piątek, 23 grudnia 2016

„Incarnate” (2016)

Doktor Ember jest tak zwanym wcielonym – człowiekiem potrafiącym wypędzać demony, nazywane przez niego pasożytami poprzez konfrontację z nimi w umysłach opętanych osobników. Jego głównym celem nie jest jednak pomaganie ludziom tylko odnalezienie i zgładzenie arcydemona, któremu nadał miano Maggie. Kiedy więc wysłanniczka Watykanu, Camilla, informuje go, że jedenastoletni Cameron najprawdopodobniej został opętany przez Maggie, Ember decyduje się obejrzeć chłopca. Krótka rozmowa z pasożytem gnieżdżącym się w jego ciele uświadamia mu, że w końcu odnalazł znienawidzonego wroga. Ember przyjmuje więc ofertę Kościoła, który zwrócił się do niego z prośbą o udzielenie odpłatnej pomocy Cameronowi i z pomocą swoich podwładnych przystępuje do prób wypędzenia pasożyta z ciała chłopca. Kontakty z samotnie wychowującą go matką Lindsey, sprawiają, że z czasem zaczyna bardzo zależeć mu na ocaleniu Camerona, ale żeby tego dokonać musi wygrać bitwę z potężnym demonem w umyśle małoletniego nosiciela.

Incarnate” to pierwszy pełnometrażowy horror w reżyserskiej karierze Brada Peytona. Artysta wcześniej nie próbował swoich sił w tym gatunku, realizując się w innych stylistykach, ale w 2013 roku postanowił sprawdzić się również w filmowym horrorze. Przyjął więc scenariusz Ronniego Christensena, przełożył go na ekran i aż trzy lata czekał na rozpoczęcie dystrybucji „Incarnate”. Krytycy nie byli zachwyceni jego dokonaniem, choć kilku przyznawało, że spojrzenie Christensena na tematykę opętania charakteryzuje się sporą świeżością, jednak w mniemaniu wielu niewykorzystaną w sposób, którego oczekuje się od nadprzyrodzonego horroru. Na realizację „Incarnate” Peyton przeznaczył pięć milionów dolarów, co w teorii powinno wystarczyć do stworzenia wyróżniającego się straszaka, tym bardziej gdy dysponuje się tak docenianym przez publikę scenariuszem, ale w tym przypadku muszę podpisać się pod opiniami rozczarowanych krytyków i przyznać, że niedoświadczony w horrorze reżyser nie rozdysponował należycie środków, które posiadał, być może właśnie przez wspomniany brak obycia z gatunkiem. Zamiast rasowego horroru zaproponował mi obraz, w którym próżno szukać gęstego klimatu grozy, czy przerażających charakteryzacji opętanego, ale za to całkiem przyjemnego w odbiorze w warstwie obyczajowej.

Ronnie Christensen najprawdopodobniej doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każdy nowszy horror o opętaniu jest automatycznie zestawiany z ponadczasowym „Egzorcystą”, dlatego przekornie postanowił ubiec recenzentów i za pośrednictwem między innymi jednej kwestii dać mu do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę, kto jest niekwestionowanym królem owego motywu. Gdy ojciec Camerona zapytuje, czy będzie wymiotował na zielono żaden długoletni wielbiciel kina grozy nie powinien mieć wątpliwości do jakiego filmu nawiązuje - powinien zauważyć, że scenarzysta pokusił się wówczas o puszczenie oka do widza, tak jakby mówił: dobrze wiem, że „Incarnate” będzie zestawiany z „Egzorcystą”, pomimo tego, że moje spojrzenie na tematykę opętania jest nieco inne. UWAGA SPOILER Co ciekawe pod koniec filmu zdecydował się pójść trochę dalej – jeszcze bardziej dobitnie nawiązać do osławionego „Egzorcysty” poświęceniem się Embera, skokiem z okna celem zgładzenia gnieżdżącego się w jego ciele demona. Tak jakby mówił: jeśli koniecznie chcecie pożywki do doszukiwania się nawiązań to proszę bardzo KONIEC SPOILERA. W celowych nawiązaniach scenarzysty do wspomnianego obrazu dostrzegam odrobinę ironicznego zabawiania się z publiką, karmienia ich tym, czego na ogół wypatrują w horrorach o opętaniach, a co nie zawsze jest tak czytelne. Wydaje mi się, że przede wszystkim po to, aby powiedzieć im, że nawet gdyby tych wyraźnych nawiązań nie było to i tak pewnie ponaciągaliby poszczególne wątki tak, aby dopasować je do swoich przekonań. Ronnie Christensen mówi: oszczędzę wam trudu i podrzucę kilka elementów, które co prawda nie upodabniają zanadto mojego projektu do „Egzorcysty”, ale najpewniej i tak będzie on poczytywany, jako jego kopia. A przynajmniej w taki sposób ja odebrałam owe nawiązania do „Egzorcysty” i moim zdaniem scenarzysta całkiem zgrabnie wybrnął z tego nazwijmy go impasu, zapominając jednak o innym horrorze, który może nasuwać się na myśl podczas seansu „Incarnate”, a który na moje oko mógł stanowić jego największą inspirację. Mowa o „Naznaczonym” Jamesa Wana, w którym to również pojawia się motyw walki z nadprzyrodzonym bytem w sferze duchowej / umysłowej, nie fizycznej. Ale chociaż Wan dysponował o wiele mniejszym budżetem udało mu się przedstawić ten motyw w dużo bardziej widowiskowym stylu – zdołał sportretować go w formie, która ma większą szansę zadowolić duże grono miłośników nadprzyrodzonego horroru. Brad Peyton mimo że posiadał większy nakład finansowy to znacząco zminimalizował udział bytów z zaświatów, które w dodatku w tych nielicznych chwilach swojej obecności nie błyszczały upiorną prezencją, chyba że za takową uznać czarne oczy i w przebłyskach spiczaste zębiska. W porównaniu do przeładowanych efektami komputerowymi współczesnych horrorów ten minimalizm wypada dużo lepiej, ale myślę, że nie zaszkodziłoby, gdyby Peyton pokusił się o bardziej dosadne makijaże, bez „proszenia o pomoc komputera”, wzorem choćby nadmienionego już „Egzorcysty”. Taki wygląd demonów nie ma bowiem najmniejszych szans na stałe zagościć w mojej pamięci, w przeciwieństwie do szkaradnej twarzy Regan, która dosłownie wwierciła się w mój umysł i nic nie wskazuje na to, żeby miała kiedykolwiek go opuścić. Na moje nieszczęście, bo jej oblicze ma tendencję do pojawiania się przed moimi oczyma podczas bezsennych nocy, co nie jest przyjemne jeśli akurat muszę skorzystać z toalety... W każdym razie byłabym skłonna całkowicie wybaczyć Peytonowi to odżegnywanie się od zapadających w pamięć, dosadnych prób straszenia charakteryzacjami aktorów gdyby tylko udowodnił mi, że potrafi budować silne napięcie emocjonalne i wie, jak stworzyć naprawdę mroczną oprawę wizualną. Chciałabym napisać, że sekwencje poprzedzające manifestację jakiegoś bytu dostarczały mi sporo żywych emocji, że z trwogą wpatrywałam się w ekran próbując przygotować się na rychłe uderzenie. Ale twórcy „Incarnate” nie dali mi nawet próbki zagęszczającej się aury niezdefiniowanego zagrożenia – już raczej utwierdzali mnie w przekonaniu, że brakuje im cierpliwości do stworzenia naprawdę klimatycznego straszaka, że wyznają pogląd, iż zbyt długie utrzymywanie widza w niepewności niesie niebezpieczeństwo znudzenia go, dlatego też zdecydowali się na denerwujące w nastrojowym kinie grozy błyskawiczne finalizowanie wspomnianych sekwencji. Jeśli chodzi elementy tożsame dla horroru to jedyne, co moim zdaniem twórcom się udało to umiarkowanie krwawe łamanie kończyny, pokazane w szybkiej migawce i podlane zbyt rozwodnioną substancją imitującą krew, a więc niemające większych szans zniesmaczyć zaprawionych w gore odbiorców, ale za to poprzez swoją raptowność, idealne wyliczenie w czasie, pełniące rolę skutecznej jump scenki. Przy odrobinie dobrej woli na plus można również odnotować gruby głos, którym przemawia opętany Cameron, ale efektu na miarę „Egzorcysty” radzę się nie spodziewać.

Motyw opętania został już tak dalece wyeksploatowany w kinie grozy, że ilekroć sięgam po pozycję, która na nim bazuje nie spodziewam się niczego, czego wcześniej już bym nie widziała. Dlatego też pomysł Ronniego Christensena w miarę mnie zaskoczył. Wziąwszy pod uwagę choćby „Naznaczonego” walka z nadprzyrodzonymi demonami poza sferą fizyczną nie jest żadnym novum, ale podpięcie się pod motyw opętania kazało mi przypuszczać, że znowu zostanę uraczona cudacznymi egzorcyzmami w wykonaniu wojowniczego wysłannika Kościoła, a nie wchodzeniem w umysł opętanego, celem wyeksmitowania pasożyta, jak zwykł nazywać to poruszający się na wózku inwalidzkim doktor Ember, główny bohater filmu przyzwoicie wykreowany przez Aarona Eckharta. Czołowy protagonista nie wierzy w demony – woli spoglądać na swoich przeciwników, jak na złośliwe pasożyty, których naturę można wyjaśnić naukowo bez uciekania się do sfery religijnej. A więc dostajemy dosyć świeże spojrzenie na tematykę opętania, perspektywę inną od tej, do której zdążyły przyzwyczaić nas niezliczone horrory o demonach zawłaszczających ciała jakichś nieszczęśników. Scenarzysta dodatkowo urozmaica ten skostniały motyw informacją o pochłanianiu energii nosiciela przez złośliwego pasożyta, dzięki czemu cały czas towarzyszy nam przeświadczenie, że czas działa na niekorzyść Embera i jego ekipy, że sympatyczny, niewinny chłopiec (bardzo dobra kreacja Davida Mazouza) niedługo zostanie unicestwiony przez podmiot panoszący się w jego ciele. Jedynym ratunkiem dla Camerona wydaje się być technika, z której korzysta doktor Ember, polegająca na wchodzeniu przez niego w umysł opętanego, celem uświadomienia mu, że świat, w którym właśnie egzystuje jest imaginacją stworzoną przez podstępnego pasożyta. Żeby się z niego wydostać nosiciel musi zniszczyć ową iluzję, Ember natomiast musi stanąć do walki z bytem, który przywłaszczył sobie ciało chłopca. Walki, która rozegra się w sferze psychicznej, w wyimaginowanym świecie, którego wystrój w przeciwieństwie do „Naznaczonego” nie charakteryzuje się niczym, co można by uznać za upiorne w ścisłym rozumieniu tego słowa, bo i takie być nie może skoro pasożytowi zależy na ciągłym podtrzymywaniu w Cameronie przeświadczenia, że wszystko co widzi jest jak najbardziej realne. Kontakty Embera z chłopcem nie mają więc w sobie nic, co mogłoby przerazić bardziej zaznajomionego z nadprzyrodzonym kinem grozy odbiorcę, mnie nawet nielicho znudziły te wyjałowione z mrocznego klimatu potyczki doktorka z demonami. Ale na szczęście scenarzysta poświęcił również trochę miejsca warstwie obyczajowej – standardowej, acz zgrabnie wtopionej w całość biografii mężczyzny po przejściach, którego jedynym celem jest unicestwienie potężnego pasożyta zwanego Maggie, rodzącej się w Emberze sympatii do matki Camerona i intrygującej relacji z nieprzejednaną wysłanniczką Watykanu. Nic odkrywczego w tej sferze nie dostaniemy, ale twórcom udało się naświetlić owe wątki na tyle dobrze, żeby udało mi się wytrwać do końca seansu. I dobrze, bo przewrotna końcowa partia okazała się całkiem pomysłowa, choć moim zdaniem wypadłaby jeszcze lepiej, gdyby scenarzysta nie uparł się tak dokładnie wszystkiego widzom wyjaśniać – na jego miejscu zakończyłabym tę historię ujęciem UWAGA SPOILER przebudzenia Embera w szpitalu, ponieważ dałoby to odbiorcom możliwość spoglądania na wcześniejsze wydarzenia w dwojaki sposób: pod kątem snu głównego bohatera oraz z podejrzeniem, że jest kolejną ofiarą Maggie KONIEC SPOILERA. Taka mnogość zwrotów akcji miała swój urok, choć po wspomnianym w spoilerze ujęciu nie dałam się już zwieść (potem już niczym mnie nie zaskoczono), ale czasem mniej znaczy więcej, dlatego też Ronnie Christensen mógł się zastanowić, czy jego historia nie zyskałaby, gdyby poprzestał na enigmatyczności.

Scenariusz „Incarnate” miał spory potencjał, nie przeczę, uważam jednak, że Brad Peyton nie wykorzystał go należycie. Właściwie to zepsuł niemalże wszystko, co odnosiło się do prawideł, którymi rządzi się horror nadprzyrodzony, zadowalając mnie głównie warstwą obyczajową, ale nie aż w takim stopniu, żebym czuła się w pełni ukontentowana. Materiał na rasowy, być może nawet lekko niepokojący horror był, ale czy to przez brak obycia z gatunkiem, czy to z powodu niezbyt utalentowanej ekipy, którą dysponował, Peyton nie potrafił należycie go wykorzystać. Obejrzeć można tylko czy należy spodziewać się czegoś, co można by uznać za wartościowe dla gatunku? Moim zdaniem nie, ale kto wie, może znajdą się jacyś fani horrorów nadprzyrodzonych, którzy będą forsować zgoła odmienną opinię, do których przemówi stylistyka zaproponowana przez Brada Peytona. Dlatego też mimo wszystko radzę obejrzeć i samemu się o tym przekonać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz