sobota, 10 grudnia 2016

„Rebirth” (2016)

Kyle zajmuje się pozyskiwaniem klientów dla jednego z banków na portalach społecznościowych. Dobrze zarabia, ma kochającą żonę i córeczkę, ale nie jest w pełni szczęśliwy. Kiedy więc dawno niewidziany kolega ze studiów, Zack, opowiada mu o programie Rebirth, w którym sam wziął udział, Kyle zaczyna rozważać, czy nie warto byłoby pójść śladami przyjaciela. Materiały promocyjne, które przegląda obiecują, że w trakcie jednego weekendu spędzonego w towarzystwie innych uczestników projektu, Kyle całkowicie zmieni swoje postrzeganie świata, dzięki czemu nareszcie poczuje się spełniony. Po namyśle mężczyzna decyduje się wziąć udział w tym przedsięwzięciu, ale niedługo po dotarciu na miejsce nabiera przekonania, że popełnił duży błąd. Uświadamia sobie, że zamiast upragnionego odrodzenia w przestronnym domu spotka go coś strasznego.

Karl Mueller zaczął swoją przygodę z filmem w 2010 roku, ośmiominutowym shortem zatytułowanym „Widow”. Trzy lata później ukazał się jego pełnometrażowy debiut „Mr. Jones”, film grozy który nie wkupił się w łaski szerokiej opinii publicznej, chociaż kilku sympatyków znalazł. Mueller był również współautorem scenariusza mrocznego thrillera pt. „The Divide” w reżyserii Xaviera Gensa i samodzielnie opracował scenariusz horroru „Where the Devil Hides”. Taką właśnie drogę przeszedł wciąż mało znany twórca, któremu nie można odmówić determinacji – pytanie tylko, czy to wystarcza, aby może niekoniecznie wspiąć się na szczyty popularności, ale przynajmniej dobitnie zaznaczyć swoje miejsce w branży filmowej. Cóż, moim zdaniem, jeśli zostanie przy kierunku obranym w thrillerze „Rebirth” nie ma na to najmniejszych szans, bo obcując z tym tworem jakoś nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Mueller zepsuł niemalże wszystko, co tylko można było zepsuć. Oparł swój scenariusz na całkiem nośnym w kinie grozy pomyśle, ale miał spore problemy z należytym przełożeniem go na ekran. To znaczy takim, który miałby dużą szansę zadowolić większość fanów gatunku.

Premierowy pokaz „Rebirth” odbył się w kwietniu 2016 roku na „Tribeca Film Festival”, a już w lipcu film trafił na platformę Netflix, dzięki czemu mogła się z nim zapoznać większa grupa odbiorców. Powiedziałabym, że na jej nieszczęście, ale odbiór najnowszego przedsięwzięcia Karla Muellera wcale nie okazał się jednoznacznie negatywny. Część widzów odnalazła się w tej propozycji, dlatego też przesadne byłoby stwierdzenie, że „Rebirth” to jeden z tych obrazów, które nakręcono zupełnie niepotrzebnie. Nawet jeśli grono przeciwników tego filmu wydaje się większe. Gdybym musiała w wielkim skrócie przedstawić fabułę „Rebirth” (dajmy na to, na użytek osoby nieprzepadającej za długimi recenzjami) to powiedziałabym, że to nudnawa opowiastka o przygłupie, który jak się wydaje „wpada w ramiona” jakiejś sekty. Pewnie znajdą się osoby, które stwierdzą, że nazywanie Kyle'a przygłupem jest mocno przesadzone, bo przecież scenarzysta „górnolotnie” starał się przedstawić go, jako steranego życiem poszukiwacza objawienia, majętnego człowieka będącego trybikiem wielkiej korporacyjnej machiny, który ma dość swojej dotychczasowej egzystencji. No tak, to prawda – nie wiem tylko, dlaczego reżyser tak pokierował odtwórcą głównej roli, Franem Kranzem, żebym nieustannie musiała się zastanawiać, jakim cudem udało mu się osiągnąć taki w miarę wysoki status społeczny. Inteligencją przecież nie błyszczał, a i w kontaktach z ludźmi odczuwał nieodpartą potrzebę głośnego chichotania, co wyglądało trochę tak, jakby nie zdążył jeszcze dojrzeć. Wziąwszy pod uwagę problematykę scenariusza Mueller pewnie chciał zaakcentować tę nutkę infantylizmu, dać do zrozumienia, że Kyle choćby tylko podświadomie tęskni za beztroskimi czasami dzieciństwa, że zostało w nim coś z dziecka i to coś próbuje właśnie dojść do głosu. Pytanie tylko, dlaczego uczynił to w tak nachalny sposób, w stylu który sprawił, że pomimo usilnych starań nie potrafiłam utożsamić się z głównym bohaterem. Chichoczący mężczyzna szukający szczęścia, który za namową przyjaciela z college'u (notabene zachowującego się tak, jakby wciąż tkwił w studenckich realiach) bierze udział w projekcie, który na kilometr pachnie sektą, to zwyczajnie nie jest model postaci, do której miałabym szansę zapałać jakąś sympatią. A przynajmniej nie w takim wydaniu – filmie, w którym nie ma miejsca na wstawki zdecydowanie ocieplające wizerunek głównego bohatera, w którym coś takiego jak starannie nakreślona warstwa psychologiczna zwyczajnie nie istnieje. Dostajemy jedynie nudnawe ogólniki, które nie są w stanie wyrobić w nas poczucia obcowania z pełnokrwistym protagonistą – a przynajmniej ja miałam wrażenie, że towarzyszę jedynie atrapie filmowego bohatera, papierowej marionetce, której los był mi całkowicie obojętny. To jednak nic w porównaniu do umoralniającej warstwy fabularnej – mało odkrywczej konkluzji, że wszyscy jesteśmy niewolnikami systemu, który narzuca nam określone role, zmusza do odrzucenia swoich przekonań i dołączenia do „wyścigu szczurów” pogoni za mamoną, która tak naprawdę nie daje szczęścia. Krytyka kapitalizmu dosłownie atakuje odbiorcę – nie ma tutaj miejsca na inteligentne aluzje, błyskotliwe przemyślenia, czy nowatorskie hipotezy. Dostajemy agresywny moralitet pełen frazesów, z którego dla większości widzów prawdopodobnie nie wyłoni się nic, co skłoniłoby ich do jakichś nowych przemyśleń na temat egzystencji, jaką przyszło im toczyć. Bo podejrzewam, że większość przynajmniej dorosłych ludzi już nie raz zastanawiała się nad systemem, w którym żyją, nad sensownością materialistycznego podejścia do życia narzucanego przez władze i bezduszne korporacje. Kyle ma nadzieję, że program Rebirth pomoże mu spojrzeć na swoje życie z zupełnie innej perspektywy, odnaleźć szczęście w brutalnym, kapitalistycznym świecie. A widz tymczasem trwa w przekonaniu, że to nie jest najlepszy pomysł.

Karl Mueller nawet nie musiał się starać, aby z miejsca uczulić widza na program, w którym decyduje się wziąć udział główny bohater, bo w końcu szeroka opinia publiczna zdążyła już przywyknąć do tego, że ilekroć w thrillerach pojawia się jakaś sekta to bynajmniej nie po to, żeby zmienić życie jakiegoś nieszczęśnika na lepsze. Dlatego już w chwili przeglądania przez Kyle'a materiałów promujących Rebirth nabiera się przekonania, że główny bohater powoli wkracza na drogę zagłady. To przeświadczenie ugruntowuje się w autobusie, który ma dowieźć jego i kilku innych uczestników programu do przestronnego domostwa z okiennicami zabitymi deskami. Pełnego pokoi, w których ludzie poddawani są czemuś, co przywodzi na myśl zwykłe pranie mózgu. Takie szczątkowe zarysowanie problematyki „Rebirth” może brzmieć diablo zachęcająco – wszak miłośników thrillerów o wszelkiego rodzaju sektach złożonych z podejrzanie się zachowujących osobników jest całkiem sporo, ale raczej wątpię, żeby wielu z nich optowało za taką realizacją, jaką zaprezentowali twórcy omawianego filmu. W zamierzeniu szaleńcze poszukiwanie przez Kyle'a wyjścia z budynku, który w pewnym stopniu przypomina istny labirynt zamiast trzymać w napięciu zwyczajnie usypia. Mimo że mężczyzna znajduje się w pułapce, mimo że co jakiś czas spotyka osoby mówiące zagadkami, które miały chyba brzmieć złowieszczo, nie sposób odczuć na własnej skórze jego tragicznego położenia. Od takiej fabuły oczekiwałoby się mnóstwa powolnych najazdów kamer na mroczne, zaniedbane pomieszczenia, dawkowania napięcia coraz to bardziej złowróżbnymi incydentami i ciemnej kolorystyki, a zamiast tego dostaje się wyjałowioną z emocji bieganinę, przerywaną spotkaniami z dziwacznie się zachowującymi osobnikami, którzy utrzymują, że Rebirth ma Kyle'owi dać to, czego potrzebuje, a nie to, czego pragnie – po to, aby porzucił wizerunek stworzony na potrzeby świata zombie, jak uparcie nazywają znaną nam rzeczywistość. Takie kwestie oczywiście miały za zadanie zaalarmować widza, sprawić, żeby nabrał przekonania, że Kyle'owi grozi duże niebezpieczeństwo, bo uczestnicy projektu są gotowi za wszelką cenę zmusić go do przyjęcia ich ideałów. Problem tylko w tym, że przez zaniedbanie warstwy psychologicznej i oprawy wizualnej nijak nie potrafiłam wczuć się w sytuację głównego bohatera - było mi kompletnie obojętne co się z nim stanie, a jedyne co utrzymywało mnie przed ekranem to tajemnicza postać Naomi, wykreowana przez Nicky Whelan, której zachowanie kazało mi sądzić, że mam do czynienia z femme fatale, moim ulubionym modelem filmowej postaci. Teraz jednak muszę przyznać, że niepotrzebnie tak uparcie trwałam przed ekranem, że nie warto było poddawać się takim mękom, bo twórcy „Rebirth” na koniec nie przygotowali nic, co choćby w części zrekompensowałoby mi owe cierpienia. Końcówka może i jest przewrotna, ale to nie zmienia faktu, że uderza w doprawdy żenujący akcent, który sprawia, że człowiek żałuje czasu poświęconego na tę produkcję. To znaczy, ja „plułam sobie w brodę”, że w ogóle sięgnęłam po ten film, ale nie upieram się, że absolutnie nikogo nie ucieszy finalna niespodzianka przygotowana przez scenarzystę.

„Rebirth” to miałki, całkowicie wyjałowiony z napięcia dreszczowiec, który za wszelką cenę próbuje przekazać odbiorcy ważne treści o ich egzystencji, co czyni w tak jaskrawy i mało odkrywczy sposób, że właściwie nie sposób wykrzesać z siebie większego zainteresowania. Narracja, jaką obrał Karl Mueller i doprawdy nieudolna strona techniczna w połączeniu z nieciekawą sylwetką głównego bohatera sprawiły, że niemalże przez cały czas musiałam walczyć z ogarniającą mnie sennością. I nie wiem w sumie po co, bo przecież rozsądniej byłoby po prostu przerwać projekcję i zająć się czymś bardziej produktywnym od tępego wgapiania się w ekran... Cóż, jak mówi przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. No, ale przynajmniej mogę teraz przestrzec osoby, które rozważają seans „Rebirth”, a przynajmniej te które spodziewają się mrocznego, trzymającego w napięciu thrillera, bo jakoś nie wydaje mi się, żeby omawianą produkcję można było podsumować tymi słowami.

1 komentarz:

  1. Zgadzam się. Dzisiaj ciężko o dobre kino, a ten film utwierdził mnie w przekonaniu, ze trafic w tych czasach ba dobrą produkcję, to jak trafić w totolotka. Dobrze, ze lata 90 daly nam tak wiele dobrych filmów, bo to co serwuje nam wspolczesne kino to jak tarcie oczu cebulą.

    OdpowiedzUsuń