W
małym miasteczku Milburn czterech zaprzyjaźnionych starszych
mężczyzn, Ricky Hawthorne, Sears James, John Jaffrey i Edward
Wanderley, tworzy tzw. Chowder Society. Małe stowarzyszenie spotyka
się co jakiś czas, aby wysłuchać kolejnej strasznej opowieści
przygotowanej przez danego członka. Pewnego dnia Edward dowiaduje
się o tragicznej śmierci jednego ze swoich synów, Davida.
Informuje o zdarzeniu drugiego syna, Dona, który niezwłocznie
przybywa do Milburn. Niedługo potem Edward również umiera, a
wszystkie okoliczności wskazują na to, że popełnił samobójstwo.
Don jest jednak przekonany, że do ich śmierci przyczyniła się
Alma Mobley, kobieta z którą spotykał się jakiś czas temu. Jak
się okazuje pozostali członkowie Chowder Society znają ją pod
nazwiskiem Evy Galli i również podejrzewają, że stali się jej
celem.
W
1890 roku miało miejsce premierowe wydanie fenomenalnego opowiadania
Arthura Machena (które w poprawionej i rozszerzonej wersji
pierwotnie ukazało się w 1894 roku), pt. „Wielki Bóg Pan”,
które w późniejszych latach stało się inspiracją dla wielu
artystów. W tym Petera Strauba, który pisząc jedną ze swoich
najpopularniejszych powieści, „Upiorną opowieść”, bez
wątpienia pozostawał pod silnym wpływem „Wielkiego Boga Pana”,
przy czym nie ograniczył się on jedynie do beznamiętnego
kopiowania pomysłu Machena. Wkomponował elementy znane z „Wielkiego
Boga Pana” w zupełnie nową, jakże zajmującą opowieść, tym
samym tworząc zupełnie nową jakość literatury grozy. Wziąwszy
pod uwagę fakt, że „Upiorna opowieść” Petera Strauba odniosła
tak duży sukces (całkowicie zasłużony) nie dziwi stosunkowo
szybkie powstanie jej filmowej adaptacji. Dwa lata po premierze
dzieła Strauba ukazał się film Johna Irvina, którego scenariusz
autorstwa Lawrence'a D. Cohena powstał w oparciu o „Upiorną
opowieść” Strauba. Choć produkcja Irvina była jednym z
najbardziej dochodowych obrazów 1981 roku, wielu krytykom daleko
było do zachwytów. Filmowej wersji zarzucano między innymi zbytnie
uproszczenie w stosunku do książki oraz nazbyt powolne tempo akcji.
W 1982 roku horror Irvina nominowano do Saturna, zyskał on również
uznanie wielu oddanych miłośników kina grozy, ale nawet teraz, po
latach, sporo krytyków nie podziela ich entuzjazmu.
Od
czasu lektury nietuzinkowej powieści Petera Strauba, pt. „Upiorna
opowieść” marzyłam o obejrzeniu filmowej wersji tej historii. Z
roku na rok mój apetyt rósł wprost proporcjonalnie do oczekiwań
względem owego filmu, więc kiedy w końcu nadarzyła się okazja do
obejrzenia upragnionego obrazu o stosowaniu jakiejkolwiek taryfy
ulgowej nie mogło być mowy. Miałam niebotycznie wysokie wymagania
– nie oczekując co prawda maksymalnej wierności powieściowemu
pierwowzorowi, ale za to spodziewając się naprawdę wgniatającego
w fotel horroru nastrojowego. Na szczęście detale fabuły
zaprezentowanej przez Strauba na kartach jego najpopularniejszego
dzieła zdążyły już zatrzeć się w mojej pamięci – celowo
wstrzymałam się z odświeżaniem sobie tego doskonałego utworu,
ażeby nie zepsuć sobie seansu, bo doświadczenie nauczyło mnie
już, że filmowcy niezwykle rzadko w pełni zadowalająco
przekładają na ekran wszystkie wątki zawarte w powieściowych
oryginałach. Pamiętam ogólny zarys fabuły „Upiornej opowieści”
i jej wieloznaczność, wszak Peter Straub genialnie żonglował
mnogością niedopowiedzeń, które wręcz wymuszały na czytelniku
maksymalne skupienie na drodze odkrywania wielkiej, nadnaturalnej
tajemnicy. Scenariusz Lawrence'a D. Cohena jest bardziej
jednoznaczny. Właściwie to niektórzy krytycy mają zupełną
rację, gdy piszą o dużym uproszczeniu opowieści Strauba. Takie
spojrzenie na fabułę „Upiornej opowieści” może rozczarować
poszukiwaczy idealnych przekładów prozy na ekran, ale osoby, które
tak jak ja nie mają nic przeciwko modyfikacjom mają dużą szansę
rozsmakować się w dziele Johna Irvina w stopniu porównywalnym do
mojego. Przy całej swojej sympatii do literackiego pierwowzoru i w
pełni świadoma dużych uproszczeń pomysłów Petera Strauba, byłam
wręcz zachwycona dokonaniem Johna Irvina. Nie mogę sobie
przypomnieć swojego ostatniego spotkania z tak genialnie wyważoną
nastrojową opowieścią, w której absolutnie żaden element nie
wprowadzałby nieprzyjemnego poczucia dysonansu. W „Upiornej
opowieści” Johna Irvina dosłownie wszystko znajduje się na swoim
miejscu i tylko zdumiewać może fakt, że film nie jest tak znany
współczesnej opinii publicznej, jak chociażby „Duch”, czy
„Horror Amityville”. Produkcja Irvina powstała w czasach, w
których rozumiano, że horror nastrojowy nie powinien co chwilę
atakować widza dynamicznym, „teledyskowym montażem” i
wymyślnymi efektami specjalnymi, że dużo lepiej sprawdza się
powolne budowanie atmosfery niezdefiniowanego zagrożenia, co jakiś
czas, w najbardziej sprzyjających momentach podkreślane nielicznymi
dosłownymi manifestacjami nadnaturalnego zagrożenia. W „Upiornej
opowieści” najważniejsze role odgrywają sceneria, kolorystyka i
ścieżka dźwiękowa – to one biorą na siebie ciężar budowania
klimatu, który jest doskonale wyczuwalny od pierwszej do ostatniej
sekundy filmu. Małe amerykańskie miasteczko, Milburn, otoczone
gęstymi lasami i pokryte grubą warstwą śniegu sprawia wrażenie
kompletnie odciętego od reszty świata. Patrząc na oddane w lekko
przybrudzonych i przyblakłych barwach miejsce akcji wprost nie
sposób nie zauważyć ciasnoty tego miejsca. Milburn na pierwszy
rzut oka robi naprawdę urocze, wręcz sielankowe wrażenie, przy
czym drobne, acz jakże istotne zabiegi poczynione przez twórców
sprawiają, że niniejszy idylliczny wygląd zostaje wyraźnie
zakłócony aurą czającej się gdzieś pod powierzchnią
najczystszej grozy. Wspomniane zabiegi to oczywiście sprawiające
złowróżbne wrażenie wyblakłe zdjęcia oraz szarpiąca nerwy
ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Philippe'a Sarde'a, która
nie tylko w doskonałym stylu buduje atmosferę niezdefiniowanego
zagrożenia, ale w paru sekwencjach najdobitniej akcentuje moment
szczytowej grozy, choćby nawet na ekranie nie działo się wówczas
nic szczególnie niepokojącego. Nie oznacza to oczywiście, że
„Upiorna opowieść” jest całkowicie wyzuta z dosłownych prób
straszenia. Twórcy nie ograniczyli się jedynie do powolnego
stopniowana napięcia i generowania mrocznego klimatu, pamiętając o
wizualnych niespodziankach w kilku momentach szczytowej grozy. Jest
ich niewiele, ale myślę, że właśnie dzięki owej oszczędności
robią tak duże wrażenie – kiedy przez większość czasu
pozostaje się w stanie wzmożonego napięcia emocjonalnego za sprawą
dobitnego klimatu wytworzonego na ekranie, które momentami jest
rozładowywane właściwie tylko przez pogłośnione tony muzyczne,
jak na szpilkach trwa się w oczekiwaniu na upragnione wizualne
uderzenie. Apetyt na dobitne manifestacje jakiejś szkarady rośnie w
zastraszającym tempie, a kiedy wreszcie się pojawia uderza ze
zdwojoną siłą. W tych wstawkach wykorzystano iście realistyczny
twór speców od efektów specjalnych - rozkładającego się,
oślizgłego trupa kobiety, której upiorna twarz z nagła wypełniała
ekran w niespodziewanych jump scenkach. Po czym natychmiast
znikała, aby znowu pojawić się dużo później, w chwili kiedy
nerwy widza znowu będą napięte do granic ludzkiej wytrzymałości
poprzez ciągłe obcowanie z klimatem, który emanuje niewyobrażalną
zgrozą.
Fabuła
„Upiornej opowieści” koncentruje się na podstarzałych
członkach Chowder Society, w role których w znakomitym stylu
wcielili się Fred Astaire, John Houseman, Melvyn Douglas i Douglas
Fairbanks Jr. Splot pewnych okoliczności sprawia, że do ich klubu
dołącza młodszy Don Wanderley, syn jednego z członków Chowder
Society, również udanie wykreowany przez Craiga Wassona. Ten
ostatni jest przekonany, że kobieta, z którą niegdyś się
spotykał zabiła jego brata i ojca, a teraz dybie na życie
pozostałych mężczyzn. Starsi panowie od jakiegoś czasu borykają
się z koszmarnymi snami, które każą im sądzić, że kobieta,
którą poznali przed laty powróciła do Milburn i bynajmniej nie ma
w stosunku do nich przyjaznych zamiarów. Akcję wzbogacono dwiema
jakże zajmującymi retrospekcjami. Opowieść Dona o jego związku z
Almą Mobley pozwala nam rozeznać się w naturze zagrożenia.
Odtwórczyni tej roli, Alice Krige, co prawda brakuje
enigmatyczności, a w pewnym sensie nawet charyzmy swojego
książkowego pierwowzoru, ale w jej mimice jest coś takiego, co z
miejsca powinno zaalarmować widza. Jeszcze zanim Alma zacznie
lunatykować, wygłaszać przerażające kwestie przez sen i trwać w
bezruchu z zamglonym wzrokiem wbitym w jakiś jeden punkt. Don z
czasem zaczyna przykładać dużą wagę do jej nietypowych zachowań
i zimnej skóry, dochodząc do wniosku, że najlepiej dla niego
będzie zerwać znajomość z niepokojącą przedstawicielką płci
żeńskiej. Jeśli jakiś widz wcześniej miał wątpliwości, co do
prawdziwej natury Almy Mobley alias Evy Galli to zapoznając się z
opowieścią Dona (która notabene stanowi solidny kawałek niezwykle
wciągającej nadnaturalnej opowieści) najpewniej całkowicie się
ich wyzbędzie. Wcześniej akcentowana wielka tajemnica, która
niebywale wzmagała moją ciekawość, zwłaszcza od mrożącej krew
w żyłach sekwencji, w której Alma na pytanie Davida o to kim jest
odpowiada, że jest nim, a chwilę potem przyczynia się do jego
śmierci, znajduje wyjaśnienie w opowieści Dona, a całościową
genezę w drugiej diablo interesującej historii, która miała
miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej. Nie oznacza to jednak, że
pozbawiona tajemniczego pierwiastka akcja nie przedstawia już żadnej
wartości, bo zostaje on zastąpiony przez dosłownie przygniatającą
atmosferę realnego niebezpieczeństwa uosabianego przez kobietę
mającą w sobie coś z femme fatale, której finał
po części rozegra się w niszczejącym, dużym domu swoim obskurnym
wnętrzem przywodzącym na myśl niektóre horrory gotyckie.
„Upiorna
opowieść” to zdecydowanie jeden z najlepszych horrorów
nastrojowych, jakie dane mi było zobaczyć. Niezwykle wysmakowany,
solidny pokaz tego, co właściwie leży poza zasięgiem
współczesnych twórców kina grozy. Takiego spektaklu mrocznego
klimatu i chwilami wręcz nieznośnego napięcia emocjonalnego nie dostaje się często od XXI-wiecznej kinematografii, a szkoda, bo moim
skromnym zdaniem współcześni filmowcy porywający się na ten
odłam kina grozy powinni wzorować się właśnie na takich
produkcjach, jak „Upiorna opowieść”. Bo to w niej i w jej
podobnych tkwi cała kwintesencja horroru nadnaturalnego - magiczny
duch gatunku, którego powinno się pielęgnować, a nie jak to
obecnie ma miejsce uparcie lekceważyć, na rzecz przede wszystkim
wymyślnych efektów komputerowych i plastikowych opraw wizualnych. W
horrorze nastrojowym nie o to chodzi, z czego doskonale zdawał sobie
sprawę John Irvin, który pokazał mi wszystko co najpiękniejsze w
tym gatunku, przypomniał dlaczego obdarzyłam horror taką wielką
miłością. Za co jestem mu ogromnie wdzięczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz