środa, 11 września 2019

Jay Anson „Amityville Horror”

Recenzja przedpremierowa

W grudniu 1975 roku małżeństwo Lutzów, George i Kathleen znajduje dosyć sporych rozmiarów dom przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island. Nieruchomość jest w bardzo dobrym stanie, a jego wycena mocno zaniżona. Pośredniczka w handlu nieruchomościami uczciwie informuje ich, że przed rokiem w tym domu doszło do zbiorowego morderstwa. Pewnej listopadowej nocy Ronald DeFeo Jr. zastrzelił w nim sześciu członków swojej rodziny, za co został skazany na dożywotnie więzienie. Lutzów to nie zniechęca. Przyjmują ofertę i jeszcze tego samego dnia wprowadzają się do swojego wymarzonego domu, wraz z dziećmi Kathy z jej pierwszego małżeństwa, pięcioletnią Melissą zwaną Missy, siedmioletnim Christopherem i dziewięcioletnim Danielem. Początkowo Kathy i George nie przykładają większej wagi do zastanawiających zjawisk zachodzących na terenie ich nowej posiadłości, tłumacząc je sobie w przyziemny sposób. Ale z czasem zostają zmuszeni do zmiany swojego nastawienia. Małżeństwo Lutzów nabiera przekonania, że w ich domu panoszą się jakieś demoniczne siły. Zaprzyjaźniony z nimi ksiądz Frank Mancuso też tak myśli. Stara się pomóc Lutzom, ale jego możliwości są mocno ograniczone. Najprawdopodobniej za sprawą interwencji demonicznej istoty bądź istot gnieżdżących się w domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville.

18 grudnia 1975 roku pięcioosobowa rodzina Lutzów wprowadziła się do domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island, a 14 stycznia 1976 roku w ogromnym pośpiechu go opuściła. Z powodu mrocznych sił, które opanowały ową posiadłość. A przynajmniej tak utrzymywali George i Kathy Lutz, autentyczne postacie, które można chyba powiedzieć, że szturmem wdarły się do kanonu popkultury. Za sprawą swoich rzekomych przeżyć w domu w Amityville. Pragnąc przedstawić światu szczegółowy zapis swoich mrocznych przygód w tym miejscu, zawiązali współpracę z amerykańskim nieżyjącym już pisarzem Jayem Ansonem. I w ten oto sposób narodziła się jedna z ważniejszych pozycji światowej literatury grozy. Rzekomo oparty na faktach „The Amityville Horror”, który po raz pierwszy został wydany w 1977 roku, czyli dwa lata po ucieczce Lutzów z feralnego domu na Long Island. Kolejne dwa lata później swoją premierę miał pełnometrażowy film Stuarta Rosenberga oparty na opus magnum Jaya Ansona, aczkolwiek niezbyt ściśle. Film doczekał się wielu sequeli i remake'u. Stworzono też mnóstwo wariacji na temat nawiedzonego domu w Amityville. Relacja George'a i Kathy Lutzów, a więc i książka Jaya Ansona będąca jej czołowym nośnikiem, wzbudziła niemałe kontrowersje (nawet pozwów się trochę posypało). Dyskusje nadal trwają, ale wydaje się, że większość osób zainteresowanych tą sprawą skłania się ku zwykłej mistyfikacji. George i Kathy Lutz wielokrotnie modyfikowali swoje zeznania, ale niezmiennie trwali przy tym (oboje już nie żyją), że dom przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island jest siedliskiej złych mocy. A przynajmniej był wtedy, gdy w nim mieszkali wraz z trójką dzieci Kathy z jej pierwszego małżeństwa. Adres problematycznej posiadłości potem został zmieniony, sam dom także. Bo tamtejsza społeczność, a zwłaszcza wszyscy kolejni lokatorzy owego domostwa, bynajmniej nie łakną takiego rozgłosu, jaki nadało temu miejscu małżeństwo Lutzów. Jay Anson pozwolił sobie co nieco dodać do historii opowiadanej przez Lutzów. Co więcej niektóre wydania „The Amityville Horror” odrobinę odbiegają od siebie treścią.

Ogromna popularności (nie mylić z wysoką jakością) franczyzy „Amityville” dotychczas jakoś nie skłoniła polskich wydawców do wpuszczenia na nasz rynek książki, która poniekąd ją zapoczątkowała. Poniekąd, bo praprzyczyną jest ustna relacja George'a i Kathy Lutzów. Od premiery „The Amityville Horror” Jaya Ansona minęło przeszło czterdzieści lat – aż tyle trzeba było czekać na pierwsze polskie wydanie, zatytułowane po prostu „Amityville Horror”. Tego zadania podjęło się wydawnictwo Vesper i zrobiło to... no cóż, w swoim stylu. Twarda oprawa, klimatyczna grafika zdobiąca front książki oraz czarno-białe ilustracje w środku autorstwa Macieja Kamudy (wszystkie te rysunki są odpowiednio mroczne, ale największe wrażenie zrobiła na mnie grafika zamieszczona na stronie 77), a do tego obszerne omówienie Bartosza Czartoryskiego, który sceptycznym i krytycznym okiem spogląda na popkulturowy fenomen rzekomo nawiedzonego domu w Amityville. Ale jego krytycyzm nie rozciąga się na książkę Jaya Ansona, opartą na relacji George'a i Kathleen Lutzów, ale niepodanej w klasycznej formie literatury faktu. „Amityville Horror”, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu czyta się jak powieść. Z wyjątkiem przedmowy księdza Johna Nicoli i przede wszystkim posłowia, w którym to autor owej publikacji w dosyć naiwny sposób próbuje nas przekonać, że absolutnie wszystko, co tutaj napisał wydarzyło się naprawdę. Część z całą pewnością tak. George, Kathy Lutz oraz troje dzieci kobiety z jej poprzedniego małżeństwa faktycznie mieszkali niecały miesiąc w domu przy Ocean Avenue 112 w Amityville na Long Island, gdzie rok wcześniej doszło do potwornej zbrodni: jeden z ówczesnym domowników, Ronald DeFeo Jr. zabił tutaj swoich rodziców, dwóch braci i dwie siostry, twierdząc potem, że zmusiły go do tego tajemnicze głosy. Ale większość z tego co ponadto zawarto na kartach „Amityville Horror” delikatnie mówiąc jest dyskusyjne. Na „dzień dobry” dostajemy nieścisłość w datach. W prologu Anson pisze, że Lutzowie wprowadzili się do feralnego domostwa 23 grudnia 1975 roku, ale potem utrzymuje, że odbyło się to 18 grudnia. To w końcu kiedy? Wybierzcie sobie, szanowni czytelnicy. Zauważyłam jeszcze jeden tego rodzaju błąd – pod koniec powieści (strony 232 i 233, wydania Vesper z 2019 roku). Muszę jednak zaznaczyć, że tylko w tym pierwszym przypadku mam absolutną pewność, że nie jest to niedopatrzenie polskiego wydawcy tylko samego autora, ponieważ już to Ansonowi nieraz wytykano. Nie znalazłam jednak ani słowa na temat tej drugiej nieścisłości. Co oczywiście sprawy nie przesądza. Ale do rzeczy. „Amityville Horror” Jaya Ansona, bez względu na to, czy wierzy się w tę historię, czy nie, jest jednym z ważniejszych przedstawicieli literackiego horroru. Absolutnym klasykiem gatunku. Pozycją wręcz obowiązkową dla fanów powieści o duchach, demonach i w ogóle wszelkich mocach nieczystych. Co więcej, znajomość adaptacji omawianej książki w reżyserii Stuarta Rosenberga nie powinna nikogo zniechęcać do opus magnum Jaya Ansona. Film nie daje bowiem pełnej wiedzy na temat treści jego materiału wyjściowego. Dla mnie największym zaskoczeniem był Jodie. To nie literówka: on, nie ona. Dla tych, którzy nie wiedzą, Jodie to (nie)wymyślony przyjaciel najmłodszej członkini rodziny Lutzów, który to w obrazie Rosenberga (i jego remake'u oczywiście) zamienił się w przyjaciółkę. Płeć płcią, ale jego wygląd... Myślę, że czeka Was nie lada niespodzianka. A to nie wszystko.

„Amityville Horror” spisano prostym, acz dosyć treściwym językiem. Nie wdając się w najdrobniejsze szczegóły, nie przeznaczając wiele miejsca na opisy poszczególnych wydarzeń w nawiedzonym domu w Amityville i nie tylko, niemniej wyobraźnię pobudzając. Portrety psychologiczne czołowych bohaterów, którymi są Kathy i George Lutzowie oraz ksiądz Frank Mancuso w mojej ocenie są wystarczające, ale na pewno nie zaszkodziłoby jeszcze bardziej się w nie zagłębić. Dokładniej opisać ich rozliczne przemyślenia, zwiększyć liczbę dialogów, bo tych jest zaskakująco niewiele i oczywiście szerzej spojrzeć na ich codzienne żywoty. Ale i tyle wystarczy, żeby zatopić się w ich burzliwych dziejach (zaznaczam, że patrzę na tę książkę jak na fikcję literacką, nie literaturę faktu). Najbardziej przyciągał mnie jednak klimat, w jakim Jay Anson utrzymał tę opowieść. Dwupiętrowy dom z krwawą historią, do tego stojący na indiańskim cmentarzysku (to dodatek od Ansona, niemający odbicia w rzeczywistości, no ale przecież pod każdym amerykańskim nawiedzony domem muszą leżeć kości Indian...) i prawdopodobnie pamiętający okultystyczne rytuały odprawienie tu przez ludzi. Wprowadzając się do tego domu Lutzowie znają tylko część prawdy o nim. Wiedzą, że przed rokiem doszło tu do zbiorowego mordu i nic ponadto. Z drugiej jednak strony nawet gdyby wtedy znali całą historię owej posiadłości, to pewnie i tak zdecydowaliby się na jej zakup. Bo poznajemy ich jako ludzi pragmatycznych, twardo stąpających po ziemi, bardziej patrzących w przyszłość niźli w przeszłość. George i Kathy Lutz nie zamierzają przepuścić okazji, która spadła im z nieba i nie powiem, żeby ta postawa mnie dziwiła. Zwątpienie przyszło później, kiedy to materializm wziął górę nad rozsądkiem. Na manifestacje złych mocy gnieżdżących się w ich nowym domu nie trzeba długo czekać. Tyle że te pierwsze, raczej nieśmiałe „objawy toczącej go choroby”, przez Lutzów są bagatelizowane. A w każdym razie nie dopatrują się w nich niczego paranormalnego. Czytelnik w tym względzie będzie ich wyprzedzał. Być może nieraz odda się rozważaniom nad kondycją psychiczną małżeństwa Lutzów, tj. spróbuje spojrzeć na to pod kątem histerii, ale wersja z nawiedzeniem/opętaniem/przekleństwem przedmiotowego domostwa najpewniej będzie wysuwać się na pierwszy plan. Jay Anson już o to zadbał. Jego zamiarem nie było zasiewanie w czytelnikach wątpliwości względem Lutzów, tylko przekonanie ich, że dom, w którym spędzili niecały miesiąc przełomu 1975 i 1976 roku jest siedliskiem istot nieczystych. Niedowiarki powiedzą zapewne, że w tym celu wykorzystał prawie wszystko, co się dało bez ryzyka popadania w śmieszność. Innymi słowy: w „Amityville Horror” mamy naprawdę dużą paletę mniej i bardziej znanych chwytów stosowanych w horrorach o zjawiskach nadprzyrodzonych. Ale i według parapsychologów znajdujących odzwierciedlenie w wielu autentycznych sprawach tego typu. Podkreślam, że to zdanie parapsychologów, żeby nie było... A więc mamy tu między innymi samoistne przesuwanie się przedmiotów, chmary much podczas mroźnej zimy, niewytłumaczalny zapach perfum i nierzadko w ślad za nim dotyk jakiejś niewidzialnej istoty, przeraźliwy chłód okresowo odczuwany w różnych obszarach domu (zwłaszcza w głównych punktach zapalnych, czyli w pokoju do szycia i bawialni), tajemne pomieszczenie w piwnicy, z nagła otwierające się okna i drzwi, różne upiorne postacie od czasu do czasu pojawiające się przed oczami domowników, nietypowe zachowanie ich psa oraz oczywiście niby wymyślony przyjaciel Missy. Koszmarne sny, lewitujący ludzi i przeobrażenia cielesne... I nie myślcie, że na tym koniec. Dom w Amityville przygotował jeszcze więcej mrocznych atrakcji, ale nie sadzę żeby wielu odbiorców omawianej książki miało wrażenie przesytu. Moim zdaniem Jay Anson zgrabnie to wszystko porozkładał. Albo Lutzowie, bo nie umiem tego rozgraniczyć – powiedzieć, ile z tego pochodzi bezpośrednio od bohaterów omawianej książki, a ile od jej autora. Niektórzy są przekonani, że tytuł tej książki został zainspirowany „The Dunwich Horror” Howarda Phillipsa Lovecrafta. Być może. Ale to szczegół. Mnie bardziej uderzyło pewne podobieństwo do „Lśnienia” Stephena Kinga, książki pierwotnie wydanej parę miesięcy przed tym dziełkiem Jaya Ansona. W posłowiu autor wspomina, że Lutzowie nie byli pierwszymi, którzy zetknęli się z podobnymi zjawiskami, ale to jakoś nie oddaliło ode mnie skojarzeń ze „Lśnieniem”. Wszystkie pozostałe akcenty paranormalne – może z wyjątkiem Jodiego – nie są na tyle charakterystyczne, żebym mogła przypisać je do jakiegoś konkretnego dzieła, czy to literackiego, czy filmowego. Mogę za to powiedzieć, że Jay Anson bardzo sprawnie nimi żongluje, dając im bardzo solidną podstawę atmosferyczną: klimat nadnaturalnego zagrożenia towarzyszył mi dosłownie przez całą lekturę „Amityville Horror” (także, w mniej zajmujących dziejach księdza Franka Mancuso, którymi Anson poprzeplatał obszerniejsze przeżycia Lutzów i ich psa w nawiedzonym domostwie) i co równie ważne sukcesywnie się zagęszczał. Wraz z eskalacją nadprzyrodzonych mocy panoszących się na terenie posiadłości Lutzów. Z różnic pomiędzy książką i jej adaptacją z 1979 roku wyszczególnić trzeba jeszcze zakończenie – ostatnie godziny pobytu Lutzów w tym domu i bardzo skrótowo ujęte dalsze męki małżeństwa. Jest też coś dla fanów „The Conjuring Universe”. Ale to na deser.

Nareszcie! - można zakrzyknąć. Oto po przeszło czterdziestu latach od światowej premiery „The Amityville Horror” Jaya Ansona książka ta wreszcie wkracza na polski rynek. I to w eleganckim wydaniu. Nie wiem, czy jest sens polecać tę pozycję miłośnikom literatury grozy, fanom horrorów o zjawiskach nadprzyrodzonych, bo pewnie już od dawna tego wydarzenia z niecierpliwością wyczekują. To znaczy ci, którzy czytają wyłącznie w języku polskim. I przypuszczam, że przynajmniej wielu z nich się nie zawiedzie, że oczekiwania, jakie mają względem tej publikacji zostaną spełnione. Być może nawet z nawiązką. Bo nawet jeśli nie dajemy wiary relacji Georga i Kathy Lutzów, która rozsławiła ich nazwisko również poza granicami ich rodzimych Stanów Zjednoczonych, to zawsze możemy cieszyć się dobrą powieścią o nawiedzonym domu, o którym słyszał chyba każdy. Ale nie każdy miał możliwość zapoznać się z pierwszym dziełem na nim skoncentrowanym. Teraz taka okazja się trafia. Skorzystacie? Jestem pewna, że tak.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

3 komentarze:

  1. Kocham Twoją rzeczowość i wyczerpanie tematu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś Ty, ja jestem mistrzynią gadania od rzeczy:)

      Usuń
    2. No coś Ty. Nawet mój mąż ostatnio, gdy czegoś szuka, to mówi, że nigdzie nic nie ma, ale u Buffy na pewno będzie. :)

      Usuń