czwartek, 16 lutego 2017

„Havenhurst” (2016)

Jackie po opuszczeniu ośrodka odwykowego wynajmuje dom w starej kamienicy. Właścicielka budynku, starsza kobieta Eleanor, zapewnia ją, że będzie mogła mieszkać tutaj jak długo zechce pod warunkiem, że nie wróci do nałogu alkoholowego. Ta zasada dotyczy wszystkich lokatorów kamienicy, składających się z ludzi borykających się z różnego rodzaju zgubnymi uzależnieniami. Jackie zajmuje mieszkanie swojej przyjaciółki Danielle, której aktualnego miejsca pobytu nie jest w stanie ustalić. Kobietę na tyle niepokoi jej zniknięcie, że zwraca się z prośbą o odnalezienie Danielle do znajomego detektywa z wydziału zabójstw Tima. Wkrótce Jackie poznaje nieletnią lokatorkę kamienicy, Sarah, która daje jej do zrozumienia, że eksmisje osób powracających do nałogu nie przebiegają w typowy sposób. Tymczasem kolejni lokatorzy znikają w tajemniczych okolicznościach, co utwierdza Jackie w przekonaniu, że z tym miejscem coś jest mocno nie w porządku.

Reżyser i scenarzysta Andrew C. Erin w pełnym metrażu debiutował w 2006 roku horrorem „Jezioro Sam”. Z czasem skupił się na produkcjach telewizyjnych, tworząc między innymi takie obrazy, jak „Klinika zbrodni”, „Strzeż się sąsiada” i „Zabójczy sekret Clary”. Jeden z nowszych filmów Erina, „Havenhurst”, pierwotnie wyświetlony na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes był szansą dla mało znanego twórcy na spopularyzowanie jego nazwiska, zwłaszcza, że film przedostał się do szerszego obiegu – na wielkie ekrany, aczkolwiek w ograniczonym zakresie. Jak na razie jednak nie przyciąga rzeszy zainteresowanych, co po części może być spowodowane lichą kampanią reklamową, ale nie umniejszałabym również roli recenzentów, z krytykami włącznie, wśród których znajduje się spora grupa osób niepotrafiąca dopatrzeć się żadnych dobrych stron w omawianym przedsięwzięciu Andrew C. Erina.

Z mojego punktu widzenia Andrew C. Erin popełnił w „Havenhurst” identyczny błąd, co w swoim pierwszym pełnometrażowym obrazie „Jezioro Sam”. Lata doświadczeń w branży filmowej nie pomogły mu go uniknąć, może dlatego, że poświęcił się głównie tworzeniu telewizyjnych thrillerów, uciekając od gatunku, którym zaczynał swoją karierę, a może zwyczajnie nie jest w stanie należycie wykorzystać potencjału drzemiącego w swoich filmach. Scenariusz „Havenhurst” pisał wespół z Danielem Farrandsem, między innymi współautorem scenariusza „Dziewczyny z sąsiedztwa”, produkcji opartej na głośnej powieści Jacka Ketchuma pod tym samym tytułem. I choćby już z tego powodu miało się prawo podwyższyć oczekiwania względem najnowszego tworu Andrew C. Erina, a przynajmniej oczekiwać czegoś więcej od fabuły niźli zaobserwowanej nijakości. Tak bowiem można w skrócie podsumować niniejszy projekt, chociaż początkowe sceny sugerowały coś dużo lepszego. Główną bohaterkę, Jackie, dobrze wykreowaną przez Julie Benz, poznajemy w chwili, w której opuszcza ośrodek odwykowy. Uzależniona od alkoholu kobieta jakiś czas temu była sprawczynią tragedii, którą w szczegółach scenarzyści objaśnią dużo później, aczkolwiek widz już dużo wcześniej powinien bez nadwerężania mózgownicy domyślić się jej charakteru. Kiedy Jackie wprowadza się do mrocznej kamienicy, której właścicielką jest podejrzanie przesadnie urocza starsza kobieta Eleanor, prowadząca cały interes z pomocą syna Ezry, łatwo dojść do przekonania, że fabułę zainspirowało kultowe „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego. Mamy bowiem starą kamienicę, w której jak wiemy z prologu (gdzie pojawia się znana fanom kina grozy Danielle Harris) dzieją się dziwne rzeczy oraz sympatyczną staruszkę, która z miejsca powinna zaalarmować każdego średnio obeznanego z kinem grozy odbiorcę, zwłaszcza wówczas, gdy wręcza nowej lokatorce do podpisania umowę wcześniej informując ją o zasadzie, której złamanie będzie skutkować natychmiastową eksmisją. W tym momencie wprost nie mogłam się oprzeć skojarzeniom z motywem cyrografu, paktu z diabłem, co z kolei kazało mi sądzić, że fabuła „Havenhurst” będzie poruszać się w ramach konwencji horroru satanistycznego. Nie miałabym twórcom za złe gdyby rzeczywiście tak było, bo nie mam nic przeciwko pospolitym rozwiązaniom fabularnym, pod warunkiem oczywiście, że wyłuszcza się je w sposób, który uważam za atrakcyjny. W tym przypadku jednak o atrakcyjności nie mogło być mowy, bo szybko okazało się, że chwytliwe miejsce akcji nie zostało należycie wykorzystane. Mroczna kamienica pełna budzących niepokój, podejrzanie się zachowujących lokatorów to wręcz wymarzona sceneria dla nastrojowego horroru, w którym na początku dominuje aura jakiejś złowieszczej tajemnicy, podsycanej zagadkowymi incydentami z udziałem bliżej nieokreślonej istoty w roli agresora i paru mieszkańców, którzy na swoje nieszczęście nie zastosowali się do warunków umowy najmu. Wydawało się więc, że wystarczy uwzględnić te wszystkie wyżej wymienione elementy, aby zagwarantować widzom kawał mocno klimatycznego kina, który miałby szansę może niekoniecznie przestraszyć dobrze zaznajomionego z horrorem odbiorcę, ale przynajmniej wprawić go w lekki niepokój wypływający z przeświadczenia, że głównej bohaterce grozi śmiertelne niebezpieczeństwo być może ze strony jakiegoś stwora niepochodzącego z tego świata. Bo tak od pewnego momentu można zapatrywać się na wydarzenia mające miejsce w mrocznej kamienicy – widzimy bowiem jakąś zamazaną postać wyrastającą za placami przerażonej ofiary, która wcale nie musi być człowiekiem. Na co wskazywałyby zagadkowe okoliczności, w jakich znikają „nieposłuszni” mieszkańcy tego budynku. Gwałtowny skręt z rzekomego horroru satanistycznego w domniemaną ghost story każe nam sądzić, że scenarzyści porwali się na mały eksperyment, swoisty miszmasz popularnych nurtów horroru, który pomijając wszystko inne miał za zadanie pogrywać sobie z oczekiwaniami odbiorców.

Mało odkrywcze, acz zachęcające do oglądania zagrywki scenarzystów zapewne wypadłyby nieporównanie lepiej gdyby poświęcono więcej czasu budowaniu dramaturgii, której w „Havenhurst” pomimo tekstowych wybiegów twórców właściwie nie było. Zdecydowanie zbyt mało miejsca poświęcono głównej bohaterce, oferując nam jedynie kilka ogólników na jej temat, które nie sprzyjały wytworzeniu silnej więzi pomiędzy Jackie i oglądającym. Ponadto wydawało się, że cały ciężar budowania klimatu zagrożenia „zrzucono na barki” miejsca akcji i zagadkowych zniknięć lokatorów – nawet nie pomyślano o wstawieniu kilku dłuższych, trzymających w napięciu sekwencji poprzedzających atak tajemniczego osobnika, stawiając na dynamiczny przebieg tego rodzaju incydentów. Mało widowiskowych, bo pozbawionych nawet tak prymitywnych zagrywek, jak jump scenki, o upiornych rekwizytach już nie wspominając, przez co szybko zacierających się w pamięci widza (może z wyjątkiem zbliżenia na odcięte palce pedofila), sprowadzonych głównie do błyskawicznych porwań nieszczęśników, osnutych gęstą ciemnością. No właśnie, na tym chyba w pojęciu Erina polega budowanie klimatu grozy – mocne przyciemnienie obrazu według niego chyba było tym, czego opinia publiczna wymaga od sekwencji poprzedzających pojawienie się agresora. Myślał chyba, że to całkowicie zrekompensuje denerwujący pośpiech cechujący dosłownie każde zagadkowe zaniknięcie danego lokatora, w moich oczach owocujący całkowitym wyjałowieniem z napięcia. Na domiar złego tak wprawnie nakreślona na początku filmu aura tajemnicy szybko wyparowała z winy samych twórców, którzy zdecydowanie zbyt wcześnie zdradzili nam istotę koszmarnego procederu mającego miejsce w wielkiej kamienicy. Wówczas to pojawia się najbardziej krwawe ujęcie przepołowionego mężczyzny, które tak na dobrą sprawę wydaje się być jedynym przebłyskiem śmiałości ze strony filmowców. Wszystko inne jest tak ugrzecznione, oddarte z emocji oraz widomego zagęszczania się klimatu zagrożenia, tak spłycone, mało charakterystyczne i pozbawione pasji, że aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy istnieje równie skuteczny sposób na zaprzepaszczenie potencjału drzemiącego w pomyśle wyjściowym. Tak samo, jak w „Jeziorze Sam” Andrew C. Erin zrobił wiele, aby zepsuć mi dobrze zapowiadający się seans, zresztą z pomocą scenarzysty, od którego oczekiwałam wiele dobrego, bo nie da się ukryć, że akcja z czasem wpada w taką samą nijakość, co realizacja, oferując przyjemny zryw dopiero w finale. Do tego czasu jednak przyjdzie nam zmagać się z nudnawym zgłębianiem tajemnicy budynku mieszkalnego przez Jackie i wpierającego ją Tima, której istotę notabene my sami odkryjemy dużo wcześniej. UWAGA SPOILER Przy okazji uświadamiając sobie, że scenarzyści poza wspomnianymi delikatnymi ukłonami w stronę dwóch popularnych podgatunków horroru zdecydowali się również na liźnięcie konwencji slashera KONIEC SPOILERA. Czy jednak przeprowadzili nas przez ten eksperyment na tyle poprawnie, aby zwrócić uwagę wielu długoletnich fanów kina grozy? Śmiem w to wątpić.

„Havenhurst” to w moim pojęciu kolejny bezbarwny twór będący doskonałym przykładem na to, jak łatwo dokumentnie zniszczyć dobrze zapowiadający się pomysł wyjściowy, jak łatwo zaprzepaścić potencjał przebijający z początkowych partii scenariusza. Wystarczy wyjść z błędnego założenia, że miłośnicy nastrojowych horrorów oczekują przede wszystkim gęstych ciemności i dynamicznych sekwencji bazujących na bezpośrednim zagrożeniu życia protagonistów oddanych w chwytliwych wnętrzach mrocznej kamienicy, że takie „szczególiki”, jak długie generowanie napięcia, upiorne efekty specjalne, czy sprzyjająca żywszym emocjom, intensywna aura tajemniczości obecna aż do ostatnich partii filmu nie mają dla publiczności większego znaczenia. To drugie byłabym jeszcze w stanie Andrew C. Erinowi wybaczyć, ale pozostałe uchybienia w moim pojęciu drastycznie obniżyły jakość tego obrazu, zresztą tak samo jak nudnawy rozwój akcji.

1 komentarz: