piątek, 8 lipca 2016

„Oko kota” (1985)


W 1983 roku Lewis Teague po raz pierwszy przeniósł na ekran prozę Stephena Kinga, a konkretniej jego powieść „Cujo”. Wówczas scenariusz napisali Don Carlos Dunaway i Lauren Currier. Dwa lata później Teague znowu wziął na siebie reżyserowanie historii na kanwie twórczości współczesnego niekoronowanego króla literackiego horroru, tym razem jednak mając do dyspozycji scenariusz samego Kinga. „Oko kota” jest antologią, w skład której wchodzą trzy krótkie opowiastki, spięte postacią bohaterskiego kota. Wydaje się, że rezolutny, podróżujący zwierzak, pełniący funkcję klamry i zarazem głównego bohatera ostatniej historii był głównym sprawcą przychylności widzów, choć podobnie jak opowieść zamykająca całą serię natchnął „Oko kota” aurą bardziej przystającą do kina familijnego, aniżeli rasowego horroru. Opinii publicznej zanadto to nie przeszkadzało, może dlatego, że pomimo małej dawki grozy zawartej w antologii całość ogląda się naprawdę przepysznie, jeśli rzecz jasna zdoła się przymknąć oczy na odrobinę kiczu. Przedsięwzięcie Lewisa Teague i Stephena Kinga zostało docenione przez wielu krytyków oraz było nominowane do International Fantasy Film Award, a odtwórczyni jednej z ról, mała Drew Barrymore, otrzymała nominację do Young Artist Award.

Wstęp, obrazujący pogoń sponiewieranego bernardyna za tytułowym kotem nawiązywał do „Cujo”, ale na tym nie kończą się aluzje do twórczości Stephena Kinga – w dalszej części seansu zobaczymy również odniesienia do „Christine”, „Martwej strefy” i „Cmętarza zwieżąt”. Kot wychodzi zwycięsko ze zmagań z groźnym psiskiem, a zaraz potem doświadcza wizji, w której mała dziewczynka (Drew Barrymore, dla której King specjalnie rozpisał tę rolę, gdyż jeden z producentów antologii, Dino De Laurentiis był zachwycony jej występem w „Podpalaczce”) informuje go, że znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie i prosi, aby przybył jej z odsieczą. Zwierzak nie ma jednak szansy niezwłocznie wyruszyć w drogę, bo zostaje schwytany przez pracownika Quitters Inc. W tym momencie rozpoczyna się pierwszy pełny segment wchodzący w skład „Oka kota”, będący ekranizacją opowiadania Stephena Kinga, znajdującego się w zbiorze „Nocna zmiana”. Obawiałam się, że opowieść o firmie, która w bezwzględny sposób uwalnia palaczy od nałogu na ekranie straci na atrakcyjności. Bazujący na znakomitym pomyśle, mistrzowsko opowiedziany utwór literacki wciągał już od pierwszej strony, ale nic nie gwarantowało powtórki sukcesu w filmowej wersji. Okazało się jednak, że opowieść ma w sobie taką moc, iż bez problemu znajduje rację bytu również po przełożeniu na język filmu. Czołową rolę palacza pragnącego zerwać z nałogiem powierzono Jamesowi Woodsowi, który natchnął postać Dicka Morrisona krztyną komizmu, wydającego się być jednym z głównych składników całej antologii, ale o dziwo to nie złagodziło niewygodnego położenia, w jakim się znalazł. Pracownicy firmy, do której zwraca się Morrison nie przebierają w środkach. Już podczas pierwszej wizyty kierownik informuje Jima, że ich metody są bezpardonowe, acz diablo skuteczne. Zresztą nic w tym dziwnego, skoro, aby zmusić klienta do zaprzestania palenia papierosów są gotowi skrzywdzić jego bliskich. Kierownik Quitters Inc. informuje Morrisona, że będzie nieustannie obserwowany przez jego ludzi. Pierwsze złamanie zakazu palenia będzie skutkowało rażeniem prądem jego żony, drugie sprawi, że taki sam los spotka jego córkę. Jeśli to nie pomoże ktoś zgwałci jego małżonkę, a kolejna niesubordynacja doprowadzi do czyjejś śmierci. Pomysł był doprawdy znakomity, choć zarówno w filmowej, jak i literackiej odsłonie wymagał od odbiorcy odrobiny dobrej woli, przymknięcia oczu na naciągany akcent nieustannej inwigilacji. Jeśli zdoła się wybaczyć Kingowi tę drobinę nieprawdopodobności można cieszyć się naprawdę wspaniałą opowieścią, mogącą zatrwożyć, jeśli postawi się na miejscu Jima. Sama ewentualność znalezienia się w takiej sytuacji budzi dyskomfort, bo nie można być pewnym, czy w takich okolicznościach postąpiłoby się właściwie, czy nie powieliłoby się błędu głównego bohatera bądź nawet go powieliło. Aczkolwiek ten dylemat są w stanie pojąć chyba tylko i wyłącznie nałogowcy.

Za „Gzymsem” w wersji literackiej (utwór również zamieszczono w zbiorze „Nocna zmiana”) jakoś szczególnie nie przepadam, głównie przez rozwlekłe opisy szczegółów szaleńczej wędrówki głównego bohatera. W filmowej odsłonie niniejsza problematyka odnajduje się o wiele bardziej widowiskowo. W czym nie ma niczego zaskakującego, bo choć Stephen King jest mistrzem plastycznych, poruszających wyobraźnię opisów to przecież nie jest w stanie tak dokładnie, jak operatorzy odmalować przepaści rozciągającej się pod stopami głównego bohatera, kurczowo przywierającego do gładkiej ściany i pomimo strachu starającego się obejść ogromny budynek po wąskim gzymsie. Nasz nieszczęśnik znalazł się w tym niewygodnym położeniu przez romans, w jaki wdał się z żoną majętnego człowieka, mającego obsesję na punkcie zakładów. Bogacz obiecuje mu odstąpić swoją małżonkę i przekazać dużą sumę pieniędzy, jeśli zdoła przetrwać wędrówkę po gzymsie. Jak się z czasem okazuje nie bez utrudniania owego zadania przez antagonistę. „Gzyms” w wersji filmowej może się podobać, głównie przez przyprawiające o zawrót głowy ujęcia przepaści rozciągającej się pod stopami głównego bohatera, ale też za sprawą zgrabnego podsycania napięcia. Czy to częstymi chwilowymi wytrąceniami z równowagi, na skutek nieprzewidzianych wydarzeń, czy samego położenia mężczyzny ostrożnie stąpającego po wąskim gzymsie. Wydaje się, że główny bohater nie z własnego wyboru rzucił wyzwanie prawom fizyki, dlatego też nietrudno o emocjonalny odbiór tej opowieści, aż do wstrząsającego finału, moim zdaniem będącego najlepszym możliwym zamknięciem niniejszego segmentu.

Tymczasem tytułowy kotek po wydostaniu się z apartamentu bogacza, który rzucił szaleńcze wyzwanie kochankowi swojej żony dociera wreszcie do małej Drew Barrymore, mieszkającej z rodzicami w uroczym domku w spokojnej, malowniczej okolicy. Dziewczynka jest zachwycona nowym przyjacielem, ale tej znajomości nie pochwala jej matka, nieufnie nastawiona do przybłędy. Pozwala jednak, żeby kot z nimi został, zastrzegając jednak, że noce ma spędzać poza domem. To o tyle problematyczny zakaz, że jej córce (czemu rodzicielka nie potrafi dać wiary) w nocy grozi wielkie niebezpieczeństwo ze strony trolla, wychodzącego ze ściany i starającego się skraść jej oddech. Bajeczka? Z całą pewnością, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę kiczowatego stwora - szkaradnego, acz swoją aparycją wywołującego śmiech zamiast niepokoju. Warstwa fabularna również cechuje się swoistą baśniowością, wszak dostajemy historię o walecznym kocie, starającym się znaleźć sposób na wyeliminowanie zagrożenia, czyhającego na bezbronną, śpiącą dziewczynkę i natrafiającego na poważne przeszkody poczynione przez jej nieświadomą niebezpieczeństwa matkę. Groza miała chyba wynikać z rzekomych dziecięcych wyobrażeń o potworze w pokoju, które przybierają realny wymiar, ku zaskoczeniu rodziców dziewczynki (mniejszego w przypadku ojca, który już wcześniej zdawał się mieć pewne wątpliwości), ale choć twórcy bardzo się starali podkręcić atmosferę grozy tak podczas opowieści Barrymore na użytek ojca o wrednym trollu mieszkającym w ścianie, jak w trakcie jego nocnych, złowieszczych poczynań w pokoju dziewczynki, nie udało się wytworzyć gęstego klimatu tożsamego dla filmowego horroru. Aczkolwiek przy nastawieniu na wciągającą opowiastkę fantastyczną o wielkiej przyjaźni człowieka i zwierzęcia oraz gotowości do ogromnych poświęceń ze strony tego drugiego można liczyć na całkiem poruszającą opowieść. Stephen King napisał ją specjalnie dla tej antologii - ostatni segment nie jest odwzorowaniem żadnego z jego literackich utworów tylko kawałkiem spisanym z myślą o filmie i małej Drew Barrymore.

Po „Oko kota” najlepiej chyba sięgnąć z myślą o lżejszej grozie, z odrobiną komizmu, groteski, kiczu i fantasy. Ale też z długimi fragmentami nasyconymi podskórnym napięciem, wypływającym tak z warstwy fabularnej, diablo emocjonalnych sytuacji, jak strony technicznej, wydobywającej sporo wizualnych atrakcji z problematyki, choć nie bez drobnych wpadek, jak choćby w przypadku obrazu trolla czyhającego na oddech małej dziewczynki. Jeśli chce się obejrzeć ciekawe krótkie historyjki, pomysłowo spięte postacią bohaterskiego kota, acz w łagodnej horrorowej odsłonie to można śmiało sięgnąć po „Oko kota”, choćby w poszukiwaniu odprężenia po ciężkim dniu.

1 komentarz:

  1. Nie znam. Ale skoro na motywach Kinga, to chętnie się zapoznam.

    OdpowiedzUsuń