sobota, 31 grudnia 2016

„The Disappointments Room” (2016)

Dana i David wprowadzają się wraz ze swoim pięcioletnim synem Lucasem do dużego domu na wsi, który całe lata nie miał właściciela. W mieście kobieta była architektem, planuje więc odnowić nieruchomość przy zaangażowaniu jak najmniejszej siły roboczej z zewnątrz. Jednak już w pierwszych dnia pobytu w nowym domu Dana uświadamia sobie, że wbrew przewidywaniom to miejsce nie jest szczęśliwą oazą dla jej rodziny. Nabiera przekonania, że coś jest nie tak z tą posiadłością, zwłaszcza po odnalezieniu sekretnego pokoju na poddaszu, w którym jak się dowiaduje miały miejsce okrutne praktyki. David tymczasem jest coraz bardziej zaniepokojony zachowaniem żony, która od jakiegoś czasu boryka się z problemami psychicznymi. Próbuje ją przekonać, że w ich nowym domu nie dzieje się nic złego, że jej strach jest pochodną dolegliwości, z którymi się zmaga, ale Dana nie jest w stanie przyjąć do wiadomości takiego wytłumaczenia zjawisk, którym świadkuje.

„Złodziej życia”, „Niepokój” i „Eagle Eye” to niektóre dziełka D.J. Caruso. Wyszczególniłam je dlatego, że są to pozycje, do których często wracam i dzięki którym z ochotą sięgnęłam po jego najnowszy film zatytułowany „The Disappointments Room”. Choć gwoli ścisłości nie bez znaczenia był również udział Kate Beckinsale w roli głównej. Zrealizowany za piętnaście milinów dolarów obraz Caruso różnie się klasyfikuje – część amerykańskich widzów rozpatruje go w kategoriach thrillera, inni uważają, że to standardowy horror. Powodów tego zamieszania można upatrywać w niejednoznacznym scenariuszu autorstwa D.J. Caruso i Wentwortha Millera (tego samego, który zasłynął rolą w serialu „Skazany na śmierć”) - jednakże radzę nie odczytywać powyższego stwierdzenia, jako zapowiedź iście głębokiego,odkrywczego, czy zaskakującego kina grozy, bo wątpię, żeby ktokolwiek dopatrzył się w nim tego rodzaju superlatywów.

Przed seansem „The Disappointments Room” byłam przekonana, że będę miała do czynienia z thrillerem, ponieważ D.J. Caruso zdążył już mnie przyzwyczaić do swojej działalności w tym gatunku. Dlatego też niezmiernie zdumiał mnie fakt, że scenariusz filmu zamknięto w ciasnych ramach konwencji kojarzonej głównie z horrorem, ze szczególnym wskazaniem na nurt ghost story. Motyw trzyosobowej rodziny wprowadzającej się do niszczejącego wiejskiego domostwa, którego mury skrywają jakąś koszmarną tajemnicę każdemu wielbicielowi kina grozy powinien dać do zrozumienia, że Miller i Caruso pisząc swój scenariusz pozostawali pod silnym wpływem niektórych horrorów nastrojowych. Przeprowadzka do nowego domu to jeden z najpopularniejszych motywów ghost stories (chociaż był wykorzystywany również przez twórców innych podgatunków horroru), ponadto wątek, na którym zbudowano całą intrygę fanom wspomnianego gatunku również jest doskonale znany. Żeby długo nie szukać wystarczy wspomnieć „Nawiedzony dom” Roberta Wise'a nakręcony na podstawie powieści Shirley Jackson, w którym to również starano się na takiej samej zasadzie zdezorientować widza. Czy główna bohaterka rzeczywiście widuje dusze zmarłych, czy to wszystko jest jedynie projekcją jej niestabilnego umysłu? Takie pytanie zadają twórcy „The Disappointments Room” i właśnie na tej niejasności budują całą akcję filmu, przy czym czynią to nieporównanie gorzej od wzmiankowanego „Nawiedzonego domu”. Byłabym jednak skrajnie niesprawiedliwa, gdybym tworzyła swoją opinię w oparciu o porównania z takim arcydziełem kina grozy, jak „Nawiedzony dom”, dlatego też starałam się spoglądać na twór D.J. Caruso przede wszystkim przez pryzmat współczesnych straszaków. I jak się okazało z takim nastawieniem całkiem miło spędziłam kawałek wieczora. O żadnych zachwytach nie mogło być mowy, ale nie zderzyłam się z tragiczną jakością opisywaną przez amerykańskich krytyków, którzy to delikatnie mówiąc nie mieli litości dla owego przedsięwzięcia Caruso. Scenarzyści szybko wyjawiają, że główna bohaterka filmu, idealnie wykreowana przez Kate Beckinsale, zmaga się z problemami psychicznymi, ale ich źródło dosyć długo utrzymują w tajemnicy. Ponadto na początku seansu próbują w zawoalowany sposób dać widzom do zrozumienia, że pomimo wykorzystania motywu przeprowadzki do nowego domu wpisującego się w tradycję ghost stories, nie zamierzają tworzyć kolejnej opowiastki o nawiedzonym domostwie. Wskazuje na to moment, w którym Dana zastaje swojego syna, Lucasa (bardzo dobra kreacja Duncana Joinera) siedzącego na łóżku i rozmawiającego z kimś, kogo kobieta nie jest w stanie dostrzec. To ewidentna sugestia do „wymyślonego” przyjaciela – wątku często wykorzystywanego w ghost stories. Kiedy jednak chłopiec odwraca się widzimy, że w rękach trzyma kota, że nie rozmawia z niewidzialnym bytem, którego się spodziewaliśmy. Moim zdaniem tą krótką sekwencją scenarzyści chcieli powiedzieć widzom, że odcinają się od konwencji zasugerowanej wcześniej, po to aby czy to rozpocząć zupełnie nowatorski wątek, czy też podpiąć się pod inny znany schemat. Sam ten ustęp niezmiernie mnie uradował, przede wszystkim dlatego, że w owym jednym krótkim przebłysku dano mi do zrozumienia, że scenarzyści są dobrze zorientowani w tradycji horroru nastrojowego i potrafią puścić oko do miłośników kina tego typu w nieprzekombinowanym, przyjemnym stylu. Co ciekawe, choć Caruso i Miller próbują w tym momencie przygotować nas na konwencję odbiegającą od tego, czego wcześniej się spodziewaliśmy, dalszy rozwój wypadków udowadnia nam, że zastosowano zwykłą zmyłkę, bo tak naprawdę „The Disappointments Room” w ogólnym rozrachunku konsekwentnie podąża ścieżką przetartą niezliczonymi historiami o duchach, którymi rokrocznie tak ochoczo raczy nas światowa kinematografia. Nie zawsze tak niejednoznacznie, ale alternatywa do paranormalnych zjawisk zachodzących w nowym domu czołowych bohaterów filmu bywała już składową horrorów nastrojowych i to tak często, że możemy ją chyba uznać za standardową.

„The Disappointments Room” jest kolejnym lekkim horrorkiem, który choć podejmuje parę prób przestraszenia widzów to mocno wątpię, żeby na kimkolwiek udało mu się odnieść zamierzony skutek. D.J. Caruso starał się wytworzyć sprzyjającą niepokojącym okolicznościom oprawę wizualną, ale odniosłam wrażenie, że zbyt duży ciężar „spoczął na barkach miejsca akcji” (najbardziej udanej składowej atmosfery tajemnicy), tak jakby ufano, że niszczejące, stare domostwo pełne zakurzonych pokoi w całości zrekompensuje widzom niedobór złowieszczego pierwiastka uwypuklanego przez zdjęcia. Nie chcę przez to powiedzieć, że twórcy odżegnują się od ciemnych ujęć, że nadmiernie rozświetlają pierwszy plan, na którym właśnie rozgrywa się jakieś irracjonalne wydarzenie, bo oddanych w takich barwach sekwencji jest tyle, ile być powinno. Ale nie mogłam nie zauważyć nadmiernego wydelikacenia tych zdjęć – właściwie to efekt pracy operatorów podpadał mi pod plastik, bowiem zbytnio upierano się przy wizualnej poprawności, silnym skontrastowaniu i idealnych kątach nachylenia kamer. A takie podejście w moim pojęciu nie sprzyja wytworzeniu trzymającej w napięciu złowrogości. D.J. Caruso zbyt podręcznikowo podszedł do budowania klimatu grozy, zabrakło jakiejś nutki szaleństwa, nieprzewidywalności i nazwijmy ją technicznej odwagi, żeby całość dała pożądany skutek, czyli wykrzesała z widza choćby odrobinę zaniepokojenia. Dosłowne próby straszenia - czyli między innymi koszmarne sny Dany, widmowy pies widywany przed domem (czyżby ukłon w stronę „Omena”, czy tylko przypadkowa zbieżność?), takaż dziewczynka w staroświeckim wdzianku przemykająca po korytarzach i wreszcie agresywny mężczyzna widywany na terenie posiadłości przez główną bohaterkę, który okazuje się być poprzednim właścicielem owego feralnego domostwa – również nie oddziaływały na mnie w sposób oczekiwany przez twórców. Cieszyło mnie, że zrezygnowano z nadmiernego efekciarstwa (obawiałam się tego znając wysokość budżetu), ale tym w miarę realistycznym manifestacjom bytów z zaświatów, czy też owoców zwichrowanego umysłu Dany towarzyszył zbyt lekki klimat, nie wspominając już o nieumiejętnym wyliczeniu w czasie ich raptownych pojawień na ekranie. Gdybym więc miała rozpatrywać „The Disappointments Room” jedynie pod kątem klimatu i napięcia to musiałabym podpisać się pod opiniami amerykańskich krytyków, głoszących, że to zwykły gniot, od którego lepiej trzymać się z daleka. Może to kwestia moich osobistych preferencji, ale jednak udało mi się odnaleźć w tym obrazie akurat tyle superlatywów, żebym nie miała ochoty rzucić czymś w ekran, a nawet żebym mogła mówić o jako takiej przyjemności z oglądania tej pozycji. Wzmiankowane już wcześniej dostosowanie do lubianej przeze mnie konwencji oraz brak dosadnej ingerencji komputera w tworzeniu elementów tożsamych dla filmowego horroru to moim zdaniem jedne z plusów tej produkcji, ale nie największe. Szczególnie ucieszyła mnie możliwość śledzenia wątku psychologicznego – obserwowanie powolnego osuwania się Kate Beckinsale w otchłań szaleństwa, czy to za sprawą obecności duchów w jej nowym domu, czy też poprzez postępowanie choroby psychicznej, z którą od jakiegoś czasu się boryka. Motyw sekretnego pokoju (nasuwający drobne skojarzenia z „Kwiatami na poddaszu”) zamykanego jedynie z zewnątrz okazał się zgrabnym urozmaiceniem tradycyjnego wątku nawiedzonego domostwa i co ważniejsze dzięki niemu zaserwowano mi naprawdę ciekawą sekwencję zamknięcia („La Cara oculta?) i swego rodzaju „rozciągnięcia czasu”. Kilka pomniejszych dodatków również znacząco umiliło mi seans - czy to umiejętnie zmontowana sekwencja rozszarpywania przez psa małego Lucasa, przygnębiająca retrospekcja obrazująca losy poprzednich właścicieli domostwa ze znakomicie ucharakteryzowaną dziewczynką, czy wreszcie końcowy czyn głównej bohaterki w pokoju jej synka. Ale moim zdaniem niektóre tragiczne wydarzenia rozgrywające się w otoczeniu Dany wypadłyby zdecydowanie bardziej emocjonująco, gdyby twórcy poczynili jakieś próby zdezorientowania widza, gdyby trudniej było domyślić się rzeczywistego charakteru tych incydentów, ich finalnego kształtu. Ale na szczęście zamknięcie „The Disappointments Room” przybrało niemalże dokładnie taki kształt, na jaki liczyłam. UWAGA SPOILER Scenarzyści nie narzucali mi jednej interpretacji, pozwalając wybrać jedną z dwóch możliwych, konsekwentnie trzymając się niejednoznacznej formy, na której zbudowali całą intrygę. Niemniej wydźwięk byłby dużo lepszy, gdyby Dana pozbawiła życia swojego synka podczas przeprawy z wyimaginowanym, czy też nadnaturalnym bytem KONIEC SPOILERA.

W „The Disappointments Room” dostrzegłam spadek formy D.J. Caruso, a przynajmniej w zestawieniu ze „Złodziejem życia”, „Niepokojem” i „Eagle Eye”, bo już w porównaniu do takiego „Jestem numerem cztery” nie wypada źle. Osoby nastawiające się na przerażające, czy innowacyjne kino grozy zapewne spotkają się z rozczarowaniem, ale wydaje mi się, że entuzjaści konwencji, pod którą podpina się najnowszy obraz Caruso, którzy potrafią dobrze się bawić przy lżejszych horrorach mają szansę odnaleźć się w tej produkcji. Z czystym zachwytem pewnie nawet oni go nie przyjmą, ale istnieje szansa, że całkiem znośnie spędzą trochę wolnego czasu, tak jak miało to miejsce w moim przypadku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz