czwartek, 1 grudnia 2016

„Fender Bender” (2016)

Nastoletnia Hilary Diaz zalicza stłuczkę podczas prowadzenia nowego samochodu matki. Winę ponosi drugi kierowca, który proponuje nie angażować w to policji. Dziewczyna wymienia się z nim danymi osobowymi i numerami ubezpieczeń, nie zapominając zrobić również kilku zdjęć. Po powrocie do domu dowiaduje się, że w ramach kary za uszkodzenie samochodu nie wybierze się z rodzicami na długo wyczekiwaną weekendową wycieczkę. Wieczorem po ich wyjeździe kierowca, który uderzył w samochód matki Hilary kontaktuje się z dziewczyną za pośrednictwem SMS-ów, a niedługo potem dochodzi do incydentu, który każe nastolatce sądzić, że ktoś włamał się do jej domu. Gdy odwiedzają ją przyjaciele, Rachel i Erik, dziewczyna na chwilę odsuwa od siebie myśl o potencjalnym wtargnięciu intruza. Wkrótce jej niepokój okazuje się w pełni uzasadniony, ponieważ zamaskowany oprawca ujawnia swoją obecność.

Miłośnikom kina grozy Mark Pavia może kojarzyć się z „Nocnym złem”, adaptacją opowiadania Stephena Kinga, która ukazała się w 1997 roku i jak dotychczas była jedynym pełnometrażowym obrazem tego artysty. Aż dziewiętnaście lat przyszło widzom czekać na kolejną produkcję Pavii, również horror, ale wykorzystujący zgoła odmienną konwencję. Scenariusz do swojego drugiego pełnometrażowego filmu zatytułowanego „Fender Bender” Mark Pavia napisał sam, wpisując fabułę w ciasne ramy nurtu slash, co według wielu widzów w połączeniu z maksymalną prostotą miało stanowić ukłon w stronę slasherów z lat 80-tych. Miało być swego rodzaju powrotem do przeszłości - do okresu, w którym na ekranach kin królowały nieskomplikowane rąbanki, pozbawione drogich efektów specjalnych. Warstwa tekstowa rzeczywiście przypomina XX-wieczne slashery, przy czym Mark Pavia nie poszedł śladami niektórych swoich kolegów po fachu, którzy znajdują upodobanie w stylizowaniu zdjęć na starą modłę. Zamiast tego zdecydował się na współczesną oprawę wizualną, co moim zdaniem nie wyszło „Fender Bender” na dobre.

„Fender Bender” to opowieść o nastoletniej Hilary Diaz, która staje się celem seryjnego mordercy, skrywającego swoją twarz pod fantazyjną maską i dzierżącego w ręku długi nóż. Brzmi pospolicie? Powinno, bo jak już wspomniałam Mark Pavia zauważalnie nie miał zamiaru kręcić nowatorskiego horroru. Jedynym elementem, który odróżnia fabułę „Fender Bender” od innych filmowych rąbanek jest sposób, w jaki morderca pozyskuje informacje o swoich aktualnych celach. Nie marnotrawi czasu na długie podchody, nie śledzi upatrzonych ofiar, o przeglądaniu portali społecznościowych już nie wspominając. Zamiast tego znajduje prostszy i zdecydowanie szybszy sposób na dowiadywanie się wszystkiego, co konieczne o młodych kobietach, które ma zamiar pozbawić życia. Bo po co godzinami szukać potrzebnych informacji, jak można je dostać od samej ofiary, nieświadomej zagrożenia, jakie na siebie sprowadza? Fortel „bezimiennego” kierowcy charakteryzuje się zarazem niskim stopniem skomplikowania, jak i sporą pomysłowością. W dodatku może nieść pewną przestrogę dla kierowców, którzy niefrasobliwie przekazują swoje dane osobowe nieznajomym, bez uprzedniego zawiadomienia policji o niegroźnej stłuczce. Właśnie tak postępuje nastoletnia Hilary Diaz, tym samym sprowadzając wielkie zagrożenie na siebie i swoich znajomych. I na tym w zasadzie można by zakończyć przybliżanie zarysu fabuły „Fender Bender”, bo chyba nikt, kto to czyta nie ma wątpliwości, w jakim kierunku potoczą się dalsze wydarzenia. Dostaniemy spodziewany motyw kojarzący się głównie z nurtem home invasion, ale oddany w stylistyce slash, który sprowadza się do tego, że oprawca wkracza do domu głównej bohaterki, aby zabić wszystkich, którzy w nim przebywają. Nie mogę powiedzieć, że ubodła mnie tak daleko posunięta konwencjonalność, bo co jak co, ale standardowe slashery, pozbawione bzdurnych udziwnień są czymś, co wprost ubóstwiam i to nieprzerwanie od najmłodszych lat. Jednak wolałabym, żeby Mark Pavia dopracował warstwę techniczną. Stylizacja na produkcję z lat 80-tych idealnie wkomponowałaby się w prościutką fabułę, niemniej jakoś udało mi się zaakceptować nowoczesną oprawę, czego nie mogę niestety powiedzieć o sposobach budowania napięcia. Nie wszystkich, bo na przykład moment, w którym Hilary i Erik ukrywają się w ciasnym pomieszczeniu w remontowanej części domu dziewczyny, podczas gdy za drzwiami krąży uzbrojony mężczyzna nieco podniósł mi adrenalinę we krwi. Długie zbliżenia na przerażone twarze młodych ludzi i podchodzącego do ich kryjówki oprawcy, ciemna kolorystyka i dokładnie taka długość, jaka być powinna, sprawiły, że siedziałam „jak na szpilkach” w oczekiwaniu na rychły atak. Niestety, takiego samego efektu nie udało się twórcom osiągnąć podczas portretowania między innymi chwil poprzedzających zabójstwo kobiety w prologu, czy wydarzeń mających miejsce przed pojawieniem się przyjaciół Hilary Diaz w jej własnym domu. W moim odczuciu Mark Pavia nie wyliczył tego należycie w czasie, nazbyt przeciągając sygnalizowanie obecności intruza za pośrednictwem długich najazdów kamer mających sugerować, że podglądamy na ujęcia z jego perspektywy. W ten sposób początkowo doskonale wyczuwalne napięcie z czasem zaczyna opadać, co samo w sobie nie byłoby takie złe, bo przecież moment, w którym widz traci czujność jest najlepszy na pojawienie się mordercy. Problem w tym, że oprawca wkracza „na scenę” długo po wyparowaniu emocjonalnego napięcia, wówczas, gdy widz jest już tak znudzony, że obecność agresora nie robi już na nim większego wrażenia. Myśli wszak głównie o tym, żeby dana sekwencja dobiegła końca zanim wpadnie w objęcia zbawczego snu. Doprawdy szkoda, że twórcy polegli na tak nietrudnej sztuce, jak właściwe wyliczenie wszystkiego w czasie (w paru scenach), bo oprawa audiowizualna jak na współczesny slasher była odpowiednio złowieszcza.

Oglądając „Fender Bender” miałam nieodparte wrażenie, że Mark Pavia w swoim scenariuszu uparł się uwypuklać wszelkie głupstewka będące domeną filmów slash, nie starając się w przekonujący sposób tłumaczyć takiego, a nie innego zachowania protagonistów i co ważniejsze prezentując kilka zastanawiających poczynań bohaterów zaistniałych bez widocznego powodu. Przykładem pierwszego „fenomenu” niech będzie moment, w którym samotnie przebywająca w domu Hilary po uświadomieniu sobie, że wewnątrz może przebywać ktoś jeszcze chwyta za kij baseballowy zamiast w pierwszej kolejności dzwonić pod numer alarmowy, który zostaje mało wiarygodnie wyjaśniony nieco później, gdy z jej ust pada kwestia, że nie chce angażować w to organów ścigania, bo jak na jeden dzień ma dość nieprzyjemności. Ale to jeszcze nic. Dużo bardziej zdumiewający jest ustęp, w którym Hilary odkrywa, że ktoś sfotografował ją pod prysznicem, na co w pierwszej chwili reaguje głośnym nawoływaniem rodziców, tak jakby myślała, że to ich sprawka. Po co rodzice nastolatki mieliby robić jej wstydliwe zdjęcia, nie wiadomo, ale jak widać dla dziewczyny miało to sens... Kolejnym wyraźnie zaznaczonym mało wiarygodnym posunięciem młodych ludzi jest skonsumowanie przez dwoje z nich tortu, zostawionego pod domem Hilary przez kogoś proszącego ją o wybaczenie. Domniemana final girl i jej przyjaciele nabierają przekonania, że prezent został podrzucony przez jej byłego chłopaka, Andy'ego, z którym zerwała po przyłapaniu go na zdradzie. Jednak nie mogą przecież mieć pewności, a jakoś nie wydaje mi się, żeby w rzeczywistości ludzie tak ochoczo zajadali produkty przyniesione przez osoby ukrywające swoją tożsamość, choć mogę się mylić. Wielbiciele slasherów w tego typu rozwiązaniach fabularnych zapewne dostrzegą pewien urok, bo w końcu takie smaczki są niejako wpisane w tradycję owego podgatunku. Ale choć niniejsze ukłony w stronę wyświechtanej konwencji w pewnym stopniu nawet mnie cieszyły to wydaje mi się, że moje zadowolenie byłoby dużo większe, gdyby Pavia nie uderzał w takie oczywistości, gdyby dostrzegalnie, ale mniej wyraziście je uwypuklał. Jednakże pomimo tych utyskiwań jedno mu muszę oddać – zdołał zmusić mnie do głośnego kibicowania głównej bohaterce, nawet wówczas, gdy jej zachowanie działało mi na nerwy. Makenzie Vega wcielająca się w rolę Hilary Diaz nie mogła pochwalić się doskonałym warsztatem, bodaj najbardziej wiarygodnie wypadając w chwilach, w których musiała tylko stać i wrzeszczeć. Na domiar złego przyszło jej grać postać, która nie grzeszy wysoką inteligencją, właściwie to wydaje się dosłownie pchać w objęcia mordercy - nie wzywa policji jak jeszcze ma okazję, nie dobija leżącego oprawcy, nie próbuje biec w stronę drogi bądź najbliższego domostwa ani uruchomić samochodu, kiedy nadarza się ku temu sposobność itd. I mimo tego wszystkiego udało mi się poczuć jakąś więź z domniemaną final girl, nie miałam problemów z sympatyzowaniem z nią, pewnie dlatego, że przez cały czas czuło się iż w młodziutkiej dziewczynie drzemie jakaś ukryta siła, która wcześniej, czy później na pewno się ujawni. Pierwszy raz dochodzi do głosu podczas niezapowiedzianych odwiedzin podpitego byłego chłopaka Hilary – sposób, w jaki się z nim obchodzi powinien wzbudzić podziw wszystkich kobiet skrzywdzonych przez niewiernych mężczyzn, ale to jeszcze nic. Mark Pavia idzie na całość w końcowej partii „Fender Bender”, UWAGA SPOILER kiedy to w ułamku sekundy Hilary przeobraża się z zastraszonej ofiary w żądną zemsty wojowniczkę. Podobnie, jak to ma miejsce w przypadku akcentowania nieprzemyślanych zachowań protagonistów, ostatecznej konfrontacji nie brakuje jaskrawości – kiedy filigranowa kobietka tłucze rosłego mężczyznę, który okazuje się zaskakująco słaby widz ma wrażenie, że twórcy wrzeszczą do niego, że tak właśnie bywało w slasherach z XX wieku, że przecież tam również kobiety dawały wycisk umięśnionym oprawcom. Z tą różnicą, że ich twórcy rzadko decydowali się na takie przerysowanie – częściej final girls po prostu miały szczęście i/lub korzystały z jakiegoś fortelu. Hilary natomiast odważnie staje naprzeciw oprawcy i przy pomocy różnego rodzaju przedmiotów znajdujących się pod ręką właściwie bez większego wysiłku na chwilę go unieszkodliwia KONIEC SPOILERA. A ja tymczasem mam nielichą frajdę z tego co widzę. Co tam wiarygodność, liczy się efekt;)

„Fender Bender” w moim odczuciu delikatnie wybija się ponad średnią. Brakowało mi wymyślnych sposobów eliminacji ofiar (bo dźganie młodych ludzi wielkim ostrzem w różne części ciała w tym nurcie horroru jest już mocno wyeksploatowane) i co ważniejsze wiele sekwencji mających potęgować napięcie moim zdaniem nieumiejętnie wyliczono w czasie, przez co nie obyło się bez nadmiernego znużenia, ale cała koncepcja – tekstowe ukłony w stronę klasycznych slasherów i wzbudzająca sympatię główna bohaterka sprawiły, że w ostatecznym rozrachunku całkiem dobrze spędziłam czas. Nie mam wątpliwości, że szybko o tym filmie zapomnę, ale przynajmniej projekcja dostarczyła mi trochę tak upragnionej czystej rozrywki (jakkolwiek dziwnie to brzmi w przypadku filmu o mordercy szlachtującym młodych ludzi).

2 komentarze:

  1. To jest film, który zakończył mój tegoroczny halloweenowy wieczór. Myślę, że był to dobry wybór, acz na paru polach Fender Bender rozczarował. I ten nieszczęsny pomysł z tortem...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi się podobał pomysł z tortem. W większości tych filmów są sceny jak morderca dogania spacerkiem biegnące w panice ofiary, a tutaj może je dogonić wiarygodnie, bo zjadły zatruty tort i dlatego się potykają itp.

    Wydaje mi się też, że film był (albo przynajmniej starał się być) stylizowany na retro slasher z lat 80. Maił carpenterowską muzykę, morderca chodził w skórzanej kurtce i jeździł starym samochodem. Właściwe wszystkie slasherowe motywy były ze starych filmów, tylko że przeniesione do współczesności, gdzie pojawiają się telefony komórkowe i dzwoni się do ubezpieczyciela, który może podać różne informacje.

    Reakcja bohaterki na zdjęcia też nie jest wg mnie głupia czy kompletnie niewiarygodna. Z tego, co pamiętam w tych scenach wszystko dzieje się dość szybko. Dziewczyna chwyta za kij bejsbolowy, zaraz potem pojawiają się jej przyjaciele, potem pijany chłopak, a potem, jeśli dobrze pamiętam, jedzą tort. A wtedy już pewnie założyli, że tort i zdjęcia to jego sprawka. Więc w kontekście, to zachowanie nie jest aż takie nieprawdopodobne.

    [SPOILER] Wiarygodność walki final girl z mordercą też zostaje potem "przywrócona". [KONIEC SPOILERA]

    Oglądałem ten film już trochę temu (możliwe, że niektóre rzeczy źle pamiętam) i na filmwebie napisałem w opinii, że jest nierewelacyjny, choć niczego mu nie brakuje, ale brakuje mu chyba trochę budżetu. Pamiętam że miał soporo fajnych wizualnych pomysłów na sceny, tylko że wyglądały bardzo tanio. Miałem też ambiwalentne stosunek do rozwiązania motywu z final girl, bo z jednej strony to co zrobili jest oryginalniejsze, ale z drugiej protagoniści byli miłymi dzieciakami (też nie częsty przypadek w slasherach), więc było mi ich trochę szkoda. Ogólnie film wspominam ciepło.

    OdpowiedzUsuń