środa, 28 grudnia 2016

„Autopsja Jane Doe” (2016)

Owdowiały koroner Tommy Tilden ma zrobić sekcję zwłok młodej niezidentyfikowanej kobiety. Jej ciało znaleziono w piwnicy domu, którego właściciele zostali brutalnie zamordowani. Z uwagi na toczące się śledztwo Tommy przystępuje do pracy wieczorem tuż po otrzymaniu ciała, a asystuje mu syn Austin, technik medyczny. Już wstępne oględziny ciała Jane Doe uświadamiają mężczyznom, że mają do czynienia z bardzo zagadkową sprawą, a stan jej organów wewnętrznych tylko utwierdza ich w tym przekonaniu. Nietypowe obrażenia odniesione przez młodą kobietę to nie wszystko, dużo bardziej niepokojące są zjawiska, które zaczynają mieć miejsce w kostnicy, i które wydają się być ściśle powiązane z niezidentyfikowanym ciałem kobiety, spoczywającym na stole sekcyjnym.

„Autopsja Jane Doe” to trzeci pełnometrażowy obraz w reżyserskiej karierze Norwega Andre Ovredala – wcześniej nakręcił „Future Murder” i głośnego „Łowcę trolli”. Stworzenie czystego gatunkowo horroru było jego pomysłem. Sam poprosił swojego agenta o znalezienie odpowiedniego scenariusza, którym okazało się wspólne dzieło Iana B. Goldberga i Richarda Nainga. Ich scenariusz zaintrygował Ovredala tak bardzo, że bez dłuższego namysłu zdecydował się przełożyć go na ekran. „Autopsję Jane Doe” nakręcono w Wielkiej Brytanii, a premierowy pokaz odbył się na Toronto International Film Festival. Amerykańska opinia publiczna, z krytykami włącznie, bardzo entuzjastycznie zareagowała na przedsięwzięcie Norwega. Pojawiły się nawet głosy, że to jeden z najlepszych horrorów 2016 roku, ale zważywszy na fakt, że konkurencja nie była zbyt silna wcale nie musi być to odbierane jako wielki komplement.

„Autopsja Jane Doe” pod kątem podejścia do gatunku zauważalnie dzieli się na dwie części. Pierwsza ociera się o stylistykę gore, za sprawą widoku miejsca zbrodni oraz portretu pracy koronera Tommy'ego Tildena i asystującego mu syna, Austina. Najbardziej dosadne są sekcje zwłok, ze szczególnym wskazaniem na badanie ciała tytułowej niezidentyfikowanej kobiety, ale pewnie nie zdołają one wywołać mdłości u nawykłych do krwawego kina odbiorców, bo choć efektom specjalnym nie można zarzucić braku realizmu to ujęcie tematu sprawia, że ma się wrażenie, iż głównym celem Ovredala wcale nie było zniesmaczanie widzów. Owszem, raczy się nas dużymi zbliżeniami na czynności głównych bohaterów pracujących przy ludzkich zwłokach, ale akcent położony na chłodną sferę zawodową jest tak wyraźny, że łagodzi odrażający wydźwięk aspektów gore pokazywanych na ekranie. W sumie to nawet uradowała mnie taka perspektywa – spojrzenie na sekcję z punktu widzenia profesjonalistów nawykłych do widoku śmierci zamiast standardowej taniej makabreski, która we współczesnej kinematografii grozy rzadko wychodzi zadowalająco. Drugim, dużo bardziej atrakcyjnym elementem, na fundamentach którego zbudowano pierwszą partię „Autopsji Jane Doe” jest aura tajemniczości, którą początkowo potęguje każda kolejna rewelacja zaobserwowana przez koronera i jego asystenta podczas badania zwłok niezidentyfikowanej młodej kobiety. Ojciec i syn zauważają między innymi złamania nadgarstków i kostek, brak języka, blizny na narządach wewnętrznych i trującą roślinę w przełyku, co każe im sądzić, że mają do czynienia z ofiarą niewyobrażalnych tortur. Dużo bardziej zagadkowe są jednak niejasne symbole znalezione w ciele Jane Doe, które zwracają uwagę szczególnie po zakończeniu oględzin wnętrza korpusu, niemalże porażając pomysłowym umiejscowieniem. Andre Ovredal unika wszelkich dłużyzn, z mistrzowską precyzją dozując osobliwe informacje o stanie zwłok, dzięki czemu właściwie z miejsca silnie angażuje widza w zagadkę, którą stara się wyjaśnić dwóch koronerów. Oglądający staje u boku dwóch wzbudzających sympatię protagonistów (bezbłędne kreacje Briana Coxa i Emile Hirscha) i razem z nimi usilnie stara się dojść do prawdy, z przeświadczeniem, że czas nie działa na ich korzyść. Bo już od chwili wwiezienia ciała młodej kobiety do prosektorium Tommy'ego Tildena nie miałam wątpliwości, że sprowadzi ono na obu mężczyzn jakieś nieszczęście. Jeśli jednak ktoś będzie powątpiewał w nadnaturalną naturę, jak wiele na to wskazuje, nieżywej kobiety (w tej roli Olwen Catherine Kelly, która jak zauważył sam reżyser nie miała łatwego zadania, ale moim zdaniem wywiązała się z niego wprost doskonale) to twórcy błyskawicznie rozwieją ową niepewność poprzez między innymi samoistnie włączające się radio i tajemniczy zgon kota Tommy'ego – finalnie przygnębiający, ale należy również zauważyć, że okoliczności poprzedzające tę tragedię stanowią próbkę fenomenalnego wyczucia gatunku. Powolna wędrówka Austina po pomieszczeniach skąpanych w bladym świetle wydobywającym się z lamp rozwieszonych na ścianach i długie wpatrywanie się w ciemny przewód wentylacyjny to prawdziwy majstersztyk kompilacji napięcia i mrocznego klimatu, który dosłownie przygniata zagęszczającą się atmosferą nieuchronnego nieszczęścia i zmusza widza do przygotowania nerwów na spodziewane uderzenie. No właśnie, spodziewane – w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo jednym z nielicznych mankamentów „Autopsji Jane Doe” w moim mniemaniu jest brak zamierzonego efektu ze strony jump scenek. Ovredal na szczęście nie uciekał się zbyt często do tych prymitywnych zabiegów, uznając wyższość nastrojowych, trzymających w napięciu sekwencji poprzedzających chwile szczytowej grozy, ale faktem jest, że pokusił się o kilka tego rodzaju ustępów. Wszystkie bez wyjątku zostały błędnie wyliczone w czasie, przez co zdążyłam się dobrze przygotować na każde uderzenie dźwiękiem i obrazem i co najmniej raz zasmucić tym, że filmowcom nie udało się osiągnąć zamierzonego efektu. Bo jakże miażdżąca okazałaby się sekwencja z maszkarą wyrastającą nagle za drzwiami, widzianą przez dziurę wydrążoną w tychże, gdybym wcześniej nie miała sposobności dobrze przygotować nerwów na tę manifestację.

W ten oto sposób raptownie przeskoczyłam do wspomnianej już drugiej partii „Autopsji Jane Doe” - znacznie bardziej dynamicznej i operującej dużo wyrazistszym klimatem grozy, aczkolwiek o wiele mniej atrakcyjnej w warstwie tekstowej. Po tak enigmatycznym zawiązaniu akcji, po takiej wręcz uwierającej atmosferze nieustannie komplikującej się tajemnicy, obficie podlanej silnie trzymającym w napięciu pierwiastkiem niezdefiniowanego zagrożenia, spodziewałam się nieco bardziej innowacyjnego podejścia do problematyki filmu. Byłam właściwie przekonana, że scenarzyści przygotowali coś, co tchnie w gatunek odrobinę świeżości, może niekoniecznie najwyższej próby, ale przynajmniej dalekie będzie od banału. Niestety, tej szansy nie wykorzystali, choć wydaje mi się, że znajdowali się o jeden malutki kroczek od może nie przełomu, ale na pewno czegoś dużo mniej wyświechtanego od tego, czym ostatecznie mnie uraczyli. Nie mogę powiedzieć, że nawiązania do konwencji UWAGA SPOILER zombie movies, ghost stories i horrorów o czarownicach KONIEC SPOILERA sportretowano w niezadowalającym stylu, bo poza owymi nieszczęsnymi jump scenkami twórcy dołożyli wszelkich starań, aby wycisnąć z tradycyjnych motywów maksimum złowieszczości z równoczesnym powściąganiem efekciarskiego zacięcia, z którego to słynie wiele współczesnych straszaków. Andre Ovredal oczywiście nie zrezygnował całkowicie z dosłowności, co możemy zobaczyć choćby w znakomitej sekwencji poprzedzającej krótkie posiedzenie protagonistów w windzie albo podczas próby zniszczenia źródła wszystkich niezwykłych wydarzeń, sfinalizowanej w przewidywalny sposób, acz idealnie dopasowany do tematyki filmu. Trudno jednak zarzucić twórcom zamiłowanie do efekciarstwa, bo z całą pewnością nie jest ono nadrzędną częścią składową „Autopsji Jane Doe” - upiorne charakteryzacje nie zostały bezwładnie wrzucone w obraz tylko każdorazowo jawiły się niczym naturalne następstwo poszczególnych mocno klimatycznych wydarzeń, po czym na jakiś czas schodziły „ze sceny”, aby ustąpić miejsca bohaterom pierwszego planu: napięciu i atmosferze. Potrafię więc docenić starania twórców na drodze do stworzenia mocno nastrojowego straszaka, który na tle sobie podobnych współczesnych tworów wyróżnia się nieprzesadzonym, doskonale wyważonym podejściem do gatunku, ale nie mogę pominąć milczeniem niemocy twórczej scenarzystów. Gdyby od początku nastrojono mnie na konwencjonalny horror nie miałabym im za złe tego czytelnego posiłkowania się oklepanymi motywami, ale wstęp sugerował kino zupełnie innego typu – dawał do zrozumienia, że fabuła prostą drogą zmierza do zaskakującego finału, który zmusi mnie do nieco innego spojrzenia na stylistykę nastrojówek. Co prawda w pewnym sensie próbowano to uczynić, ale informacja ujawniona pod koniec seansu UWAGA SPOILER na temat zjawiska pogodowego KONIEC SPOILERA nie zdołała odsunąć ode mnie przeświadczenia, że scenarzyści nie mieli pomysłu na zapadające w pamięć rozwiązanie całej zagadki. Niemniej uważam, że udało im się odnaleźć w ramach znanej konwencji, że z niezwykłym smakiem podeszli do kilku wyświechtanych motywów kina grozy, a przecież należy pamiętać, że dla wielu współczesnych twórców mierzących się z horrorami jest to praktycznie nieosiągalne.

Powiedziałabym, że propozycja Andre Ovredala nie jest dobrą propozycją dla miłośników horrorów głównego nurtu, którzy nastawiają się na multum efektów specjalnych i jump scenek, ale widząc reakcje amerykańskiej szerokiej opinii publicznej na „Autopsję Jane Doe” wstrzymam się od takich osądów. Andre Ovredal nie nakręcił straszaka, którego można by podsumować, jako tanią rozrywkę dla mas bez określonych preferencji gatunkowych. Jego propozycja największy nacisk kładzie na budowanie napięcia oraz atmosfery przygniatającej grozy generowanych w ciasnych, mrocznych prosektoryjnych wnętrzach i nawet jeśli w warstwie tekstowej zabrakło „obiecywanej” na początku odkrywczości nie mogę nie docenić efektu pracy uzdolnionego Norwega i nie przyznać, że mam nadzieję, iż jeszcze kiedyś spróbuje swoich sił w filmowym horrorze. W każdym razie polecam wszystkim wielbicielom straszaków, nawet tym którzy rozsmakowali się tylko i wyłącznie w wysokobudżetowych hollywoodzkich tworach pełnych wymyślnych nowoczesnych dodatków, bo istnieje duża szansa, że dzięki „Autopsji Jane Doe” zakochają się w moim zdaniem nieporównanie lepszym obliczu tego gatunku.

6 komentarzy:

  1. Spoilery poniżej, ostrzegam.

    Mnie osobiście bardzo się podobał. Ta wolta stylistyczna, w której film z czegoś co przypomina policyjny thriller z elementami grozy przechodzi w survival horror była zgrabna i logiczna. Zauważalna, ale nie miałem wrażenia iż oglądam dwa filmy. Tak jak to na przykład miało miejsce w przypadku fatalnego, bzdurnego "The Boy". Trochę mnie tylko z początku zirytowała sugestia, iż pojawianie się przynoszącego zgubę ciała miało by być jakąś zemstą za prześladowania czarownic sprzed 300 lat. Lepiej już w ogóle nie tłumaczyć nadprzyrodzonych fenomenów, niż przypisywać ich pojawianiu tak banalną przyczynę. Co prawda, nie jest to jakaś "sztywna" interpretacja, lecz jedynie sugestia, którą wypowiada jedna z postaci.

    Z drugiej strony ten sam bohater mówi, iż procesy w Salem były efektem histerii, a zamordowano wtedy niewinne dziewczyny. W kontekście tego co wcześniej i później widzimy na ekranie, facet najważniej się myli, Kimkolwiek za życia była Jane Doe, musiała ona mieć kontakt z ciemnymi siłami. Co mnie ucieszyło cholernie, sam opublikowałem kiedyś opowiadanie, które opierało się na pomyśle, iż jakaś część kobiet zamęczonych "prześladowaniach czarownic" musiała być faktycznie zainteresowanych czarną magią. A teraz, w naszym racjonalnym XXI wieku wszystkie je uważamy za niewinne.

    Tak czy inaczej sprawnie zrobiony, klimatyczny film. Nie jest to horror artystyczny, jak "The Witch" czy "I Am the Pretty Thing That Lives in the House", ale bardzo dobre rzemiosło. Więcej takich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomysł z czarownicami to najpłytsza interpretacja - tak naprawdę Jane Doe mogła być kimkolwiek albo czymkolwiek, od złośliwego kosmity w androidalnym ciele po faktyczną ofiarę jakiegoś rytuału.
      Wszystko czego się dowiadujemy bowiem z tym filmie o niej pochodzi tylko i wyłącznie z manipulacji umysłami bohaterów, więc równie dobrze motyw ofiary został im narzucony z odczytanych wcześniej wspomnień, przeczytanych czy usłyszanych przez nich historii.
      Tak naprawdę więc nie wiemy o niej NIC, poza tym, że lubi realizować wymyślne scenariusze morderstw i samobójstw tych, na których umysły ma wpływ.

      Usuń
  2. Och jak mi się ten film podobał! Ostatnio mało dobrych w tym gatunku widziałam, prosektorium zawsze niezwykle mnie intrygowało. Dzień po obejrzeniu byłam w kinie... gdzie widziałam trailer tego filmu :D ups...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za merytoryczny opis. Podzielam te same pasje

    OdpowiedzUsuń
  4. Piosenka w radiu kojarzycie jak sie nazywa?

    OdpowiedzUsuń
  5. Byłyśmy bliskie z koleżanką seansu w kinie. Zrezygnowałyśmy jednak, sądząc, że iść w ferie na coś co straszy, nie będzie nam sprzyjało w odprężeniu. W rezultacie poszłyśmy na La La Land. :(

    OdpowiedzUsuń