sobota, 3 grudnia 2016

„Dom Glassów: Dobra matka” (2006)

Po śmierci rodziców w wypadku nastoletnia Abby i jej młodszy brat Ethan trafiają pod opiekę nowo poznanego małżeństwa, Eve i Raymonda Goode, których syn jakiś czas temu utopił się w ich niewielkim jeziorze. Wkrótce po wprowadzeniu się do nowego domu Abby zaczyna mieć wrażenie, że gospodarze ograniczają jej swobodę, nie pozwalając oddalać się od miejsca zamieszkania. Z czasem dziewczyna zaczyna wdawać się w konflikty z apodyktyczną Eve, mającą obsesję na punkcie dbałości o dom i wypełniania swoich dziwnie pojmowanych obowiązków rodzicielskich. Raymond natomiast zdaje się być całkowicie podporządkowany woli małżonki. Relacje Abby i Eve stają się coraz bardziej napięte, a dziewczyna zaczyna stopniowo odkrywać mroczną tajemnicę małżonków równocześnie nabierając pewności, że jej i Ethanowi grozi wielkie niebezpieczeństwo.

W 2001 roku pojawił się thriller w reżyserii Daniela Sackheima, „Dom Glassów, opowiadający o rodzeństwie, które trafiło pod opiekę pewnego podejrzanie się zachowującego małżeństwa. Szacuje się, że na realizację filmu przeznaczono bagatela trzydzieści milionów dolarów, czego może potem żałowano, bo produkcja nie odniosła spektakularnego komercyjnego sukcesu, a jeśli wierzyć niektórym portalom internetowym wkład pieniężny nawet się nie zwrócił. To jednak nie odstraszyło ludzi z branży filmowej, którzy pięć lat później postanowili podpiąć się pod przedsięwzięcie Sackheima. Scenariusz „Domu Glassów: Dobrej matki” autorstwa Bretta Merrymana wspomaganego przez Wesleya Stricka, scenarzystę pierwszej odsłony (reżyserią zajął się debiutujący w tej roli Steve Antin), co prawda tematycznie jest nieco zbliżony do wspomnianego obrazu, ale tylko w ogólnym zarysie. Bezpośrednio nie nawiązuje do filmu Sackheima – nie odnajdziemy w nim wątków odnoszących się do rodziny Glassów i ich młodych podopiecznych. Fabuła koncentruje się na zupełnie innym małżeństwie, których haniebne postępowanie względem przygarniętych dzieci determinują zgoła odmienne pragnienia. A więc jeśli ktoś nie oglądał „Domu Glassów”, a ma okazję zerknąć na reżyserski debiut Steve'a Antina nie powinien się obawiać o kompleksowe zrozumienie fabuły.

Przyznam się, że większą sympatią darzę obraz Steve'a Antina od przedsięwzięcia Daniela Sackheima. W ogólnym rozrachunku „Dom Glassów” odbieram na plus, ale jakoś nigdy nie potrafiłam wybaczyć jego twórcom zmarginalizowania roli Diane Lane i delikatnie plastikowej oprawy wizualnej. „Dom Glassów: Dobrą matkę” zrealizowano niższym kosztem, co być może pomogło w wytworzeniu bardziej preferowanego przeze mnie klimatu. Zamiast silnie skontrastowanych zdjęć, mamy lekko przybrudzone, ziarniste obrazy, które podkreślają klaustrofobiczną atmosferę wynikającą z warstwy tekstowej i miejsca akcji. Położona na uboczu duża posiadłość Eve i Raymonda Goode, z rozległym ogrodem i małym jeziorkiem z zewnątrz jawi się bardzo okazale, wręcz bajecznie, ale wszystkie pomieszczenia wewnątrz domu sportretowano w taki sposób, że ma się wrażenie, jakby były węższe niż w rzeczywistości, jakby protagoniści byli uwięzieni na mocno ograniczonej przestrzeni, tak ciasnej, że aż przytłaczającej. Niemałą zasługę w wytworzeniu takiego odczucia miało oświetlenie – szczególnie w ujęciach dziennych, kiedy to przez okna do środka przedostawało się jedynie blade światło, nierozpraszające wszystkich cieni zalegających w poszczególnych pomieszczeniach. W połączeniu z lekko przybrudzoną kolorystyką daje to naprawdę zadowalający efekt, z punktu widzenia osoby poszukującej umiarkowanie klimatycznych dreszczowców. Jednak w moim odczuciu to nie oprawa wizualna jest najsilniejszą częścią składową „Domu Glassów: Dobrej matki”, choć w tej materii twórcy zdecydowanie mnie nie zawiedli. Z dużo większym uznaniem przyjęłam jednak postacie kobiece, których kreacje i charaktery dosłownie niosły ten obraz. To głównie dzięki nim mogłam się cieszyć tak potężnym emocjonalnym ładunkiem, emanującym dosłownie z każdej sekwencji z ich udziałem. Jako, że wprost ubóstwiam kobiece czarne charaktery, tak w kinematografii, jak i literaturze, z ulgą przyjęłam fakt, że twórcy drugiej odsłony „Domu Glassów” nie poszli śladami swoich poprzedników i nie zminimalizowali udziału gospodyni na rzecz jej małżonka. Tutaj mamy do czynienia z odwrotną sytuacją – od początku wydaje się, że największe zagrożenie stwarza nie „głowa rodziny” tylko jego żona, pedantyczna Eve, która jak kąśliwie zauważa Abby zgrywa żonę ze Stepford, zawsze prezentując się wręcz nieskazitelnie i przeznaczając większość czasu na prace domowe. Największym marzeniem Eve jest zostanie dobrą matką, aczkolwiek sposób, w jaki obchodzi się z nowymi podopiecznymi tylko przez nią samą uważany jest za właściwy – w widzach powinien raczej wywoływać oburzenie. Eve ewidentnie boryka się z problemami psychicznymi, które w połączeniu z twardym charakterem dają iście wybuchową mieszankę. Kobiecy czarny charakter przypadł w udziale Angie Harmon, bodajże najbardziej znanej z roli Jane Rizzoli w serialu „Partnerki” (dodam, że znakomitym, co jest z mojej strony na tyle dużym komplementem, że bardzo rzadko trafiam na serial, który potrafi mnie zainteresować), która dała prawdziwy popis aktorski, elektryzując mnie swoją ekspresją ilekroć tylko pojawiła się na ekranie. Wydaje mi się jednak, że nie wypadłaby tak zjawiskowo, gdyby nie towarzysząca jej Jordan Hinson, wcielająca się w postać nastoletniej Abby (ciekawa rzecz, bo w „Partnerkach” postać kreowana przez Harmon największe wrażenie robi w sekwencjach z Sashą Alexander). Wszystkie scenki, w których obie panie wchodzą w jakąś interakcję, które koncentrują się na ukazywaniu ich wzajemnych relacji charakteryzują się takim ogromem elektryzujących emocji, że autentycznie czuję dreszczyk ogarniający całe moje ciało ilekroć odświeżam sobie tę pozycję. Mogłabym w nieskończoność obserwować zaogniający się konflikt pomiędzy Eve i Abby, dlatego tym bardziej cieszyło mnie, że scenarzysta najbardziej rozbudował ten wątek filmu, nie śpiesząc się z eskalacją przemocy. Przez długi czas wyraźnie, acz nie nazbyt nachalnie dawał widzom do zrozumienia, że z Eve jest coś nie tak, że pod fasadą idealnej pani domu skrywa swoje prawdziwe, niecne zamiary. A osobą, która wyprowadza ją z równowagi jest nastoletnia Abby, siostra Ethana, do którego Eve wydaje się mieć słabość. 

Moim zdaniem w drugiej odsłonie „Domu Glassów” jest dużo więcej psychologii niż w pierwszej, że twórcy omawianego obrazu więcej uwagi poświęcili osobowościom poszczególnych postaci, zwłaszcza kobiecych, choć na niedobór informacji o Raymondzie również nie można narzekać. I co ważniejsze poczynili starania, aby napięcie wynikało przede wszystkim z niepokojących zachowań antagonistki względem podopiecznych i swego rodzaju buntu nastoletniej postaci. Zadziorność Abby, słowne przeciwstawianie się woli gospodyni, która ewidentnie sprawuje niepodzielne rządy w swoim domostwie, sprawia, że Eve zaczyna postrzegać ją w kategoriach uciążliwego problemu. Na początku stara się wymusić posłuszeństwo na nastolatce, szukając sposobów, które mają jej uświadomić, że opór na nic się nie zda, bo trafiła na przeciwniczkę o wiele cwańszą od siebie. Patrząc na cios, jaki Eve wymierza Abby podczas kolacji, obserwując fortel z potłuczonymi naczyniami, które boleśnie ranią nieuważną dziewczynę, czy nawet przysłuchując się surowym reprymendom wypływającym z ust antagonistki, widz właściwie nie ma wątpliwości, że zachowanie Eve ze sceny na scenę będzie się odznaczało coraz większą brutalnością. Nie tylko w stosunku do Abby, ale również jej młodszego brata. Nie mogę nie pochwalić twórców za to, że podeszli do problematyki swojego filmu w tak wyważony sposób, że przez długi czas nie atakowali mnie wymyślnymi formami znęcania się nad nieletnimi, że z taką starannością podeszli do dawkowania napięcia wynikającego z warstwy psychologicznej. Bo dzięki temu fizyczne obrażenia, jakie odnoszą dzieci w dalszej partii produkcji jawiły się dużo bardziej tragicznie, niż zapewne miałoby to miejsce, gdyby filmowcy bez chwili zbędnej zwłoki zaprezentowali mi do czego zdolna jest pani Goode, do jakich bezeceństw popycha ją choroba psychiczna. Widać w tym duże podobieństwa do „Kwiatów na poddaszu”, ale osobiście nie uważam owej powtarzalności motywów za mankament. Wręcz przeciwnie: moim zdaniem wykorzystanie takich, a nie innych wątków w moim pojęciu idealnie wkomponowało się w całość, potęgując napięcie i poczucie nieuchronnie zbliżającej się tragedii. Reżyserskiemu debiutowi Steve'a Antina zarzuciłabym jednak zbytnią przewidywalność, bo właściwie już od pierwszych ujęć łatwo przewidzieć, w jakim kierunku potoczy się akcja. Nawet tajemnica skrywana przez państwo Goode tak naprawdę żadną tajemnicą dla mnie nie była, bo przedwczesne rozszyfrowanie tego akcentu jakoś samo nasunęło mi się na myśl już podczas pierwszej połowy projekcji. Myślę jednak, że przewidywalna fabuła nie miałaby dla mnie żadnego znaczenia, gdyby nie diablo rozczarowujący finał – gdyby twórcy „Domu Glassów: Dobrej matki” nie wykazali się takim brakiem odwagi i zaserwowali mi jakiś mocniejszy akcent, który to zatarłby wrażenie obcowania z historią zmierzającą do jakże oczywistego zakończenia. Gdyby to poprawić omawiany thriller Antina znacznie zyskałby w moich oczach, ale nawet wziąwszy pod uwagę owe niedostatki nie jestem w stanie nie doceniać jego przedsięwzięcia.

„Dom Glassów: Dobra matka” z całą pewnością nie jest pozycją przeznaczoną dla entuzjastów wysokobudżetowych amerykańskich thrillerów – tj. tych spośród nich, które charakteryzują się plastikowymi oprawami wizualnymi i zawrotnym tempem akcji. Osoby, dla których duże znaczenie mają innowacyjne, czy też zaskakujące scenariusze również mogą być głęboko rozczarowani propozycją Steve'a Antina. Moim zdaniem film ma szansę zadowolić głównie odbiorców akceptujących proste, nieprzekombinowane historie z dużą dozą psychologii. Może nie głębokiej, ale z mojego punktu widzenia na tyle umiejętnie wyłuszczonej, żeby poczuć oczekiwany dreszczyk emocji. I być może w takim samy stopniu zachwycić się kobiecymi postaciami, jak ma to miejsce w moim przypadku. Dlatego mniej wymagającym widzom, jak najbardziej polecam, nawet tym niezaznajomionym z pierwszą odsłoną, bo jak się okazuje nie jest to konieczne do całościowego zrozumienia fabuły tej produkcji.

3 komentarze:

  1. Fabuła brzmi znajomo. Być może już obejrzałam, ale warto jeszcze to sprawdzić.
    http://kruczegniazdo94.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako miłośniczka klasy kina "Z" :P byłam zadowolona. Aczkolwiek pierwsza część ma więcej... wszystkiego w sobie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oglądaliśmy i podobał się nam. Angie fajnie odegrała rolę perfekcyjnie dobrej matki. Ja pamiętam ją jeszcze z serialu Baywatch night, gdzie obok Hasselhoffa grała początkującą panią detektyw.

    OdpowiedzUsuń