Dana
i David wprowadzają się wraz ze swoim pięcioletnim synem Lucasem
do dużego domu na wsi, który całe lata nie miał właściciela. W
mieście kobieta była architektem, planuje więc odnowić
nieruchomość przy zaangażowaniu jak najmniejszej siły roboczej z
zewnątrz. Jednak już w pierwszych dnia pobytu w nowym domu Dana
uświadamia sobie, że wbrew przewidywaniom to miejsce nie jest
szczęśliwą oazą dla jej rodziny. Nabiera przekonania, że coś
jest nie tak z tą posiadłością, zwłaszcza po odnalezieniu
sekretnego pokoju na poddaszu, w którym jak się dowiaduje miały
miejsce okrutne praktyki. David tymczasem jest coraz bardziej
zaniepokojony zachowaniem żony, która od jakiegoś czasu boryka się
z problemami psychicznymi. Próbuje ją przekonać, że w ich nowym
domu nie dzieje się nic złego, że jej strach jest pochodną
dolegliwości, z którymi się zmaga, ale Dana nie jest w stanie
przyjąć do wiadomości takiego wytłumaczenia zjawisk, którym
świadkuje.
„Złodziej
życia”, „Niepokój” i „Eagle Eye” to niektóre dziełka
D.J. Caruso. Wyszczególniłam je dlatego, że są to pozycje, do
których często wracam i dzięki którym z ochotą sięgnęłam po
jego najnowszy film zatytułowany „The Disappointments Room”.
Choć gwoli ścisłości nie bez znaczenia był również udział
Kate Beckinsale w roli głównej. Zrealizowany za piętnaście
milinów dolarów obraz Caruso różnie się klasyfikuje – część
amerykańskich widzów rozpatruje go w kategoriach thrillera, inni
uważają, że to standardowy horror. Powodów tego zamieszania można
upatrywać w niejednoznacznym scenariuszu autorstwa D.J. Caruso i
Wentwortha Millera (tego samego, który zasłynął rolą w serialu
„Skazany na śmierć”) - jednakże radzę nie odczytywać
powyższego stwierdzenia, jako zapowiedź iście
głębokiego,odkrywczego, czy zaskakującego kina grozy, bo wątpię,
żeby ktokolwiek dopatrzył się w nim tego rodzaju superlatywów.
Przed
seansem „The Disappointments Room” byłam przekonana, że będę
miała do czynienia z thrillerem, ponieważ D.J. Caruso zdążył już
mnie przyzwyczaić do swojej działalności w tym gatunku. Dlatego
też niezmiernie zdumiał mnie fakt, że scenariusz filmu zamknięto
w ciasnych ramach konwencji kojarzonej głównie z horrorem, ze
szczególnym wskazaniem na nurt ghost story. Motyw
trzyosobowej rodziny wprowadzającej się do niszczejącego
wiejskiego domostwa, którego mury skrywają jakąś koszmarną
tajemnicę każdemu wielbicielowi kina grozy powinien dać do
zrozumienia, że Miller i Caruso pisząc swój scenariusz pozostawali
pod silnym wpływem niektórych horrorów nastrojowych. Przeprowadzka
do nowego domu to jeden z najpopularniejszych motywów ghost
stories (chociaż był wykorzystywany również przez twórców
innych podgatunków horroru), ponadto wątek, na którym zbudowano
całą intrygę fanom wspomnianego gatunku również jest doskonale
znany. Żeby długo nie szukać wystarczy wspomnieć „Nawiedzony dom” Roberta Wise'a nakręcony na podstawie powieści Shirley Jackson, w którym to również starano się na takiej samej
zasadzie zdezorientować widza. Czy główna bohaterka rzeczywiście
widuje dusze zmarłych, czy to wszystko jest jedynie projekcją jej
niestabilnego umysłu? Takie pytanie zadają twórcy „The
Disappointments Room” i właśnie na tej niejasności budują całą
akcję filmu, przy czym czynią to nieporównanie gorzej od
wzmiankowanego „Nawiedzonego domu”. Byłabym jednak skrajnie
niesprawiedliwa, gdybym tworzyła swoją opinię w oparciu o
porównania z takim arcydziełem kina grozy, jak „Nawiedzony dom”,
dlatego też starałam się spoglądać na twór D.J. Caruso przede
wszystkim przez pryzmat współczesnych straszaków. I jak się
okazało z takim nastawieniem całkiem miło spędziłam kawałek
wieczora. O żadnych zachwytach nie mogło być mowy, ale nie
zderzyłam się z tragiczną jakością opisywaną przez
amerykańskich krytyków, którzy to delikatnie mówiąc nie mieli
litości dla owego przedsięwzięcia Caruso. Scenarzyści szybko
wyjawiają, że główna bohaterka filmu, idealnie wykreowana przez
Kate Beckinsale, zmaga się z problemami psychicznymi, ale ich źródło
dosyć długo utrzymują w tajemnicy. Ponadto na początku seansu
próbują w zawoalowany sposób dać widzom do zrozumienia, że
pomimo wykorzystania motywu przeprowadzki do nowego domu wpisującego
się w tradycję ghost stories, nie zamierzają tworzyć
kolejnej opowiastki o nawiedzonym domostwie. Wskazuje na to moment, w
którym Dana zastaje swojego syna, Lucasa (bardzo dobra kreacja
Duncana Joinera) siedzącego na łóżku i rozmawiającego z kimś,
kogo kobieta nie jest w stanie dostrzec. To ewidentna sugestia do
„wymyślonego” przyjaciela – wątku często wykorzystywanego w
ghost stories. Kiedy jednak chłopiec odwraca się widzimy, że
w rękach trzyma kota, że nie rozmawia z niewidzialnym bytem,
którego się spodziewaliśmy. Moim zdaniem tą krótką sekwencją
scenarzyści chcieli powiedzieć widzom, że odcinają się od
konwencji zasugerowanej wcześniej, po to aby czy to rozpocząć
zupełnie nowatorski wątek, czy też podpiąć się pod inny znany
schemat. Sam ten ustęp niezmiernie mnie uradował, przede wszystkim
dlatego, że w owym jednym krótkim przebłysku dano mi do
zrozumienia, że scenarzyści są dobrze zorientowani w tradycji
horroru nastrojowego i potrafią puścić oko do miłośników kina
tego typu w nieprzekombinowanym, przyjemnym stylu. Co ciekawe, choć
Caruso i Miller próbują w tym momencie przygotować nas na
konwencję odbiegającą od tego, czego wcześniej się
spodziewaliśmy, dalszy rozwój wypadków udowadnia nam, że
zastosowano zwykłą zmyłkę, bo tak naprawdę „The
Disappointments Room” w ogólnym rozrachunku konsekwentnie podąża
ścieżką przetartą niezliczonymi historiami o duchach, którymi
rokrocznie tak ochoczo raczy nas światowa kinematografia. Nie zawsze
tak niejednoznacznie, ale alternatywa do paranormalnych zjawisk
zachodzących w nowym domu czołowych bohaterów filmu bywała już
składową horrorów nastrojowych i to tak często, że możemy ją
chyba uznać za standardową.
„The
Disappointments Room” jest kolejnym lekkim horrorkiem, który choć
podejmuje parę prób przestraszenia widzów to mocno wątpię, żeby
na kimkolwiek udało mu się odnieść zamierzony skutek. D.J. Caruso
starał się wytworzyć sprzyjającą niepokojącym okolicznościom
oprawę wizualną, ale odniosłam wrażenie, że zbyt duży ciężar
„spoczął na barkach miejsca akcji” (najbardziej udanej
składowej atmosfery tajemnicy), tak jakby ufano, że niszczejące,
stare domostwo pełne zakurzonych pokoi w całości zrekompensuje
widzom niedobór złowieszczego pierwiastka uwypuklanego przez
zdjęcia. Nie chcę przez to powiedzieć, że twórcy odżegnują się
od ciemnych ujęć, że nadmiernie rozświetlają pierwszy plan, na
którym właśnie rozgrywa się jakieś irracjonalne wydarzenie, bo
oddanych w takich barwach sekwencji jest tyle, ile być powinno. Ale
nie mogłam nie zauważyć nadmiernego wydelikacenia tych zdjęć –
właściwie to efekt pracy operatorów podpadał mi pod plastik,
bowiem zbytnio upierano się przy wizualnej poprawności, silnym
skontrastowaniu i idealnych kątach nachylenia kamer. A takie
podejście w moim pojęciu nie sprzyja wytworzeniu trzymającej w
napięciu złowrogości. D.J. Caruso zbyt podręcznikowo podszedł do
budowania klimatu grozy, zabrakło jakiejś nutki szaleństwa,
nieprzewidywalności i nazwijmy ją technicznej odwagi, żeby całość
dała pożądany skutek, czyli wykrzesała z widza choćby odrobinę
zaniepokojenia. Dosłowne próby straszenia - czyli między innymi
koszmarne sny Dany, widmowy pies widywany przed domem (czyżby ukłon
w stronę „Omena”, czy tylko przypadkowa zbieżność?), takaż dziewczynka w staroświeckim wdzianku
przemykająca po korytarzach i wreszcie agresywny mężczyzna
widywany na terenie posiadłości przez główną bohaterkę, który
okazuje się być poprzednim właścicielem owego feralnego domostwa
– również nie oddziaływały na mnie w sposób oczekiwany przez
twórców. Cieszyło mnie, że zrezygnowano z nadmiernego
efekciarstwa (obawiałam się tego znając wysokość budżetu), ale
tym w miarę realistycznym manifestacjom bytów z zaświatów, czy
też owoców zwichrowanego umysłu Dany towarzyszył zbyt lekki
klimat, nie wspominając już o nieumiejętnym wyliczeniu w czasie
ich raptownych pojawień na ekranie. Gdybym więc miała rozpatrywać „The
Disappointments Room” jedynie pod kątem klimatu i napięcia to
musiałabym podpisać się pod opiniami amerykańskich krytyków,
głoszących, że to zwykły gniot, od którego lepiej trzymać się
z daleka. Może to kwestia moich osobistych preferencji, ale jednak
udało mi się odnaleźć w tym obrazie akurat tyle superlatywów,
żebym nie miała ochoty rzucić czymś w ekran, a nawet żebym mogła
mówić o jako takiej przyjemności z oglądania tej pozycji.
Wzmiankowane już wcześniej dostosowanie do lubianej przeze mnie
konwencji oraz brak dosadnej ingerencji komputera w tworzeniu
elementów tożsamych dla filmowego horroru to moim zdaniem jedne z
plusów tej produkcji, ale nie największe. Szczególnie ucieszyła
mnie możliwość śledzenia wątku psychologicznego – obserwowanie
powolnego osuwania się Kate Beckinsale w otchłań szaleństwa, czy
to za sprawą obecności duchów w jej nowym domu, czy też poprzez
postępowanie choroby psychicznej, z którą od jakiegoś czasu się
boryka. Motyw sekretnego pokoju (nasuwający drobne skojarzenia z
„Kwiatami na poddaszu”) zamykanego jedynie z zewnątrz okazał
się zgrabnym urozmaiceniem tradycyjnego wątku nawiedzonego domostwa
i co ważniejsze dzięki niemu zaserwowano mi naprawdę ciekawą
sekwencję zamknięcia („La Cara oculta”?) i swego rodzaju
„rozciągnięcia czasu”. Kilka pomniejszych dodatków również
znacząco umiliło mi seans - czy to umiejętnie zmontowana sekwencja
rozszarpywania przez psa małego Lucasa, przygnębiająca
retrospekcja obrazująca losy poprzednich właścicieli domostwa ze
znakomicie ucharakteryzowaną dziewczynką, czy wreszcie końcowy
czyn głównej bohaterki w pokoju jej synka. Ale moim zdaniem
niektóre tragiczne wydarzenia rozgrywające się w otoczeniu Dany
wypadłyby zdecydowanie bardziej emocjonująco, gdyby twórcy
poczynili jakieś próby zdezorientowania widza, gdyby trudniej było
domyślić się rzeczywistego charakteru tych incydentów, ich
finalnego kształtu. Ale na szczęście zamknięcie „The
Disappointments Room” przybrało niemalże dokładnie taki kształt,
na jaki liczyłam. UWAGA SPOILER Scenarzyści nie narzucali mi
jednej interpretacji, pozwalając wybrać jedną z dwóch możliwych,
konsekwentnie trzymając się niejednoznacznej formy, na której
zbudowali całą intrygę. Niemniej wydźwięk byłby dużo lepszy,
gdyby Dana pozbawiła życia swojego synka podczas przeprawy z
wyimaginowanym, czy też nadnaturalnym bytem KONIEC SPOILERA.
W
„The Disappointments Room” dostrzegłam spadek formy D.J. Caruso,
a przynajmniej w zestawieniu ze „Złodziejem życia”,
„Niepokojem” i „Eagle Eye”, bo już w porównaniu do takiego
„Jestem numerem cztery” nie wypada źle. Osoby nastawiające się
na przerażające, czy innowacyjne kino grozy zapewne spotkają się
z rozczarowaniem, ale wydaje mi się, że entuzjaści konwencji, pod
którą podpina się najnowszy obraz Caruso, którzy potrafią dobrze
się bawić przy lżejszych horrorach mają szansę odnaleźć się w
tej produkcji. Z czystym zachwytem pewnie nawet oni go nie przyjmą,
ale istnieje szansa, że całkiem znośnie spędzą trochę wolnego
czasu, tak jak miało to miejsce w moim przypadku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz