poniedziałek, 26 grudnia 2016

„Dobranoc wszystkim” (1980)

Kilka studentek kształcących się w prywatnej uczelni w okresie świątecznym zostaje w akademiku, pod opieką kucharki, pani Jensen. Chcąc umilić sobie czas zapraszają paru chłopców, uprzednio podając zajmującej się nimi kobiecie środek nasenny. Gdy goście studentek przybywają do akademika niemalże wszyscy oddają się zabawie. Tylko Nancy w typowy dla siebie sposób trzyma się na uboczu, nie potrafiąc czerpać radości z tych beztroskich chwil. Zajmujący się akademikiem Ralph przestrzega ją przed jakimś niebezpieczeństwem, ale znająca jego osobliwy sposób bycia dziewczyna początkowo nie bierze sobie do serca jego złowieszczych przepowiedni. Tymczasem na terenie akademika grasuje morderca w stroju Świętego Mikołaja, któremu przez długi czas udaje się utrzymywać swoją obecność w tajemnicy.

Nieżyjący już David Hess wielbicielom filmowych horrorów kojarzy się głównie z rolą gwałciciela w „Ostatnim domu po lewej” Wesa Cravena. Aktor pojawiał się również w innych horrorach, między innymi w „Domu na skraju parku”, „Potworze z bagien” i „Wyliczance”, ale niewątpliwie najbardziej docenia się jego wkład w debiutancki obraz Wesa Cravena. Nieporównanie bardziej od efektu krótkotrwałej przygody Davida Hessa z reżyserią, jego jedynej pełnometrażowej produkcji, slashera pt. „Dobranoc wszystkim”. Nakręconej w dziesięć dni, kosztującej zaledwie siedemdziesiąt tysięcy dolarów rąbanki, która znana jest jedynie nielicznym współczesnym odbiorcom. W dużej mierze dlatego, że z perspektywy dzisiejszego widza, ani scenariusz autorstwa Alexa Rebara, ani strona techniczna na tle całego nurtu niczym szczególnym się nie wyróżnią, czego nie omieszkali wytknąć temu filmowi również niektórzy krytycy.

Premiera „Dobranoc wszystkim” odbyła się w styczniu 1980 roku, czyli na początku rozkwitu nurtu slash, który przypadał na pierwszą połowę lat 80-tych, choć nie należy zapominać, że już wcześniej powstawały obrazy zaliczające się do tego podgatunku. Dla dzisiejszego widza dziełko Davida Hessa z całą pewnością okaże się aż do bólu standardowe, ale należy wziąć poprawkę na to, że powstało w okresie, w którym amerykański rynek dopiero zaczęły obficie zalewać filmy dostosowane do dzisiaj już tak bardzo wyświechtanej konwencji – kilka miesięcy przed „Piątkiem trzynastego”, w którym to pojawił się wątek mogący nasunąć silne skojarzenia z „Dobranoc wszystkim”. Nie twierdzę, że ówczesnej publice produkcja Hessa mogła wydać się diablo oryginalna, bo mimo wszystko wcześniej powstawały horrory schematem zbliżone do omawianego obrazu, ale przypuszczam, że mogli reagować na nią z mniejszym znudzeniem, niźli współcześni odbiorcy dobrze zaznajomieni z nurtem slash. Podejrzewam, że nawet dzisiaj znajdą się osoby, które zapałają wielką miłością do dokonania Hessa, ale obawiam się, że nie jest to liczna grupa, że zniechęconych jest zdecydowanie więcej. Sama oglądając „Dobranoc wszystkim” niejednokrotnie musiałam walczyć z ogarniającą mnie sennością, ale w moim przypadku znużenie nie było reakcją dominującą. Negatywy filmu nie przysłoniły pozytywów, które co prawda nie dostarczyły mi żadnych niezapomnianych wrażeń, ale przynajmniej sprawiły, że nie żałowałam czasu poświęconego na tę produkcję. Największym plusem z mojego punktu widzenia był klimat towarzyszący wszystkim wydarzeniom rozgrywającym się na ekranie. W ścieżce dźwiękowej brakowało mi mrożących krew w żyłach tonów, ale bez wątpienia delikatnie wzmagała ona napięcie wynikające z ujęć świadczących o obecności niebezpiecznego osobnika w żeńskim akademiku. Twórcy przeprowadzali mnie przez wstawki poprzedzające zdecydowany atak mordercy z zachowaniem istotnych zasad budowania napięcia - bez zbytniego pośpiechu, ale też niczego zanadto nie przeciągając. Oprócz powolnych najazdów kamer na obute stopy mordercy, czy sprzęty znajdujące się w akademiku dużą rolę w generowaniu napięcia odgrywała kolorystyka i oświetlenie. To drugie swego czasu krytykowano za zbytnią oszczędność, uniemożliwiającą dostrzeżenie wszystkich szczegółów z VHS-ów, ale wydanie DVD i Blu-ray wyeliminowało ową niedogodność, dzięki czemu współcześni widzowie mogą cieszyć się smacznym operowaniem światłem i cieniem. Co ważniejsze na nowych nośnikach nie zatracił się magiczny duch slasherów z lat 80-tych XX wieku, o którego ekipa pracująca nad „Dobranoc wszystkim” pod wodzą Davida Hessa w miarę udanie zadbała. Lekko wyblakłe i przybrudzone barwy sprawiały, że bądź co bądź bogaty wystrój akademika dla panienek wywodzących się z zamożnych rodzin jawił się całkiem złowieszczo, choć bez przesady. Hessowi wszak ani razu nie udało się napiąć moich nerwów do granic możliwości – brakowało jakiejś nutki szaleństwa, nieprzewidywalności, którą rozciągnięto by w czasie tak dalece, abym zdążyła „przykleić się do fotela” w lękliwym oczekiwaniu na rychłą makabrę. Atmosfera zagrożenia i wyalienowania była doskonale wyczuwalna, ale nie wynikało z niej nic, co wprawiłoby mnie w ogromny zachwyt. Gdybym obejrzała „Dobranoc wszystkim” podczas nocnego maratonu, złożonego z kilku slasherów, nad ranem pewnie miałabym problemy z przypomnieniem sobie czegokolwiek poza szczątkowym zarysem fabuły. Być może, bo nie wykluczam, że w takim wypadku nawet te ogólniki mogłyby wyparować mi z pamięci w przeciągu zaledwie paru godzin, gubiąc się wśród pozostałych obejrzanych pozycji.

Mnogość postaci zapełniających scenariusz „Dobranoc wszystkim” dawała twórcom duże pole manewru w procesie ich eliminacji. Mieli możliwość błysnąć mnóstwem wyszukanych mordów, które z perspektywy czasu bez wątpienia odróżniłyby tę produkcję od rzeszy jej podobnych, ale niestety tej szansy nie wykorzystali. Chociaż ekipa dysponowała niewielkim budżetem operatorzy zaserwowali mi kilka dłuższych zbliżeń na odniesione obrażenia, co prawda broczące niezbyt realistyczną krwią i poza poszarpaną dziurą widniejącą w szyi ofiary, niedopracowane w stopniu, który zmusiłby mnie do najwyższego uznania starań twórców efektów specjalnych, ale mimo wszystko chwali się, że kamera „nie uciekała” od scen przemocy. Umiarkowanie krwawych, pozbawionych pomysłowości i maksymalnego realizmu, ale przynajmniej wizualizowanych – bez zatrważającego efektu, ale chociaż obecnych na ekranie. Sprawcą całego zamieszania jest osobnik odziany w strój Świętego Mikołaja, czyli dostosowany do okoliczności, bo akcja filmu rozgrywa się w okresie świątecznym. Atmosferę Świąt Bożego Narodzenia tworzą rozwieszone w żeńskim akademiku ozdoby choinkowe, ale na tym właściwie kończą się wizualne odniesienia twórców do czasu akcji – a szkoda, bo całość aż prosiła się o bardziej wyraźne nakreślenie świątecznego klimatu, zwłaszcza, że agresorem był tajemniczy osobnik „ukrywający się” pod wdziankiem Świętego Mikołaja. Jeśli zaś chodzi o ogólny zarys fabuły to właściwie standard goni standard, ale wielbiciele slasherów nie powinni za bardzo na to narzekać, bo twórcy dosyć dobrze odnaleźli się w ramach konwencji. Oczywiście, nie zabrakło nużących przestojów w formie moim zdaniem zbyt częstych nawet jak na slasher schadzek młodych par i ich nudnawych, nic niewnoszących konwersacji, ale udało mi się je odebrać w kategorii nieprzyjemnych przerywników, krótkich odstępstw od ciekawszych fragmentów. Korzenie wątku przewodniego sięgają dwóch lat wstecz, czego można się domyślić po zobaczeniu prologu. Jakąś rolę w całej intrydze odgrywa mężczyzna zajmujący się drobnymi pracami w akademiku, mocno religijny Ralph, który wieszczy jednej ze studentek. Nancy, rychły koniec. Miłośnicy slasherów już na początku powinni wytypować obiekt jego nagabywań na final girl, bo jasnowłose, zahukane dziewczę stroniące od przygodnego seksu, ale marzące o wielkiej miłości w morzu „rozpustnic” i „rozpustników” jest jedyną możliwą kandydatką do tego miana. No, może wyłączając Alexa, któremu „wpadła w oko”. Debiutujący Jennifer Runyon i Forrest Swanson w tych rolach wypadli całkiem znośnie, choć jak przystało na niskobudżetowy amerykański slasher z ich kreacji miejscami przebijała egzaltacja, jednak nieporównanie mniejsza niż z warsztatu pozostałych członków obsady, zwłaszcza płci żeńskiej, które to raniły moje uszy swoimi wymuszonymi piskami. W każdym razie samotne spacery małomównej Nancy, urozmaicane złowieszczymi konwersacjami z Ralphem, który do pewnego momentu miał pełnić znaną fanom slasherów pewną konkretną rolę (ale wątpię, żeby jakiegoś obytego z tym nurtem widza udało się twórcom ukierunkować zgodnie z ich zamysłem) były całkiem przyjemną, nastrojową odskocznią od nudnawych miłostek młodych protagonistów. To samo zresztą mogę powiedzieć o licznych sekwencjach z udziałem mordercy, który bardzo szybko pojawia się „na scenie”, a jego umiarkowanie krwawy proceder ożywia akcję w miejscach, które zdecydowanie najbardziej tego potrzebują. David Hess nie rozciągał wstępu i nie spowalniał środkowej partii filmu, tak szeroko rozkładając w czasie sekwencje mordów, że ciężko zarzucić mu „przegadanie”, czy też denerwujące wsiąknięcie w warstwę obyczajową. Całe szczęście, bo dłuższych wstawek z beztroskich zabaw młodych ludzi pewnie bym nie wytrzymała, zwłaszcza że ci osobnicy, którzy „korzystali z życia” nie zdołali wzbudzić mojej sympatii. Zresztą Nancy również nie skradła mojego serca głównie dlatego, że patrząc na nią nie miałam wrażenia, że tkwi w niej jakaś ukryta siła, która tylko czeka na dojście do głosu, co często dostrzegam w final girls, a Alexowi poświęcono zbyt mało czasu, żebym zdążyła się do niego zbliżyć tak bardzo, jak bym tego chciała. Ale te postacie przynajmniej nie odrzucały mnie tak od siebie, jak pozostali młodzi protagoniści. Na koniec muszę jeszcze pochwalić finał, a ściślej tożsamość sprawcy, której nie udało mi się przewidzieć, bo zanadto skupiłam się na innej osobie, ale podejrzewam, że wielu widzów zdoła przedwcześnie „zajrzeć pod maskę Świętego Mikołaja”. Wątpię natomiast, żeby potrafili przewidzieć drugi człon składający się na końcowy zwrot akcji, bo scenarzysta trochę zamieszał – jak na standardy nurtu slash, nie kina grozy w ogóle.

Jedyny pełnometrażowy film nieodżałowanego Davida Hessa to tak dalece schematyczny twór, że może się podobać jedynie nielicznym. Myślę, że potencjalnych sympatyków „Dobranoc wszystkim” można szukać przede wszystkim w gronie osób wprost przepadających za wyświechtaną konwencją nurtu slash i wśród osób słabo zaznajomionych z tym podgatunkiem horroru. Obawiam się jednak, że nawet wśród nich jednostek dosłownie zachwyconych dokonaniem Hessa będzie niewiele, bo choć film ogląda się w miarę bezboleśnie naprawdę ciężko jest w nim znaleźć coś, co zasługiwałoby na peany pochwalne. W budowaniu klimatu i napięcia co prawda widać dużą znajomość gatunku - jak się to ogląda trudno nie dać się przekonać owym elementom, ale nie są to na tyle silne wrażenia, żeby zostały z nami długo po zakończeniu seansu, a przynajmniej ja tak to widzę. Zabrakło mi czegoś co wyrwałoby ten obraz ze szponów nijakości (np. wymyślne scen mordów, mocna ścieżka dźwiękowa, czy sympatyczniejsze rysy psychologiczne protagonistów), bo choć w miarę przyjemnie mi się ten film oglądało nie mam wątpliwości, że szybko o nim zapomnę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz