„The Asphyx” (1972)
Wiktoriańska
Anglia. Majętny naukowiec Hugo Cunningham stara się wyjaśnić
pochodzenie czarnych plam utrwalonych, na fotografiach wyobrażających
paru umierających ludzi. Asystuje mu adoptowany syn Giles, który
planuje ożenić się z jego córką, Christiną. Hugo początkowo
sądzi, że udało mu się uchwycić na zdjęciach dusze umykające z
ciał konających nieszczęśników, ale badania z ruchomymi obrazami
uświadamiają mu, że ma do czynienia z czymś innym. Cunningham z
czasem nabiera pewności, że czarne plamy są Asphyxami, bytami,
które pojawiają się w momencie śmierci ludzi i zwierząt. Hugo
zyskuje dowód na to, że schwytanie Asphyxa danej osoby zapewnia jej
nieśmiertelność, której tak bardzo pragnie, że jest gotowy
przeprowadzić eksperyment na samym sobie.
„The
Asphyx” to zapomniany brytyjski horror science fiction w reżyserii
Petera Newbrooka. Nieżyjący już artysta tylko w tym jednym
przypadku zajął się reżyserią, najwięcej czasu poświęcał
natomiast pracy operatorskiej. Choć „The Asphyx” został dobrze
przyjęty przez krytykę i zyskał paru oddanych fanów nie udało mu
się odnieść spektakularnego sukcesu kasowego, w czym być może
zawiniła ograniczona dystrybucja. Obecnie obraz Newbrooka przyciąga
głównie nielicznych zapaleńców, którym nie brak determinacji
potrzebnej do „wygrzebywania” produkcji pokrytych „grubą
warstwą kurzu”. Osobiście polecam taką swego rodzaju zabawę w
archeologów, bo jak pokazuje między innymi omawiany film czasem
można trafić na naprawdę zacne widowisko. Scenariusz „The
Asphyx” jest dziełem Briana Comporta, który opierał się na
opowieści wymyślonej przez Christinę i Laurence'a Beersów, którzy
mogli znajdować się pod silnym wpływem twórczości H.P.
Lovecrafta, Edgara Allana Poego i Mary Shelley. Mogli, ale wcale nie
musieli, bo całkiem możliwe, że to tylko ja odniosłam wrażenie,
że w „The Asphyx” pobrzmiewają echa ich urzekającej
stylistyki.
Pragnienie
nieśmiertelności towarzyszy ludzkości od „zarania dziejów” i
chyba zawsze było atrakcyjnym motywem dla twórców literatury i
kinematografii grozy. Życie wieczne dla wielu jest pięknym
marzeniem, w którym odnajdują pociechę, ale długoletnim
wielbicielom horrorów powinno kojarzyć się raczej z czymś
zgubnym, przekleństwem, będącym efektem dążenia człowieka do
zyskania, jak to mówią boskich atrybutów. Literatura i
kinematografia grozy przyzwyczaiła nas już do pesymistycznych
następstw eksperymentowania ze śmiercią – fanom horrorów
wielokrotnie dawano już do zrozumienia, że pewnych granic człowiek
przekraczać nie powinien, a jedną z nich jest właśnie osiągnięcie
nieśmiertelności bądź „zwykłe" wskrzeszenie, ponieważ istnieją rzeczy gorsze od śmierci.
Taką tezę wysnuwa również scenarzysta „The Asphyx”, choć z
całą pewnością w dużo bardziej zawoalowanym stylu niż pokazano
to w chociażby „Frankensteinie”, „Re-Animatorze”, czy
„Smętarzu dla zwierzaków”. Obraz Petera Newbrooka na swój
chłodny, zdystansowany sposób, tak charakterystyczny dla
brytyjskich nastrojówek, mówi nam, że w samotnym życiu wiecznym
naznaczonym dotkliwymi wyrzutami sumienia za dawne przewiny nie ma
nic romantycznego, nic do czego warto by dążyć. Zanim jednak
scenarzysta pozwoli wyraźnie wybrzmieć temu poglądowi, pochyli się
nad samym procesem prowadzącym do osiągnięcia upragnionej
nieśmiertelności, kładąc silny nacisk na motyw burzyciela.
Jednostkę, która powoli, acz nieuchronnie zmierza do
autodestrukcji. Kołem napędowym jest czysty fanatyzm, który wykluł
się ze śmiałej idei, podsyconej wynikami badań naukowych. Hugo
Cunningham (przekonująca kreacja Roberta Stephensa), majętny
filantrop, hobbystycznie i w pewnym stopniu zawodowo zajmujący się
fotografią, wydaje się mieć wszystko, o czym marzy większość
dorosłych ludzi. Kochającą rodzinę, zajęcie, które umożliwia
mu rozwijanie zainteresowań oraz oczywiście spory majątek
gwarantujący życie bez trosk o charakterze materialnym. Ale jak się
okazuje to za mało, żeby mógł toczyć w pełni szczęśliwe
życie. Twórcy „The Asphyx” osadzili akcję filmu w epoce
wiktoriańskiej, XIX-wiecznej Anglii, która już chyba zawsze będzie
mi się kojarzyć z utworami gotyckimi. I właśnie typowy dla tego
nurtu klimat tchnie z obrazu Petera Newbrooka – całą produkcję
zbudowano na mrocznych, acz zauważalnie naznaczonych swoistym
chłodem zdjęciach, okraszonych spokojną, melodyjną ścieżką
dźwiękową, uwypuklającą melancholijny wymiar scenariusza, ale
też potrafiącą nielicho huknąć w chwilach szczytowej grozy.
Obrazu całości dopełniają stroje z epoki i bogaty wystrój
ogromnego domostwa głównego bohatera przyjemnie kontrastujący z
wilgotną kryptą, do której co jakiś czas udają się Hugo i Giles
i która była chyba kolejnym ukłonem twórców w stronę estetyki
gotyckiej. Złowieszcza oprawa audiowizualna idealnie wkomponowuje
się w warstwę tekstową, w której najprawdopodobniej odnajdą się
głównie osoby poszukujące drobiazgowej powolności, a nie
efekciarskiej dynamiczności. Takie, które nie mają nic przeciwko
długim dialogom i dokładnemu portretowi tak złowrogiej
działalności głównego bohatera, jak zachodzącemu w jego umyśle
zgubnemu procesowi. Bo chociaż efekciarskie sekwencje z Asphyxami,
które wizualnie podpadają pod kiczowatą animację, też się
pojawiają, Peter Newbrook nie pozwolił, aby wysunęły się na
pierwszy plan, przysłaniając wszystko inne. I dobrze, bo ilekroć
patrzyłam na sztucznego stwora mieniącego się rażącą zielenią
w świetle padającym z projektora nie mogłam powstrzymać grymasu
politowania, aczkolwiek mimo wszystko delikatnie doprawionego
pragnieniem przygarnięcia zniewolonego słodziaka. Asphyxy nie
wyglądały realistycznie, ale to wcale nie przeszkadzało w
poruszaniu we mnie jakiejś opiekuńczej nutki, chęci przytulenia
stworzonka, chociaż zważywszy na jego widmową postać zapewne nie
byłoby to wykonalne.
Motyw
chwytania Asphyxów sam w sobie jest wielce pomysłowy, ale w
charakterze owych stworków trudno nie dopatrzeć się inspiracji
Kostuchą. Asphyxy tak samo, jak Śmierć z kosą przychodzi do
konających ludzi i zwierząt, aby zabrać ich na tamten świat. Albo
jak kto woli Kostucha jest personifikacją śmierci, tak samo jak
Asphyxy, z czego można wysunąć „logiczny” wniosek, że jeśli
zdoła się ją schwytać osiągnie się tak upragnioną przez wielu
nieśmiertelność. A przynajmniej do takiej konkluzji dochodzi Hugo
Cunningham na podstawie swoich eksperymentów, z których jak dla
mnie najbardziej trzymająca w napięciu była przeprawa ze świnką
morską. Jak na szpilkach oczekiwałam wówczas szczęśliwego
finału, trwałam w nadziei, że prześliczne białe zwierzątko
przeżyje tę trudną próbę. Dalszy przebieg wydarzeń łatwo było
sobie przedwcześnie poukładać w głowie, przewidzieć wszystkie
niespodzianki scenarzysty, łącznie z przewrotnym finałem i
wątkiem, który w zamyśle najpewniej miał wybrzmieć najbardziej
przygnębiająco. UWAGA SPOILER W tym miejscu Hugo stwierdził,
że jego córka nie mogłaby żyć jako głowa, a ja od razu
pomyślałam, że to nieprawda, bo chociażby późniejszy
„Re-Animator” udowodni nam, że to możliwe:) KONIEC SPOILERA
. Z perspektywy dzisiejszego widza w filmie Petera Newbrooka nie ma
żadnych większych tekstowych rewelacji, może poza Asphyxami i
epilogiem. Bo przecież kino grozy zdążyło już przyzwyczaić nas
do motywu burzyciela, który tak bardzo skupia się na dążeniu do
celu, że zatraca właściwe proporcje. Wielbiciele horrorów i
science fiction pewnie nawykli również do pesymistycznych wizji
rozwoju nauki i techniki – przełomowych badań, które mogą
zmienić świat, ale ostatecznie zamiast poprawić ludzki byt
prowadzą do upadku moralnego, zatracenia wielu chwalebnych cech w
imię bulwersujących idei. Siłą tego obrazu nie jest więc
nieprzewidywalność, czy nowatorskie ujęcie tematu, chociaż nie
wiem jak zareagowano na scenariusz Briana Comporta w latach 70-tych,
kiedy owa konwencja nie była jeszcze tak dalece wyeksploatowana, jak
w czasach obecnych. W każdym razie mało odkrywczy z punktu widzenia
współczesnego widza przebieg akcji „The Asphyx” nie wpłynął
jakoś szczególnie negatywnie na mój ogólny odbiór tego filmu.
Może dlatego że byłam zajęta zachwycaniem się doskonałym
klimatem narastającej grozy, aurą nieuchronnego upadku potęgowaną
w równym stopniu przez warstwę tekstową i hipnotyzującą oprawę
audiowizualną. Wprost urzekł mnie ten nieśpieszny rozwój
wydarzeń, skoncentrowany na szczegółach, konwencjonalny obraz
dążenia do nieśmiertelności, w którym pomimo przewidywalności
nie brakowało emocjonalnego napięcia. Chociaż gwoli
sprawiedliwości muszę przyznać, że jeden przewrót mnie
zaskoczył, pewnie dlatego, że szybko puściłam w niepamięć UWAGA
SPOILER prolog osadzony w latach 70-tych, który finalnie
zespolił się z dziejami Hugo Cunningama (klamra), którego
oszpecona twarz jest swego rodzaju „wisienką na torcie”,
pozostawiającą nas w przeświadczeniu, że są rzeczy gorsze od
śmierci KONIEC SPOILERA.
Jakiś
czas temu pojawiły się informacje, że przygotowywany jest remake
horroru Petera Newbrooka w reżyserii Matthew McGuchana, jednakże
jak dotąd poprzestano na informacji, że projekt odłożono na czas
nieokreślony. Nie wiem, czy uwspółcześniona wersja w ogóle
powstanie, ale nie mam żadnych wątpliwości, że jeśli tak będzie
to nie zdoła oddać ducha oryginału. Taki klimat we współczesnym
kinie grozy? Moim zdaniem to wykluczone. Więc jeśli ktoś jeszcze
„The Asphyx” nie widział, a wprost przepada za nastrojowymi
horrorami powoli budującymi akcję to powinien zainteresować się
tą pozycją, jeśli oczywiście nie przeszkadza mu schematyczne
ujęcie tematu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz