niedziela, 18 grudnia 2016

„Atak tyrolskich zombie” (2016)

Znany snowboardzista Steve wygłupia się podczas zjazdu dla gościa specjalnego, co skutkuje zerwaniem kontraktu z nim i jego przyjacielem Joshem. Urażona tym, że chłopak zniweczył jej pracę, dziewczyna Steve'a, Branka, zrywa z nim i wraz z Joshem udaje się do pobliskiej tawerny. Tego samego dnia właściciel wyciągu, Franz, prezentował inwestorowi z Rosji swój wynalazek - maszynę do produkcji śniegu. Podczas ekspozycji doszło do wypadku, na skutek którego Rosjanin zaczął poważnie chorować. Franz uznał, że relaks w tawernie dobrze mu zrobi, nie zdając sobie sprawy z tego, że inwestor wkrótce przemieni się w żywego trupa. Gdy przypuszcza atak w krótkim czasie większość klientów przeobraża się w żądne ludzkiego mięsa zombie. Steve, Branka, Josh, Franz i właścicielka tawerny Rita zostają zmuszeni do nierównej walki z nieoczekiwanymi przeciwnikami. Jednocześnie starają się znaleźć sposób na dostanie się do zaludnionej odległej doliny, w której najprawdopodobniej znajdą pomoc.

„Atak tyrolskich zombie” to austriacki horror komediowy w reżyserii Dominika Hartla, artysty, który wcześniej nakręcił tylko jeden pełnometrażowy film, dramat „Beautiful Girl”. Scenariusz omawianej produkcji napisał wspólnie z Arminem Predigerem i jak głosi plotka pomysł narodził się w jego głowie w chwili ujrzenia pijanych turystów, którzy poruszali się zupełnie jak żywe trupy. Dominik Hartl przyznał, że pracując nad scenariuszem „Ataku tyrolskich zombie” pozostawał pod wpływem „Martwicy mózgu” i „Wysypu żywych trupów”, ale niektórym wielbicielom kina grozy produkcja przywiodła na myśl „Zombie SS”, głównie przez zimową scenerię. Bodaj najbardziej zaskakująca dla wielu widzów były efekty specjalne – ich twórców doceniono za rozmach, tym bardziej, że ekipa pracująca nad „Atakiem tyrolskich zombie” miała do dyspozycji niespełna trzy miliony euro, czyli wedle wielu odbiorców nie dysponowała sumą, która dawałaby nadzieję na taką mnogość efektów.

Moda na horrory komediowe o żywych trupach trwa i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie dobiegła końca. Choć tego typu filmy w większości nie zbierają wiele entuzjastycznych recenzji, choć mało jest takich, które mogłyby pochwalić się czymś charakterystycznym, odróżniającym je od pozostałych komediowych horrorów o zombie, nadal przyciągają przed ekrany całkiem dużą liczbę odbiorców. A przynajmniej na tyle zadowalającą, aby twórcom nadal chciało się kręcić tego typu filmy. „Atak tyrolskich zombie” to kolejny obraz wpisujący się w ten trend, w którym co prawda próżno szukać zapadających w pamięć innowacji, ale myślę, że Dominik Hartl całkiem dobrze odnalazł się w tej stylistyce, głównie dlatego, że nie szedł śladami niektórych twórców współczesnych horrorów komediowych, którzy w swoim dążeniu do rozśmieszania widzów mają zwyczaj wpadać w taką przesadę, że prezentuje się to nadzwyczaj żałośnie – zamiast bawić wywołuje co najwyżej uśmieszek politowania na mojej twarzy, a nierzadko nawet silną irytację. „Atak tyrolskich zombie” ma oczywiście przede wszystkich wydźwięk komediowy, ale zamiast atakować widzów coraz to bardziej absurdalnymi rozwiązaniami fabularnymi i coraz bardziej głupkowatymi odzywkami bohaterów, stara się wszystko wypośrodkować, tak aby nie miało się wrażenia, że twórcy za wszelką cenę starają się nas rozśmieszyć i właściwie na tych nieudolnych próbach poprzestają. Czołowe postacie, Steve i Branka, to sympatyczna parka stworzona na zasadzie przeciwieństw. Podczas, gdy on jawi się niczym „przerośnięty dzieciak”, młody mężczyzna, któremu w głowie jedynie niewybredne żarty, który absolutnie niczego nie potrafi traktować poważnie, nawet własnej kariery, ona wydaje się nad wiek dojrzała, pomimo młodego wieku nie myśli o żadnych rozrywkach i zazwyczaj nie bawią jej częste wygłupy Steve'a. W tych rolach obsadzono Lauriego Calverta i Gabrielę Marcinkovę, którzy swoje zadanie wykonali na tyle dobrze, żebym nie miała najmniejszych problemów z sympatyzowaniem z odgrywanymi przez nich postaciami, choć nie zabłysnęli niczym, co można by uznać za wielki popis aktorski. Bo to nie jest film, który starałby się zachwycać porywającym warsztatem odtwórców poszczególnych ról, nie jest to obraz dla koneserów obdarzonych wysublimowanym gustem tylko kawałek czystej rozrywki przeznaczony dla mniej wymagających odbiorców i moim zdaniem w tej stylistyce cała obsada (nie tylko wspomniane nazwiska) poradziła sobie całkiem nieźle. Najlepiej sprawdziła się Margarete Tiesel wcielająca się w rolę właścicielki tawerny stojącej gdzieś w zaśnieżonych Alpach, z dala od skupisk ludzkich, ale w pobliżu wyciągu przyciągającego narciarzy i snowboardzistów z różnych rejonów świata. Przemawiająca łamaną angielszczyzną, święcie wierząca w cudowne właściwości schnappsa, odziana w tradycyjny tyrolski strój kobieta jest zdecydowanie najbardziej wyróżniającą się postacią, tak bardzo barwną, że ilekroć tylko pojawia się na ekranie sprawia, że pozostała część obsady staje się niemalże niezauważalna, a przynajmniej ja nie mogłam oprzeć się jej charyzmie i swobodnemu podejściu scenarzystów do jej postaci, w sposób, który okazał się całkiem zabawny.

Dominik Hartl „trafił w dziesiątkę” z miejscem akcji. Rozciągające się wszędzie, gdzie okiem sięgnąć zaśnieżone góry i stojąca pośrodku tego białego pustkowia mała, stylowa tawerna pozwoliły twórcom wygenerować może nie przytłaczającą, ale i tak wyraźnie odczuwalną aurę alienacji, pozostawania bohaterów w śmiertelnie niebezpiecznej, mroźnej pułapce. Nieprzyjazną, acz całkiem efektowną scenerię na początku i pod koniec filmu uatrakcyjniono jodłowaniem, które tak samo jak odzienie miejscowych i wystrój tawerny było przyjemnym w odbiorze ukłonem w stronę tyrolskiej tradycji, przy czym wolałabym, żeby częściej raczono mnie taką ścieżką dźwiękową. Niemniej moim zdaniem twórcom udało się natchnąć ten obraz owym kulturowym posmaczkiem, co uważam za ich największe osiągnięcie. Innym choć zdecydowanie mniejszym superlatywem „Ataku tyrolskich zombie” są humorystyczne kwestie wydobywające się z ust bohaterów, dlatego że scenarzyści zawarli w nich więcej subtelności, aniżeli agresywnej groteskowości. Za przykład niech posłuży jedna z wypowiedzi Josha, kiedy to informuje pozostałych, że żywe trupy można zabić, ale najpierw trzeba dowiedzieć się, w jakim filmie grają (co miało być aluzją do tego, że to nie jest tak, iż w każdym zombie movie zabija się te kreatury w taki sam sposób). Za to najgorzej moim zdaniem prezentują się zachwalane przez niejednego widza efekty specjalne. Krwawych scen jest sporo, twórcy nie uciekają przed dokładnym unaocznianiem widzom rzezi, w jaką zostanie zamieniony ten do niedawna w miarę zaciszny zakątek Alp. Ponadto w paru miejscach wykazują się dużą pomysłowością w okaleczaniu i eliminowaniu żądnych ludzkiego mięsa bestii - zombie z kijami narciarskimi w głowie, twarz spozierająca z wnętrzności i pokazująca język, mielenie zombiaków, które chyba było ukłonem w stronę sekwencji z kosiarką do trawy z „Martwicy mózgu”, szatkowanie ich deskami snowboardowymi podczas zjazdu ze wzniesienia i cała masa innych cudacznych wstawek gore. Nie ratuje to jednak plastikowego wyglądu efektów specjalnych – niezliczone bąble na twarzach żywych trupów i jelenie-zombie wypadają całkiem realistycznie, ale wszystko inne trąci taką sztucznością, że aż szkoda tej pomysłowości twórców, jaką wykazali się podczas obmyślania szczegółów krwawych sekwencji. Drugim poważnym mankamentem „Ataku tyrolskich zombie”, który znacząco obniża jego poziom jest w moim mniemaniu zbyt uporczywe trzymanie się ram konwencji – zbyt rzadko akcję urozmaicano takimi ciekawymi kuriozami, jak na przykład taniec protagonistów wśród podrygujących w takt muzyki żywych trupów. Brakowało mi częstszych odskoczni od standardowych starć z zombiakami, których moim zdaniem było zdecydowanie za dużo, ale podejrzewam, że niejeden wielbiciel zombie movies akurat na to narzekać nie będzie.

„Atak tyrolskich zombie” to moim zdaniem całkiem przyjemna rozrywka na tak zwany jeden raz. Typowy horror komediowy o zombie, którego oglądało mi się na tyle dobrze, żebym nie musiała walczyć z pragnieniem przerwania seansu, ale znowu nie aż tak, żebym mogła uznać ten obraz za szczególnie wartościowy dla całego gatunku. Zwykły średniaczek dla ludzi szukających odprężenia. Takich, którzy akurat mają ochotę na coś lżejszego i potrafią odnaleźć się w zabawowym podejściu do stylistyki zombie movies. Im mogę chyba zarekomendować ten obraz, bo moim zdaniem na tle sobie podobnych wypada całkiem zacnie (jeśli ktoś zdecyduje się na seans to radzę obejrzeć kawałek napisów końcowych, bo wówczas pojawia się jeszcze jedna krótka sekwencja).

Za przedpremierowy seans bardzo dziękuję

1 komentarz:

  1. Woo! Przyznaję że zarówno tytuł jak i opis są naprawdę szalone ;D Czasami się zastanawiam, kto też wpada na takie pomysły.

    OdpowiedzUsuń