Neil
organizuje weekendowy pobyt na wyspie dla siebie i swoich przyjaciół.
Wszyscy zatrzymują się w należącym do niego dużym domu, a
wieczorem odwiedzają miejscowy klub. Nieskrępowane zachowanie
bawiących się ludzi każe im podejrzewać, że zażyli jakiś dobry
narkotyk, na który również mają ochotę. Jednemu z nich,
Jasonowi, udaje się spotkać z właścicielem klubu i pozyskać od
jego podwładnego dawki dla siebie i swoich przyjaciół. Wszyscy
poza Jasonem po zażyciu narkotyku pozbywają się wielu zahamowań i
oddają szalonej zabawie. Nazajutrz dochodzą do wniosku, że dzięki
specyfikowi poczuli się naprawdę wolni, że narkotyk umożliwia
ludziom spełnianie swoich najskrytszych pragnień. Są tak
zachwyceni jego właściwościami, że postanawiają zdobyć więcej
dawek, pomimo tego, że w klubie poinformowano ich, że można go
zażyć tylko raz w życiu. Po pozyskaniu większej ilości narkotyku
wszyscy poza Jasonem rzucają się w wir zabawy, dopuszczając do
głosu coraz to dziksze instynkty.
Debiut reżyserski Aarona Kaufmana, thriller pod tytułem „Impuls”,
trafił do kilku amerykańskich kin w 2016 roku, ale szczególny
nacisk położono na dystrybucję za pośrednictwem platformy VOD. W
kilku krajach film rozpowszechniano również na DVD i Blu-ray, ale
wielkich ekranów, jak na razie Kaufmanowi nie dane było zawojować.
Dystrybutorzy chyba doskonale zdawali sobie sprawę z niedostatków
jego produkcji bądź swego rodzaju odstępstw od tego, czym
zazwyczaj raczy nas kino – a jeśli nie to opinie większości
widzów z pewnością im to uświadomiły. „Impuls” bowiem nie
otrzymał wielu przychylnych recenzji, do czego moim zdaniem przede
wszystkim przyczyniły się zaniedbania reżysera. Wolałabym, żeby
scenariusz Jerry'ego Stahla trafił w ręce artysty obdarzonego
większym wyczuciem gatunku, takiego który nadałby mu odpowiednio
mroczny ton, zamiast tak jak to uczynił Kaufman uparcie łagodzić
jego wizualny wydźwięk.
Gdy
zapoznałam się ze skrótowym opisem fabuły „Impulsu”
pomyślałam o „Ludożercy” i „Wyspie strachu”. Zaraz potem
zreflektowałam się, dochodząc do wniosku, że szanse na to, iż
„Impuls” choćby zbliży się do tego pierwszego obrazu są
zerowe, bo od współczesnego kina grozy nie należy oczekiwać
takiego spektaklu duszącego klimatu. Wydawało mi się jednak, że
atmosfera rodem z „Wyspy strachu” jest niemalże gwarantowana, że
twórcy nie powinni mieć większych trudności z wytworzeniem takiej
bardziej złagodzonej oprawy wizualnej. Która może i nie
wywoływałaby w widzu wrażenia przygniatania alienacją i
zaszczuciem, ale te dwa pierwiastki byłyby przynajmniej odczuwalne.
Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy uświadomiłam sobie, że
Aaron Kaufman zupełnie inaczej zapatrywał się na motyw pobytu
grupki przyjaciół na wyspie. Jeśli w „Impulsie” pojawiały się
jakieś szerokie ujęcia malowniczego miejsca akcji, z których
wyraźnie przebijałaby aura odizolowania od reszty społeczeństwa
(takie, które przypominałyby o nieciekawym położeniu
protagonistów) to ja nie zarejestrowałam ich w pamięci. Zamiast
choćby pobieżnie odmalowywać klimat wyobcowania poprzez obieganie
kamerami tej odizolowanej scenerii Aaron Kaufman wolał skoncentrować
się na podkreślaniu przepychu. Lwią część akcji zamknięto w
nowocześnie urządzonym wielkim domostwie należącym do zamożnego
Neila, ale kilka istotnych sekwencji rozgrywa się również w
przepastnym, przebogato urządzonym klubie znajdującym się na
wyspie. Od luksusów odstępowano bardzo rzadko – taką odskocznią
jest choćby pobyt Jasona w obskurnej restauracyjce, czy końcowe
partie rozgrywające się na plaży i promie, przy czym sekwencje
mające miejsce „pod gołym niebem” nie bazują na szerszych
ujęciach wyspy, ograniczają się jedynie do wąskiego pierwszego
planu. Nie tyle za sprawą umiejscowienia kamer, ale głównie
nocnych ciemności, które to uniemożliwiały dostrzeżenie
czegokolwiek, co znajdowało się poza fragmentem plaży oświetlanym
przez protagonistów. Twórcy „Impulsu” nie zaprzepaszczali mojej
nadziei na klimatyczny dreszczowiec jedynie poprzez okazałe
otoczenie bohaterów, ale również zdjęcia – silnie
skontrastowane, plastikowe, wyjałowione z wszelkiej złowieszczości.
Aura zagrożenia wypływała z warstwy tekstowej, ale operatorzy i
oświetleniowcy jakoś nie uznali za stosowne podkreślić jej
przybrudzonymi, mrocznymi zdjęciami. Jedno nie szło w parze z
drugim, co zaowocowało nieprzyjemnym dysonansem, rozdźwiękiem,
który doprowadzał mnie niemalże do szewskiej pasji. Bo na fabułę
składały się lubiane przeze mnie motywy i interesujące obserwacje
natury filozoficznej, niewtłaczane na siłę w przebieg akcji tylko
jawiące się niczym naturalne, w pełni przekonujące jej
uzupełnienie, idealnie stapiające się z końcówką, w której
notabene wykorzystano kolejny dobrze znany w kinie grozy motyw. Jerry
Stahl nie napisał jakiegoś diablo wyszukanego scenariusza, unikał
nawet większych komplikacji, zdecydowanie nie starając się porazić
widza inwencją twórczą i wyjątkową błyskotliwością. Bo
chociaż obserwacje ludzkości, jakie poczynił na kartach swojego
utworu do nieciekawych na pewno nie należały to raczej nie można
oddać im niespotykanej przenikliwości.
Fabułę
„Impulsu” zawiązuje popularny zwłaszcza w filmowych rąbankach
motyw grupy przyjaciół, która postanawia wyjechać z miasta na
weekend i zrelaksować się w jakimś spokojnym zakątku (w tym
przypadku wybór pada na niewielką wyspę). Niedługo potem Jerry
Stahl dynamizuje akcję kolejnym mało odkrywczym motywem, a
mianowicie nowym narkotykiem zwanym Impulsem, który jeszcze nie
wydostał się poza obręb wyspy. Po jego zażyciu ludziom puszczają
wszelkie hamulce, wyzbywają się ograniczeń narzuconych przez
społeczeństwo, zapominają o wstydzie i nie biorą pod uwagę
ewentualnych reperkusji prawnych. Liczy się dla nich tylko i
wyłącznie folgowanie swoim najskrytszym pragnieniom. Krótko mówiąc
górę borą najdziksze instynkty. Jak stwierdza jeden z pracowników
klubu, w którym główni bohaterowie otrzymują pierwsze dawki
„cudownego” narkotyku „impuls sprawia, że czujesz się tak
wspaniale, że myślisz, że umrzesz i boisz się, że nie umrzesz”.
Łatwo można się domyślić, jakie konsekwencje będzie miało dla
protagonistów zażycie tego narkotyku. Wszystkich poza Jasonem,
który jest odporny na jego działanie z tego prostego powodu, że
nigdy nie pozwalał, aby coś go ograniczało. W każdym razie fabuła
toczy się przewidywalnym torem, co szczególnie mi nie
przeszkadzało, w przeciwieństwie do plastikowej oprawy wizualnej.
Przyjemnym dodatkiem były rozmowy Jasona z postacią kreowaną przez
Pierce'a Brosnana, bezimiennym właścicielem klubu, który miał
skłonność do poddawania rasy ludzkiej trafnej analizie. Mężczyzna
doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że zostaliśmy zmuszeni do
tłamszenia swoich instynktów, że z lęku przed społecznym
odrzuceniem, czy konsekwencjami prawnymi musimy rezygnować z wielu
swoich pragnień, dlatego też stworzył narkotyk, który pozwala
ludziom pozbyć się wszystkich zahamowań. Jednak jak zauważa
podczas jednej z rozmów z Jasonem „gdy tracimy hamulce,
przypominamy sobie, po co je mieliśmy”, tym samym dając do
zrozumienia, że wyrzeczenie się całkowitej wolności jest lepszym
rozwiązaniem niż niczym nieskrępowane folgowanie wszystkim swoim
zachciankom. Bowiem taki sposób bycia może mieć opłakane skutki
nie tylko dla ludzi w naszym otoczeniu, ale również dla nas samych.
Jerry Stahl zauważa, że od przyjemności do autodestrukcji i
destrukcji czasem jest tylko jeden krok, że niewiele potrzeba, aby w
dążeniu do całkowitego zaspokojenia swoich instynktów osunąć
się w otchłań zniszczenia. Scenarzysta nie powiedział mi nic,
czego wcześniej bym nie wiedziała, ale i tak przyjemnie było
posłuchać tych idealnie dopasowanych do fabuły wynurzeń
filozoficznych, brak odkrywczości w ogóle mi nie przeszkadzał. Na
miejscu twórców postarałbym się jednak o większą brutalizację
końcowych partii filmu, bo jedyne co zwróciło moją uwagę to
rzucanie kamieniami w kobietę, która znosiła tę jakże bolesną
torturę w całkowitym milczeniu, a przecież od takiego scenariusza
miałam prawo oczekiwać większego wynaturzenia. Twórcom jednak
brakło odwagi, aby pójść na całość, woleli poprzestać na
bezpieczniejszym, delikatniejszym spojrzeniu na ludzkie
zezwierzęcenie. W dodatku poza sekwencją pojawiającą się po
napisach końcowych denerwująco szybko przechodzili „do rzeczy”,
bez uprzedniego dłuższego potęgowania napięcia emocjonalnego.
Moim
zdaniem „Impuls” od strony technicznej nie prezentuje się dobrze
– twórcy z jakiegoś sobie tylko znanego powodu woleli skłaniać
się w stronę plastiku zamiast skupiać się na budowaniu napięcia
i mrocznego klimatu zaszczucia. Tymczasem sama fabuła, w oderwaniu
od nieszczęsnej realizacji, wypada całkiem interesująco, choć
poszukiwacze innowacyjnych obrazów zapewne będą wyznawać zgoła
inny pogląd. Mnie scenariusz wydał się całkiem atrakcyjny. To
samo mogę powiedzieć o postaciach, które choć nie grzeszyły
jakąś psychologiczną głębią, czy niespotykanym w kinie grozy
sposobem bycia i tak przyciągały uwagę, zwłaszcza Theresa
kreowana przez Ashley Greene, w której odnalazłam kilka cech femme
fatale. Jednak całkiem ciekawa z mojego punktu widzenia fabuła
nie była w stanie przysłonić niedostatków technicznych, stąd mój
wniosek, że błędem było powierzanie tego scenariusza Aaronowi
Kaufmanowi, który to tak pokierował ekipą, że nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, iż głównym jego celem było zaprzepaszczanie
potencjału drzemiącego w warstwie tekstowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz