poniedziałek, 7 października 2019

„Lot 666” (2018)


Podczas nocnego lotu jeden z pasażerów widuje widmową kobiecą postać. Pozostałe osoby przebywające na pokładzie samolotu są przekonane, że mężczyzna ma halucynacje prawdopodobnie wywołane stresem. Wszyscy są podenerwowani z powodu burzy i awarii maszyny, ale starają się nie wpadać w panikę, jak kłopotliwy współpasażer utrzymujący, że samolot jest nawiedzony. Z czasem jednak kolejne osoby na skutek własnych przeżyć nabierają przekonania, że nękają ich duchy, które z jakiegoś nieznanego powodu zagnieździły się na pokładzie tego konkretnego samolotu. W łagodzeniu kryzysów obsłudze pomaga szeryf powietrzny imieniem Thad, który szybko przejmuje dowodzenie. Tak jak większość osób odbywających ten feralny lot nie wierzy, że maszyna jest nawiedzona, ale rozwój wypadków zmusi ich wszystkich do zmiany zdania.

Urodzony w Anglii reżyser i montażysta filmowy, Rob Pallatina, dotychczas stworzył pięć niskobudżetowych filmów pełnometrażowych: opartą na własnym scenariuszu „Przepowiednię” (2016), „Alien Convergence” (2017), „Alien Siege” (2018), „Nazi Overlord” (2018) oraz „Flight 666” („Lot 666”). Scenariusz tego ostatniego napisali Brandon Stroud i Jacob Cooney. Ten drugi między innymi współtworzył scenariusz filmu „Trójgłowy rekin atakuje” (2015) i był jednym z pomysłodawców fabuły obrazu „Pięciogłowy rekin atakuje” (2017). Swoją drogą zastanawiam się, na ilu głowach to się skończy... „Lot 666” to amerykański horror zauważalnie nakręcony bardzo tanim kosztem. Ghost story rozgrywająca się w powietrzu, w psującym się samolocie i podczas burzy. Zrealizowana przez ludzi, którzy pewnie mają w sobie pasję, którym nie brak zapału, ale talentu już niestety tak.

Filmowych horrorów rozgrywających się na pokładzie samolotu nie powstało wiele. Co trochę dziwi, bo to bardzo atrakcyjne miejsce dla opowieści grozy. Wie to na przykład Stephen King, autor jednego z lepszych utworów literackich osadzonych (w dużej części) w tej latającej maszynie: „Langolierów”, minipowieści przełożonej na ekran w formie miniserialu w 1995 roku przez Toma Hollanda. Ponadto King wraz z kolegą po piórze, Bevem Vincentem, zebrał w jednym tomie siedemnaście opowieści grozy w mniejszym i większym stopniu rozgrywających się nad ziemią (antologia pt. „17 podniebnych koszmarów” / „Flight or Fright”). Znajdujemy tam między innymi jedno z najbardziej znanych opowiadań grozy z motywem samolotu, a mianowicie „Koszmar na wysokości sześciu tysięcy metrów” nieodżałowanego Richarda Mathesona. Człowieka, który bez wątpienia też doskonale rozumiał, jak wdzięcznym obiektem dla twórców horrorów jest samolot. Rob Pallatina, reżyser „Lotu 666”, też zapewne to wie, ale w mojej ocenie brakuje mu umiejętności, aby należycie pokazać to na ekranie. Niskie nakłady pieniężne dla mnie żadnym usprawiedliwieniem nie są, bo widziałam już niejeden dowód na to, że za przysłowiowe grosze da się nakręcić horror o niebo lepszy od niezliczonych droższych produkcji. Ale scenariusz autorstwa Jacoba Cooneya i Brandona Strouda może być częściowym usprawiedliwieniem dla reżysera. Może, ale nie musi, bo wątpię w to, że nie miał żadnego wpływu na tekst. Gdyby chciał prawdopodobnie mógłby go poprawić. Bo ten materiał aż prosił się o porządny szlif. Problemu nie upatruję w samej tej historii, bo choć niczym szczególnym się ona nie wyróżnia (typowa historyjka o duchach, tyle że osadzona w samolocie), to nie mogę powiedzieć, że mnie wymęczyła. Prosta opowiastka o nawiedzonym samolocie pasażerskim, na pokładzie którego toczy się niemało niezbyt pasujących do sytuacji, żeby nie rzec bezsensownych rozmów pomiędzy przerysowanymi postaciami. Bzdurne, naiwne kwestie (nie wszystkie, ale dosyć sporo) najbardziej ciążyły mi podczas tego niebezpiecznego lotu przedstawionego przez Roba Pallatinę. Nie wiedzieć czemu tytuł filmu nawiązuje do postaci Antychrysta. Wskazuje na horror religijny, choć z tym nurtem nic go nie łączy. Chyba że plagi, o których w pewnym momencie wspomina steward Liam. Trudno powiedzieć, bo ta myśl nie zostaje rozwinięta. Zupełnie jakby scenarzystom wyleciało to z głowy. Albo to po prostu kolejna nic nieznacząca wypowiedź - kwestia, do której nie należy przywiązywać żadnej wagi. Liam to jedna z ofiar wzmiankowanego już przerysowania poczynionego przez scenarzystów. Najwidoczniej lubujących się w stereotypach. Steward musi być zniewieściały, a dowodzenie musi przejąć tępawy mięśniak, na prawo i lewo rzucający rozkazami i odrzucający wszelkie propozycje pomocy ze strony współpasażerów. Na pokładzie nie może też zabraknąć napakowanego żołnierza o łagodnych usposobieniu, mężczyzny zachowującego się jakby postradał zmysły i młodego małżeństwa: sceptyka starającego się odegnać niepokój od swojej ukochanej wierzącej w duchy. Chociaż w sumie to tak do końca nie wiem, jak z nią początkowo jest. Gdy dzieli się ze swoim mężem wspomnieniem z dzieciństwa, to wydaje się być pewna, że to opowieść o duchu, ale ma się wrażenie, że przyjmuje wyjaśnienie ukochanego, którego wcześniej najwidoczniej pod uwagę nie brała. Choć to najlogiczniejsze i zarazem najprostsze wytłumaczenie jej nieprzyjemnej przygody sprzed lat. Na pokładzie nawiedzonego samolotu jest jeszcze mężczyzna, który podejrzewa, że jeden z pasażerów jest terrorystą. A nawet jeśli nie to na pewno jest wariatem, który stwarza zagrożenie dla innych. Człowiek ów nie powstrzymuje się przed formułowaniem na głos tych oskarżeń, a właściwie to wykrzykiwaniem ich. Jest też stewardesa. Pracowita kobieta, której leży na sercu dobro pasażerów. I dwóch pilotów. Jeden o stalowych nerwach, a drugi wręcz trzęsący się ze strachu. I inni, którzy nie odgrywają większej roli w tej historii. Może poza dwiema osobami wszyscy pozostali to statyści. Robią za tło.

„Lot 666” Roba Pallatiny według mnie nie wypada najgorzej pod kątem klimatu. Ujęcia samolotu z zewnątrz bardziej kiczowate już być nie mogły. Wklejana w tło maszyna, tandetne błyskawice, ale i wygenerowane komputerowo zjawy co jakiś czas pojawiające się za oknami, dryfujące w przestrzeni kosmicznej duchy kobiet, które uwzięły się na ten konkretny samolot. Ale atmosfera panująca na pokładzie, wewnątrz dosyć ciasnej maszyny, pozytywnie mnie zaskoczyła. Prawie bez gęstych ciemności, w chłodnawym świetle padającym z żarówek umieszczonych w samolocie i jak mniemam z reflektorów oświetleniowców, ale jeśli już to operowali nimi bardzo oszczędnie. To pozwoliło twórcom uzyskać z lekka ponury klimacik – natchnęło obrazy szarościami pasującymi do sytuacji, z którą zmagają się bohaterowie filmu. Klaustrofobiczny „Lot 666” niestety nie jest, a przecież ma się pełne prawo oczekiwać tego od horroru rozgrywającego się wysoko nad ziemią, w samolocie przedzierającym się przez „niekończącą się” burzę, w maszynie doznającej awarii i jakby tego było mało nawiedzonej przez wrogo nastawione duchy. Poza tym kamera od czasu do czasu mocno się trzęsie. W ten sposób próbowano osiągnąć efekt roztrzęsionej latającej maszyny, zainscenizować turbulencje w samolocie, którym podróżują coraz bardziej przerażeni bohaterowie „Lotu 666”. Próbowano, ale niezbyt to wyszło. Raczej nikogo te nieskoordynowane ruchy operatorów nie oszukają. Za to pewnie zirytują. Kadrowanie też nie poprawia odbioru tej nieskomplikowanej opowieści o duchach. Ale już rzeczone nadnaturalne istoty swoje walory mają. Nie w sekwencjach, w których są generowane komputerowo, tylko w scenkach z całkiem nieźle ucharakteryzowanymi aktorów. Szczególnie wyłupiaste białe oczy a la „Martwe zło” Sama Raimiego robią w miarę upiorne wrażenie. To z lekka podkręcało ową ogólnie niezbyt trzymającą w napięciu podniebną historyjkę, ale przypuszczam, że na nic by się to zdało, gdyby w scenariuszu inaczej porozkładano środki ciężkości. Całą opowieść zamknięto w samolocie – tu fabuła bierze swój początek i tutaj się skończy. Chociaż jak już wspomniałam ujęcia z zewnątrz też są, a i za oknami trochę się będzie działo – głównie będą przemykać tam obrazki wygenerowane komputerowo. To jednak detale. Liczy się przede wszystkim to, co dzieje się wewnątrz latającej maszyny. Sytuacja od początku nie jest dla pasażerów komfortowa, bo zmagają się z potężną burzą. Dla jednego mężczyzny błyskawicznie staje się jeszcze gorsza, za sprawą istoty, którą dostrzega za oknem samolotu. Twórcy nie starają się zmusić nas do powątpiewania w świadectwo zmysłów tego mężczyzny. Zachowuje się wprawdzie jak człowiek niestabilny psychicznie, ale i tak przez cały czas ma się pewność, że pozostałe osoby znajdujące się na pokładzie powinny z uwagą go wysłuchać. Bo nawet jeśli jest chory psychicznie, to niewiele to znaczy, bo w tym gatunku takie osoby często mają rację, podczas gdy racjonalna reszta tkwi w błędzie. Zjawa, którą widuje ten nieszczęsny mężczyzna (a my wraz z nim) oraz ataki paniki, których w reakcji na te niecodziennie widoki dostaje, to dopiero początek nieoczekiwanych problemów, z jakimi będą musieli zmierzyć się pasażerowie feralnego samolotu. Akcja zawiązuje się wcześnie i toczy się w dosyć szybkim tempie, ale nie w teledyskowej formie. To nie tyle seria błyskawicznie następujących po sobie sekwencji, chaotyczny zlepek nadmiernie dynamicznych scen, ile opowieść, w której mamy dosyć sporo różnego rodzaju alarmujących incydentów, ale tak porozkładanych w czasie, żeby nie mieć wrażenia przesytu. To znaczy o tyle o ile, bo i ta garstka CGI to dla mnie zdecydowanie za dużo. Właściwie to najlepiej „Lotowi 666” by zrobiło, gdyby z nich zrezygnowano. Po co one, skoro praktycznych efektów robiących nieporównanie bardziej realistyczne wrażenie, jest wystarczająco? To dopiero zagadka... Wyróżnić muszę scenki z lustrem oraz akcję z robakami i wymiotami – nic nadzwyczajnego, ale ze wszystkich incydentów, do jakich dochodzi na pokładzie przedmiotowego samolotu te najbardziej przykuły moją uwagę. Jest też zwrot akcji, na który stanowczo zbyt późno się przygotowałam. Myślę, że znajdą się osoby, którym uda się to szybciutko rozpracować, ale ja przez długi czas nawet nie próbowałam, bo nie zakładałam, że jest w tym wszystkim jakaś zagadka. UWAGA SPOILER Dopiero, gdy już zwrócono moją uwagę na to, że duchy muszą mieć jakiś motyw, że kieruje nimi coś, co ma ścisły związek z tym konkretnym samolotem, to zgadłam w czym rzecz. Udało mi się nawet wyłowić winowajcę, co już w sumie było najprostsze - najlogiczniejsza opcja i tyle KONIEC SPOILERA.
 
Niskobudżetowa ghost story w reżyserii specjalizującego się w podrzędnym kinie Roba Pallatiny, w kiczowatych obrazach skierowanych do raczej wąskiego grona osób. Do ludzi, którzy potrafią przymknąć oko na poważne niedostatki techniczne. Ze scenariuszem „Lotu 666” sprawa przedstawia się trochę lepiej – banalna historyjka z mnogością topornych, naiwnych i bezsensownych dialogów, ale bez nużących przestojów i na odwrót: bez nadmiernego dynamizmu. Czy zatem warto na to poświęcać czas? Nie radzę. Nie polecam, chociaż sama jakoś szczególnie się na tym nie męczyłam. Nie wiem, albo akurat byłam w nastroju odpowiednim na takie koszmarki, albo i tak niewysokie wymagania względem kina jeszcze mi się obniżyły.

1 komentarz:

  1. Jak dla mnie film nie był taki zły... może dlatego, że oglądałam ten obraz w tydzień po przeprowadzce do nowego kraju, popijając tanie wino z Lidla. A może dlatego, że przypomniał mi długie, nocne loty przez ocean

    OdpowiedzUsuń