Doktor
Ember jest tak zwanym wcielonym – człowiekiem potrafiącym
wypędzać demony, nazywane przez niego pasożytami poprzez
konfrontację z nimi w umysłach opętanych osobników. Jego głównym
celem nie jest jednak pomaganie ludziom tylko odnalezienie i
zgładzenie arcydemona, któremu nadał miano Maggie. Kiedy więc
wysłanniczka Watykanu, Camilla, informuje go, że jedenastoletni
Cameron najprawdopodobniej został opętany przez Maggie, Ember
decyduje się obejrzeć chłopca. Krótka rozmowa z pasożytem
gnieżdżącym się w jego ciele uświadamia mu, że w końcu
odnalazł znienawidzonego wroga. Ember przyjmuje więc ofertę
Kościoła, który zwrócił się do niego z prośbą o udzielenie
odpłatnej pomocy Cameronowi i z pomocą swoich podwładnych
przystępuje do prób wypędzenia pasożyta z ciała chłopca.
Kontakty z samotnie wychowującą go matką Lindsey, sprawiają, że
z czasem zaczyna bardzo zależeć mu na ocaleniu Camerona, ale żeby
tego dokonać musi wygrać bitwę z potężnym demonem w umyśle
małoletniego nosiciela.
„Incarnate”
to pierwszy pełnometrażowy horror w reżyserskiej karierze Brada
Peytona. Artysta wcześniej nie próbował swoich sił w tym gatunku,
realizując się w innych stylistykach, ale w 2013 roku postanowił
sprawdzić się również w filmowym horrorze. Przyjął więc
scenariusz Ronniego Christensena, przełożył go na ekran i aż trzy
lata czekał na rozpoczęcie dystrybucji „Incarnate”. Krytycy nie
byli zachwyceni jego dokonaniem, choć kilku przyznawało, że
spojrzenie Christensena na tematykę opętania charakteryzuje się
sporą świeżością, jednak w mniemaniu wielu niewykorzystaną w
sposób, którego oczekuje się od nadprzyrodzonego horroru. Na
realizację „Incarnate” Peyton przeznaczył pięć milionów
dolarów, co w teorii powinno wystarczyć do stworzenia
wyróżniającego się straszaka, tym bardziej gdy dysponuje się tak
docenianym przez publikę scenariuszem, ale w tym przypadku muszę
podpisać się pod opiniami rozczarowanych krytyków i przyznać, że
niedoświadczony w horrorze reżyser nie rozdysponował należycie
środków, które posiadał, być może właśnie przez wspomniany
brak obycia z gatunkiem. Zamiast rasowego horroru zaproponował mi
obraz, w którym próżno szukać gęstego klimatu grozy, czy
przerażających charakteryzacji opętanego, ale za to całkiem
przyjemnego w odbiorze w warstwie obyczajowej.
Ronnie
Christensen najprawdopodobniej doskonale zdawał sobie sprawę z
tego, że każdy nowszy horror o opętaniu jest automatycznie
zestawiany z ponadczasowym „Egzorcystą”, dlatego przekornie
postanowił ubiec recenzentów i za pośrednictwem między innymi
jednej kwestii dać mu do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie
sprawę, kto jest niekwestionowanym królem owego motywu. Gdy ojciec
Camerona zapytuje, czy będzie wymiotował na zielono żaden
długoletni wielbiciel kina grozy nie powinien mieć wątpliwości do
jakiego filmu nawiązuje - powinien zauważyć, że scenarzysta
pokusił się wówczas o puszczenie oka do widza, tak jakby mówił:
dobrze wiem, że „Incarnate” będzie zestawiany z „Egzorcystą”,
pomimo tego, że moje spojrzenie na tematykę opętania jest nieco
inne. UWAGA SPOILER Co ciekawe pod koniec filmu zdecydował
się pójść trochę dalej – jeszcze bardziej dobitnie nawiązać
do osławionego „Egzorcysty” poświęceniem się Embera, skokiem
z okna celem zgładzenia gnieżdżącego się w jego ciele demona.
Tak jakby mówił: jeśli koniecznie chcecie pożywki do doszukiwania
się nawiązań to proszę bardzo KONIEC SPOILERA. W celowych
nawiązaniach scenarzysty do wspomnianego obrazu dostrzegam odrobinę
ironicznego zabawiania się z publiką, karmienia ich tym, czego na
ogół wypatrują w horrorach o opętaniach, a co nie zawsze jest tak
czytelne. Wydaje mi się, że przede wszystkim po to, aby powiedzieć
im, że nawet gdyby tych wyraźnych nawiązań nie było to i tak
pewnie ponaciągaliby poszczególne wątki tak, aby dopasować je do
swoich przekonań. Ronnie Christensen mówi: oszczędzę wam trudu i
podrzucę kilka elementów, które co prawda nie upodabniają zanadto
mojego projektu do „Egzorcysty”, ale najpewniej i tak będzie on
poczytywany, jako jego kopia. A przynajmniej w taki sposób ja
odebrałam owe nawiązania do „Egzorcysty” i moim zdaniem
scenarzysta całkiem zgrabnie wybrnął z tego nazwijmy go impasu,
zapominając jednak o innym horrorze, który może nasuwać się na
myśl podczas seansu „Incarnate”, a który na moje oko mógł
stanowić jego największą inspirację. Mowa o „Naznaczonym”
Jamesa Wana, w którym to również pojawia się motyw walki z
nadprzyrodzonym bytem w sferze duchowej / umysłowej, nie fizycznej.
Ale chociaż Wan dysponował o wiele mniejszym budżetem udało mu
się przedstawić ten motyw w dużo bardziej widowiskowym stylu –
zdołał sportretować go w formie, która ma większą szansę
zadowolić duże grono miłośników nadprzyrodzonego horroru. Brad
Peyton mimo że posiadał większy nakład finansowy to znacząco
zminimalizował udział bytów z zaświatów, które w dodatku w tych
nielicznych chwilach swojej obecności nie błyszczały upiorną
prezencją, chyba że za takową uznać czarne oczy i w przebłyskach
spiczaste zębiska. W porównaniu do przeładowanych efektami
komputerowymi współczesnych horrorów ten minimalizm wypada dużo
lepiej, ale myślę, że nie zaszkodziłoby, gdyby Peyton pokusił
się o bardziej dosadne makijaże, bez „proszenia o pomoc
komputera”, wzorem choćby nadmienionego już „Egzorcysty”.
Taki wygląd demonów nie ma bowiem najmniejszych szans na stałe
zagościć w mojej pamięci, w przeciwieństwie do szkaradnej twarzy
Regan, która dosłownie wwierciła się w mój umysł i nic nie
wskazuje na to, żeby miała kiedykolwiek go opuścić. Na moje
nieszczęście, bo jej oblicze ma tendencję do pojawiania się przed
moimi oczyma podczas bezsennych nocy, co nie jest przyjemne jeśli
akurat muszę skorzystać z toalety... W każdym razie byłabym
skłonna całkowicie wybaczyć Peytonowi to odżegnywanie się od
zapadających w pamięć, dosadnych prób straszenia
charakteryzacjami aktorów gdyby tylko udowodnił mi, że potrafi
budować silne napięcie emocjonalne i wie, jak stworzyć naprawdę
mroczną oprawę wizualną. Chciałabym napisać, że sekwencje
poprzedzające manifestację jakiegoś bytu dostarczały mi sporo
żywych emocji, że z trwogą wpatrywałam się w ekran próbując
przygotować się na rychłe uderzenie. Ale twórcy „Incarnate”
nie dali mi nawet próbki zagęszczającej się aury
niezdefiniowanego zagrożenia – już raczej utwierdzali mnie w
przekonaniu, że brakuje im cierpliwości do stworzenia naprawdę
klimatycznego straszaka, że wyznają pogląd, iż zbyt długie
utrzymywanie widza w niepewności niesie niebezpieczeństwo znudzenia
go, dlatego też zdecydowali się na denerwujące w nastrojowym kinie
grozy błyskawiczne finalizowanie wspomnianych sekwencji. Jeśli
chodzi elementy tożsame dla horroru to jedyne, co moim zdaniem
twórcom się udało to umiarkowanie krwawe łamanie kończyny,
pokazane w szybkiej migawce i podlane zbyt rozwodnioną substancją
imitującą krew, a więc niemające większych szans zniesmaczyć
zaprawionych w gore odbiorców, ale za to poprzez swoją
raptowność, idealne wyliczenie w czasie, pełniące rolę
skutecznej jump scenki. Przy odrobinie dobrej woli na plus
można również odnotować gruby głos, którym przemawia opętany
Cameron, ale efektu na miarę „Egzorcysty” radzę się nie
spodziewać.
Motyw
opętania został już tak dalece wyeksploatowany w kinie grozy, że
ilekroć sięgam po pozycję, która na nim bazuje nie spodziewam się
niczego, czego wcześniej już bym nie widziała. Dlatego też pomysł
Ronniego Christensena w miarę mnie zaskoczył. Wziąwszy pod uwagę
choćby „Naznaczonego” walka z nadprzyrodzonymi demonami poza
sferą fizyczną nie jest żadnym novum, ale podpięcie się pod
motyw opętania kazało mi przypuszczać, że znowu zostanę uraczona
cudacznymi egzorcyzmami w wykonaniu wojowniczego wysłannika
Kościoła, a nie wchodzeniem w umysł opętanego, celem
wyeksmitowania pasożyta, jak zwykł nazywać to poruszający się na
wózku inwalidzkim doktor Ember, główny bohater filmu przyzwoicie
wykreowany przez Aarona Eckharta. Czołowy protagonista nie wierzy w
demony – woli spoglądać na swoich przeciwników, jak na złośliwe
pasożyty, których naturę można wyjaśnić naukowo bez uciekania
się do sfery religijnej. A więc dostajemy dosyć świeże
spojrzenie na tematykę opętania, perspektywę inną od tej, do
której zdążyły przyzwyczaić nas niezliczone horrory o demonach
zawłaszczających ciała jakichś nieszczęśników. Scenarzysta
dodatkowo urozmaica ten skostniały motyw informacją o pochłanianiu
energii nosiciela przez złośliwego pasożyta, dzięki czemu cały
czas towarzyszy nam przeświadczenie, że czas działa na niekorzyść
Embera i jego ekipy, że sympatyczny, niewinny chłopiec (bardzo
dobra kreacja Davida Mazouza) niedługo zostanie unicestwiony przez
podmiot panoszący się w jego ciele. Jedynym ratunkiem dla Camerona
wydaje się być technika, z której korzysta doktor Ember, polegająca
na wchodzeniu przez niego w umysł opętanego, celem uświadomienia
mu, że świat, w którym właśnie egzystuje jest imaginacją
stworzoną przez podstępnego pasożyta. Żeby się z niego wydostać
nosiciel musi zniszczyć ową iluzję, Ember natomiast musi stanąć
do walki z bytem, który przywłaszczył sobie ciało chłopca.
Walki, która rozegra się w sferze psychicznej, w wyimaginowanym
świecie, którego wystrój w przeciwieństwie do „Naznaczonego”
nie charakteryzuje się niczym, co można by uznać za upiorne w
ścisłym rozumieniu tego słowa, bo i takie być nie może skoro
pasożytowi zależy na ciągłym podtrzymywaniu w Cameronie
przeświadczenia, że wszystko co widzi jest jak najbardziej realne.
Kontakty Embera z chłopcem nie mają więc w sobie nic, co mogłoby
przerazić bardziej zaznajomionego z nadprzyrodzonym kinem grozy
odbiorcę, mnie nawet nielicho znudziły te wyjałowione z mrocznego
klimatu potyczki doktorka z demonami. Ale na szczęście scenarzysta
poświęcił również trochę miejsca warstwie obyczajowej –
standardowej, acz zgrabnie wtopionej w całość biografii mężczyzny
po przejściach, którego jedynym celem jest unicestwienie potężnego
pasożyta zwanego Maggie, rodzącej się w Emberze sympatii do matki
Camerona i intrygującej relacji z nieprzejednaną wysłanniczką
Watykanu. Nic odkrywczego w tej sferze nie dostaniemy, ale twórcom
udało się naświetlić owe wątki na tyle dobrze, żeby udało mi
się wytrwać do końca seansu. I dobrze, bo przewrotna końcowa
partia okazała się całkiem pomysłowa, choć moim zdaniem
wypadłaby jeszcze lepiej, gdyby scenarzysta nie uparł się tak
dokładnie wszystkiego widzom wyjaśniać – na jego miejscu
zakończyłabym tę historię ujęciem UWAGA SPOILER
przebudzenia Embera w szpitalu, ponieważ dałoby to odbiorcom
możliwość spoglądania na wcześniejsze wydarzenia w dwojaki
sposób: pod kątem snu głównego bohatera oraz z podejrzeniem, że
jest kolejną ofiarą Maggie KONIEC SPOILERA. Taka mnogość
zwrotów akcji miała swój urok, choć po wspomnianym w spoilerze
ujęciu nie dałam się już zwieść (potem już niczym mnie nie
zaskoczono), ale czasem mniej znaczy więcej, dlatego też Ronnie
Christensen mógł się zastanowić, czy jego historia nie zyskałaby,
gdyby poprzestał na enigmatyczności.
Scenariusz
„Incarnate” miał spory potencjał, nie przeczę, uważam jednak,
że Brad Peyton nie wykorzystał go należycie. Właściwie to zepsuł
niemalże wszystko, co odnosiło się do prawideł, którymi rządzi
się horror nadprzyrodzony, zadowalając mnie głównie warstwą
obyczajową, ale nie aż w takim stopniu, żebym czuła się w pełni
ukontentowana. Materiał na rasowy, być może nawet lekko
niepokojący horror był, ale czy to przez brak obycia z gatunkiem,
czy to z powodu niezbyt utalentowanej ekipy, którą dysponował,
Peyton nie potrafił należycie go wykorzystać. Obejrzeć można
tylko czy należy spodziewać się czegoś, co można by uznać za
wartościowe dla gatunku? Moim zdaniem nie, ale kto wie, może znajdą
się jacyś fani horrorów nadprzyrodzonych, którzy będą forsować
zgoła odmienną opinię, do których przemówi stylistyka
zaproponowana przez Brada Peytona. Dlatego też mimo wszystko radzę
obejrzeć i samemu się o tym przekonać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz