przebijającego z osobowości jej postaci. W „Za młoda by umrzeć?” podobnie, jak w przypadku postaci, jakie kreowała później w choćby remake’u „Przylądka strachu”, „Kalifornii” i w „Urodzonych mordercach” uzewnętrzniający się co chwila infantylizm pasował do charakteru jej bohaterek, ale egzaltacja Lewis po raz kolejny wzbudziła we mnie niesmak. Partnerujący jej Brad Pitt w roli czarnego charakteru wypadł nieporównanie lepiej, wręcz doskonale. Co ciekawe aktorzy spotkali się ponownie trzy lata później na planie thrillera pod tytułem „Kalifornia”, gdzie z podobnymi manierami kreowali charakterologicznie odrobinkę zbliżone role, do tych, jakie przypadły im w udziale w „Za młoda by umrzeć?”.

Na początku filmu dowiadujemy się, że piętnastoletnia Amanda Sue Bradley zostaje oskarżona o morderstwo, za które grozi jej komora gazowa. Akcja rozgrywa się w Oklahomie, gdzie nigdy nie korzystano z tego rodzaju egzekucji, ale przymknijmy oko na tę oczywistą wpadkę. Scenarzyści celowo tak szybko zdradzają, jaki los czeka zagubioną nastolatkę, żeby wymusić na widzach częste zadawanie sobie pytania postawionego w tytule filmu podczas retrospekcji, przybliżających ostatni rok z jej życia. Już pierwsza scena z niedalekiej przeszłości Amandy wskazuje stanowisko, jakie zajęli twórcy. Stronniczość, sympatyzowanie z dziewczyną, która nie z własnej woli została wrzucona w otchłań piekła miało na celu naświetlić publiczności wady amerykańskiego systemu. Matnia, w jaką wpada nastolatka, ciąg koszmarnych wydarzeń stwarzają idealne warunki do wkroczenia na drogę przestępczą. Co prawda prokurator stwierdza, że wielu ludzi z podobnym zapleczem zostaje lekarzami i ma absolutną rację, ale nie czuje się w obowiązku dodać, że również wielu wkracza na destrukcyjną ścieżkę. Tragizm Amandy zasadza się na jej bierności. Dziewczyna jest zbyt niedojrzała, żeby stawić czoło problemom, skutecznie odeprzeć zgubny wpływ innych, przez co nieustannie pada ofiarą ludzi, w których rozpaczliwie próbuje znaleźć oparcie. Wykorzystywana seksualnie przez ojczyma i wygnana z domu przez zazdrosną matkę, przedkładającą nad dobro własnego dziecka utrzymanie przy sobie porywczego kochanka, opuszczona przez niedojrzałego męża Amanda w końcu wpada w szpony zaprawionego w światku przestępczym Billy’ego Cantona, który wykorzystuje ją do własnych celów, brutalnie oddzierając ją z niewinności. Zbrodnia nastolatki jest sumą kilku czynników, których według jej obrońcy amerykański wymiar sprawiedliwości woli nie zauważać, bo tak jest łatwiej. Wpływ środowiska, w jakim przyszło obracać się nieletniej, przez wzgląd na jej młody wiek i osobowość ciągle naiwnej i żyjącej marzeniami dziewczyny według jej obrońcy ma decydujące znaczenie dla tej sprawy. Zależna od starszego mężczyzny, doskonale znającego realia, w jakim oboje egzystują i potrafiącego wykorzystywać prawidła nimi rządzące do własnych celów, zastraszona i stłamszona przez niego dziewczyna biernie poddaje się jego woli. Bo w końcu jak raz stawiła mu czoło i tak wróciła do punktu wyjścia i to w dodatku w poczuciu kolejnej zdrady – zdrady człowieka, którego obdarzyła bezwarunkową miłością. Nierząd, narkotyki i twarda ręka Cantona to codzienność zagubionej Amandy, pragnącej jedynie opieki, którą przecież w tak młodym wieku powinna otrzymać.

I teraz przedkładając krótką biografię Amandy Sue Bradley scenarzyści stawiają przed nami pytanie, na które łatwo odpowiedzieć, przez wzgląd na stronnicze przedstawienie problematyki, ze wszak miar starające się (i to skutecznie) wzbudzić współczucie do głównej bohaterki. Czy dziewczyna zasłużyła na śmierć zważywszy na wszystkie okoliczności tej sprawy? Twórcy idą jeszcze dalej snując przed nami wizję świata, w którym coraz więcej nieletnich popełnia zbrodnie, nie zawsze jedynie z własnej winy i w którym władze nie robią absolutnie nic, żeby poprawić ich byt, a co za tym idzie zawrócić ich z przestępczej ścieżki, jaką podążają. Prewencja jest czystą fikcją, wymiar sprawiedliwości jest ułomny, bo skutecznie potrafi działać głównie po fakcie, kiedy jest już za późno żeby kogokolwiek uratować. „Za młoda by umrzeć?” konfrontuje nas z niezwykle trudnym problemem, na który w tym momencie, w którym poznajemy główną bohaterkę nie ma już remedium. Jest już za późno, a ławie przysięgłych (której szeregów nie chciałabym zasilać swoją obecnością) pozostaje do rozstrzygnięcia czy w tej konkretnej sprawie należy kierować się emocjami, zrozumieniem dla oskarżonej, czy raczej potrzebą wymierzenia kary adekwatnej do zbrodni, o jaką ją posądzono, zadośćuczynienia krzywdzie ofiary i jej rodziny. Warstwą fabularną filmu, choć odżegnującą się od dosłowności i pozbawioną zaskakujących zwrotów akcji scenarzyści wręcz skradli moją uwagę. Emocje, jakie się we mnie kłębiły, podczas śledzenia ciągu nieszczęść, z jakimi przyszło zmierzyć się niewinnej nastolatce dosłownie przytłaczały swoją intensywnością. Przybrudzony klimat dodatkowo wzmagał poczucie beznadziei, intensyfikował przygnębiające realia, w jakim przyszło żyć Amandzie, która z zewnątrz przedwcześnie dorosła, ale wewnątrz pozostała zagubioną dziewczynką wywodzącą się z patologicznej rodziny, której życie właściwe zostało przekreślone już na starcie. Można ponarzekać na niedostatki realizatorskie oraz miejscami sztuczne wybuchy silnych emocji u głównej bohaterki, ale to pierwsze akurat specjalnie mi nie przeszkadzało. Nie zaważyło na realizmie, gorzkiej prawdzie o świecie przebijającej ze scenariusza, a chwilami nawet potęgowało i tak już ciężką atmosferę mentalnego upadku.

„Za młoda by umrzeć?” polecam przede wszystkim osobom niebojącym się konfrontacji z ważkimi problemami tego świata, skorym do roztrząsania pewnych ważnych kwestii w trakcie seansu i gotowych na całą gamę skrajnych emocji towarzyszących podczas obcowania z dosłownie każdym ujęciem produkcji. Film Roberta Markowitza oczywiście nie jest zupełnie pozbawiony wad, ale w zderzeniu z taką fabułą i takim klimatem właściwie schodzą one na dalszy plan, ustępując pola naprawdę zajmującej i brutalnej historii – treścią, nie formą.

1 komentarz:

  1. Jest to jeden z moich ulubionych filmów.
    Pozdrawiam i zapraszam:
    http://kruczegniazdo94.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń