niedziela, 11 grudnia 2016

„Upiorna opowieść” (1981)

W małym miasteczku Milburn czterech zaprzyjaźnionych starszych mężczyzn, Ricky Hawthorne, Sears James, John Jaffrey i Edward Wanderley, tworzy tzw. Chowder Society. Małe stowarzyszenie spotyka się co jakiś czas, aby wysłuchać kolejnej strasznej opowieści przygotowanej przez danego członka. Pewnego dnia Edward dowiaduje się o tragicznej śmierci jednego ze swoich synów, Davida. Informuje o zdarzeniu drugiego syna, Dona, który niezwłocznie przybywa do Milburn. Niedługo potem Edward również umiera, a wszystkie okoliczności wskazują na to, że popełnił samobójstwo. Don jest jednak przekonany, że do ich śmierci przyczyniła się Alma Mobley, kobieta z którą spotykał się jakiś czas temu. Jak się okazuje pozostali członkowie Chowder Society znają ją pod nazwiskiem Evy Galli i również podejrzewają, że stali się jej celem.

W 1890 roku miało miejsce premierowe wydanie fenomenalnego opowiadania Arthura Machena (które w poprawionej i rozszerzonej wersji pierwotnie ukazało się w 1894 roku), pt. „Wielki Bóg Pan”, które w późniejszych latach stało się inspiracją dla wielu artystów. W tym Petera Strauba, który pisząc jedną ze swoich najpopularniejszych powieści, „Upiorną opowieść”, bez wątpienia pozostawał pod silnym wpływem „Wielkiego Boga Pana”, przy czym nie ograniczył się on jedynie do beznamiętnego kopiowania pomysłu Machena. Wkomponował elementy znane z „Wielkiego Boga Pana” w zupełnie nową, jakże zajmującą opowieść, tym samym tworząc zupełnie nową jakość literatury grozy. Wziąwszy pod uwagę fakt, że „Upiorna opowieść” Petera Strauba odniosła tak duży sukces (całkowicie zasłużony) nie dziwi stosunkowo szybkie powstanie jej filmowej adaptacji. Dwa lata po premierze dzieła Strauba ukazał się film Johna Irvina, którego scenariusz autorstwa Lawrence'a D. Cohena powstał w oparciu o „Upiorną opowieść” Strauba. Choć produkcja Irvina była jednym z najbardziej dochodowych obrazów 1981 roku, wielu krytykom daleko było do zachwytów. Filmowej wersji zarzucano między innymi zbytnie uproszczenie w stosunku do książki oraz nazbyt powolne tempo akcji. W 1982 roku horror Irvina nominowano do Saturna, zyskał on również uznanie wielu oddanych miłośników kina grozy, ale nawet teraz, po latach, sporo krytyków nie podziela ich entuzjazmu.

Od czasu lektury nietuzinkowej powieści Petera Strauba, pt. „Upiorna opowieść” marzyłam o obejrzeniu filmowej wersji tej historii. Z roku na rok mój apetyt rósł wprost proporcjonalnie do oczekiwań względem owego filmu, więc kiedy w końcu nadarzyła się okazja do obejrzenia upragnionego obrazu o stosowaniu jakiejkolwiek taryfy ulgowej nie mogło być mowy. Miałam niebotycznie wysokie wymagania – nie oczekując co prawda maksymalnej wierności powieściowemu pierwowzorowi, ale za to spodziewając się naprawdę wgniatającego w fotel horroru nastrojowego. Na szczęście detale fabuły zaprezentowanej przez Strauba na kartach jego najpopularniejszego dzieła zdążyły już zatrzeć się w mojej pamięci – celowo wstrzymałam się z odświeżaniem sobie tego doskonałego utworu, ażeby nie zepsuć sobie seansu, bo doświadczenie nauczyło mnie już, że filmowcy niezwykle rzadko w pełni zadowalająco przekładają na ekran wszystkie wątki zawarte w powieściowych oryginałach. Pamiętam ogólny zarys fabuły „Upiornej opowieści” i jej wieloznaczność, wszak Peter Straub genialnie żonglował mnogością niedopowiedzeń, które wręcz wymuszały na czytelniku maksymalne skupienie na drodze odkrywania wielkiej, nadnaturalnej tajemnicy. Scenariusz Lawrence'a D. Cohena jest bardziej jednoznaczny. Właściwie to niektórzy krytycy mają zupełną rację, gdy piszą o dużym uproszczeniu opowieści Strauba. Takie spojrzenie na fabułę „Upiornej opowieści” może rozczarować poszukiwaczy idealnych przekładów prozy na ekran, ale osoby, które tak jak ja nie mają nic przeciwko modyfikacjom mają dużą szansę rozsmakować się w dziele Johna Irvina w stopniu porównywalnym do mojego. Przy całej swojej sympatii do literackiego pierwowzoru i w pełni świadoma dużych uproszczeń pomysłów Petera Strauba, byłam wręcz zachwycona dokonaniem Johna Irvina. Nie mogę sobie przypomnieć swojego ostatniego spotkania z tak genialnie wyważoną nastrojową opowieścią, w której absolutnie żaden element nie wprowadzałby nieprzyjemnego poczucia dysonansu. W „Upiornej opowieści” Johna Irvina dosłownie wszystko znajduje się na swoim miejscu i tylko zdumiewać może fakt, że film nie jest tak znany współczesnej opinii publicznej, jak chociażby „Duch”, czy „Horror Amityville”. Produkcja Irvina powstała w czasach, w których rozumiano, że horror nastrojowy nie powinien co chwilę atakować widza dynamicznym, „teledyskowym montażem” i wymyślnymi efektami specjalnymi, że dużo lepiej sprawdza się powolne budowanie atmosfery niezdefiniowanego zagrożenia, co jakiś czas, w najbardziej sprzyjających momentach podkreślane nielicznymi dosłownymi manifestacjami nadnaturalnego zagrożenia. W „Upiornej opowieści” najważniejsze role odgrywają sceneria, kolorystyka i ścieżka dźwiękowa – to one biorą na siebie ciężar budowania klimatu, który jest doskonale wyczuwalny od pierwszej do ostatniej sekundy filmu. Małe amerykańskie miasteczko, Milburn, otoczone gęstymi lasami i pokryte grubą warstwą śniegu sprawia wrażenie kompletnie odciętego od reszty świata. Patrząc na oddane w lekko przybrudzonych i przyblakłych barwach miejsce akcji wprost nie sposób nie zauważyć ciasnoty tego miejsca. Milburn na pierwszy rzut oka robi naprawdę urocze, wręcz sielankowe wrażenie, przy czym drobne, acz jakże istotne zabiegi poczynione przez twórców sprawiają, że niniejszy idylliczny wygląd zostaje wyraźnie zakłócony aurą czającej się gdzieś pod powierzchnią najczystszej grozy. Wspomniane zabiegi to oczywiście sprawiające złowróżbne wrażenie wyblakłe zdjęcia oraz szarpiąca nerwy ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez Philippe'a Sarde'a, która nie tylko w doskonałym stylu buduje atmosferę niezdefiniowanego zagrożenia, ale w paru sekwencjach najdobitniej akcentuje moment szczytowej grozy, choćby nawet na ekranie nie działo się wówczas nic szczególnie niepokojącego. Nie oznacza to oczywiście, że „Upiorna opowieść” jest całkowicie wyzuta z dosłownych prób straszenia. Twórcy nie ograniczyli się jedynie do powolnego stopniowana napięcia i generowania mrocznego klimatu, pamiętając o wizualnych niespodziankach w kilku momentach szczytowej grozy. Jest ich niewiele, ale myślę, że właśnie dzięki owej oszczędności robią tak duże wrażenie – kiedy przez większość czasu pozostaje się w stanie wzmożonego napięcia emocjonalnego za sprawą dobitnego klimatu wytworzonego na ekranie, które momentami jest rozładowywane właściwie tylko przez pogłośnione tony muzyczne, jak na szpilkach trwa się w oczekiwaniu na upragnione wizualne uderzenie. Apetyt na dobitne manifestacje jakiejś szkarady rośnie w zastraszającym tempie, a kiedy wreszcie się pojawia uderza ze zdwojoną siłą. W tych wstawkach wykorzystano iście realistyczny twór speców od efektów specjalnych - rozkładającego się, oślizgłego trupa kobiety, której upiorna twarz z nagła wypełniała ekran w niespodziewanych jump scenkach. Po czym natychmiast znikała, aby znowu pojawić się dużo później, w chwili kiedy nerwy widza znowu będą napięte do granic ludzkiej wytrzymałości poprzez ciągłe obcowanie z klimatem, który emanuje niewyobrażalną zgrozą.

Fabuła „Upiornej opowieści” koncentruje się na podstarzałych członkach Chowder Society, w role których w znakomitym stylu wcielili się Fred Astaire, John Houseman, Melvyn Douglas i Douglas Fairbanks Jr. Splot pewnych okoliczności sprawia, że do ich klubu dołącza młodszy Don Wanderley, syn jednego z członków Chowder Society, również udanie wykreowany przez Craiga Wassona. Ten ostatni jest przekonany, że kobieta, z którą niegdyś się spotykał zabiła jego brata i ojca, a teraz dybie na życie pozostałych mężczyzn. Starsi panowie od jakiegoś czasu borykają się z koszmarnymi snami, które każą im sądzić, że kobieta, którą poznali przed laty powróciła do Milburn i bynajmniej nie ma w stosunku do nich przyjaznych zamiarów. Akcję wzbogacono dwiema jakże zajmującymi retrospekcjami. Opowieść Dona o jego związku z Almą Mobley pozwala nam rozeznać się w naturze zagrożenia. Odtwórczyni tej roli, Alice Krige, co prawda brakuje enigmatyczności, a w pewnym sensie nawet charyzmy swojego książkowego pierwowzoru, ale w jej mimice jest coś takiego, co z miejsca powinno zaalarmować widza. Jeszcze zanim Alma zacznie lunatykować, wygłaszać przerażające kwestie przez sen i trwać w bezruchu z zamglonym wzrokiem wbitym w jakiś jeden punkt. Don z czasem zaczyna przykładać dużą wagę do jej nietypowych zachowań i zimnej skóry, dochodząc do wniosku, że najlepiej dla niego będzie zerwać znajomość z niepokojącą przedstawicielką płci żeńskiej. Jeśli jakiś widz wcześniej miał wątpliwości, co do prawdziwej natury Almy Mobley alias Evy Galli to zapoznając się z opowieścią Dona (która notabene stanowi solidny kawałek niezwykle wciągającej nadnaturalnej opowieści) najpewniej całkowicie się ich wyzbędzie. Wcześniej akcentowana wielka tajemnica, która niebywale wzmagała moją ciekawość, zwłaszcza od mrożącej krew w żyłach sekwencji, w której Alma na pytanie Davida o to kim jest odpowiada, że jest nim, a chwilę potem przyczynia się do jego śmierci, znajduje wyjaśnienie w opowieści Dona, a całościową genezę w drugiej diablo interesującej historii, która miała miejsce pięćdziesiąt lat wcześniej. Nie oznacza to jednak, że pozbawiona tajemniczego pierwiastka akcja nie przedstawia już żadnej wartości, bo zostaje on zastąpiony przez dosłownie przygniatającą atmosferę realnego niebezpieczeństwa uosabianego przez kobietę mającą w sobie coś z femme fatale, której finał po części rozegra się w niszczejącym, dużym domu swoim obskurnym wnętrzem przywodzącym na myśl niektóre horrory gotyckie.

„Upiorna opowieść” to zdecydowanie jeden z najlepszych horrorów nastrojowych, jakie dane mi było zobaczyć. Niezwykle wysmakowany, solidny pokaz tego, co właściwie leży poza zasięgiem współczesnych twórców kina grozy. Takiego spektaklu mrocznego klimatu i chwilami wręcz nieznośnego napięcia emocjonalnego nie dostaje się często od XXI-wiecznej kinematografii, a szkoda, bo moim skromnym zdaniem współcześni filmowcy porywający się na ten odłam kina grozy powinni wzorować się właśnie na takich produkcjach, jak „Upiorna opowieść”. Bo to w niej i w jej podobnych tkwi cała kwintesencja horroru nadnaturalnego - magiczny duch gatunku, którego powinno się pielęgnować, a nie jak to obecnie ma miejsce uparcie lekceważyć, na rzecz przede wszystkim wymyślnych efektów komputerowych i plastikowych opraw wizualnych. W horrorze nastrojowym nie o to chodzi, z czego doskonale zdawał sobie sprawę John Irvin, który pokazał mi wszystko co najpiękniejsze w tym gatunku, przypomniał dlaczego obdarzyłam horror taką wielką miłością. Za co jestem mu ogromnie wdzięczna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz