piątek, 3 marca 2023

„Abyzou” (2022)

 

Arthur i jego ciężarna żona Claire odwiedzają jego ojca, shomera Saula, mieszkającego na Brooklynie w Nowym Jorku. Wbrew obawom kobiety gospodarz przyjmuje ich bardzo ciepło i najwyraźniej szczerze żałuje, że wcześniej nie zaakceptował życiowych wyborów swojego jedynego syna. Jest wdzięczny Arthurowi za drugą szansę, jego drogi gość ma jednak ukryte intencje. Niedługo po przybyciu Claire i Arthura do prywatnej kostnicy Saula zostają wwiezione zwłoki genialnego uczonego nazwiskiem Yosille. Na prośbę gospodarza wstępne czynności przy denacie wykonuje jego syn, który odkrywa i niechcący uszkadza nietypowy wisiorek na szyi Yosille'a. Zawstydzony Arthur zataja przed Saulem owo znalezisko, nie zdając sobie sprawy z jego wagi. Nie wiedząc, że przypadkiem uwolnił mroczne moce, z najwyższym poświęceniem spętane przez Yosille'a.

Amerykańsko-brytyjsko-bułgarski horror chasydzki w reżyserii Olivera Parka, między innymi twórcy shorta „Vicious” (2015), wcielonego do antologii filmowej „Nightmare Radio” z 2019 roku. Historię obmyślili Hank Hoffman i Jonathan Yunger, ale już tylko ten pierwszy przelał ją na karty scenariusza. Początkowo skrypt zatytułowano „Abyzou” (oficjalna polska nazwa), później jednak przechrzczono go na „The Offering”. Inspirację Hoffman czerpał przede wszystkim ze swoich życiowych doświadczeń. Syn ortodoksyjnego wyznawcy judaizmu, rabina i dyrektora rytualnego, Barucha Hoffmana, przez jakiś czas pełniącego posługę w Adath Israel Congregation w Toronto w charakterze drugorzędnego kantora, w wieku osiemnastu lat podjął pracę w kostnicy w Benjamin's Park Memorial Chapel w Toronto, polegającą na nocnym czuwaniu (też recytowaniu psalmów) przy zmarłych. Główne zdjęcia do „Abyzou” ruszyły w drugiej połowie stycznia 2021 roku w Nu Boyana Film Studios w stolicy Bułgarii, w tak zwanym reżimie sanitarnym tłumaczonym pandemią COVID-19. Głównym dystrybutorem na terenie Stanów Zjednoczonych została firma Decal, która swoją działalność na rzecz tego tytułu (szeroka dystrybucja w kinach) rozpoczęła w styczniu 2023 roku. Natomiast premierowy pokaz „The Offering” Olivera Parka odbył się we wrześniu 2022 roku w Stanach Zjednoczonych w ramach Fantastic Festival.

Popcornowy horror nadnaturalny - zdaniem scenarzysty, Hanka Hoffmana, tylko takowy udający – opowiadający o mitycznej istocie znanej jako Abyzou, Porywaczce Dzieci, żeńskim demonie między innymi z żydowskich baśni ludowych (właściwie bytujący w folklorze Bliskiego Wschodu i Europy), który swój pierwszy bardziej znaczący występ na ekranie zaliczył w „Kronice opętania” (oryg. „The Possession”), też mainstreamowym horrorze Ole Bornedala z 2012 roku. Przez fanów gatunku kojarzony też choćby z „Nocnym czuwaniem” Keitha Thomasa i „Autopsją Jane Doe” André Øvredala. Tak się złożyło, że niedawno miałam dość wątpliwą przyjemność obejrzeć inny horror nawiązujący do mitologii żydowskiej, „Kołysankę” (oryg. „Lullaby”) Johna R. Leonettiego, reżysera między innymi „Annabelle” (2014), „Watahy u drzwi” (2016), „Siedmiu śmiertelnych życzeń” (2017) i „Ciszy” (2019) opartej na powieści Tima Lebbona w Polsce wydanej pod tytułem „Milczenie” (Zysk i S-ka, 2020). Bardzo zbliżona jakość... u mnie z delikatnym przechyłem w stronę „Kołysanki” Leonettiego. Sprawę przesądziła „przeurocza” dziatwa z piekła rodem – całkiem fantazyjna robota twórców efektów specjalnych, których w dalszej partii co prawda trochę już poniosło, ale uważam, że nie aż tak, jak tych tutaj. Główny punkt programu pt. „Abyzou”, stworzenie wyczarowane przez komputerowych Merlinów, stawiam w jednym rzędzie z niesławnym Rekinado (Sharknado) z filmowej serii Anthony'ego C. Ferrante'ego. Z autentycznym zażenowaniem przyjęłam to „cudo” grasujące w świątyni sympatycznego Saula (przekonująca kreacja Allana Cordunera). Dawniej ortodoksyjnego Żyda, który w pewnym momencie zaczął głęboko żałować swojego podejścia do jedynego syna Arthura (drętwy występ Nicka Blooda, może dlatego, że trafiła mu się boleśnie nijaka postać; to samo zresztą muszę powiedzieć o jego filmowej żonie Claire, w tej roli Emily Wiseman). Nadal jest człowiekiem wielkiej wiary, ale nie tak zasadniczym, despotycznym(?) w stosunku do swojej latorośli. Matka Arthura zmarła, po długiej, wyniszczającej chorobie, gdy ten był jeszcze młodziakiem, co dla niego mogło być nieco mniej traumatycznym przeżyciem, gdyby w tym potwornym okresie miał należyte oparcie w ojcu. Właścicielu niemałego gniazdka na Brooklynie w Nowym Jorku, mieszkania i zarazem miejsca pracy/posługi. Właśnie tutaj Arthur dorastał, a gdy dorósł, wbrew planom swojego rodziciela, „czmychnął nie oglądając się za siebie”. Jakiś czas potem zaprosił Saula na swój ślub, ale śmiertelnie obrażony starszy mężczyzna nie skorzystał. Poza wszystkim innym to był wyraźny sygnał, że Saul nie akceptuje związku syna z Claire, pochodzącą z Wielkiej Brytanii aspirującą autorką książek kucharskich, która obecnie, bardziej hobbystycznie niż zarobkowo, pisze i redaguje artykuły publikowane głównie w internecie. Niedługo na świat ma przyjść pierwszy wnuk, a właściwie wnuczka Saula. Długo wyczekiwane maleństwo, które najprawdopodobniej odegrało główną rolę w zakopywaniu rowu między ojcem i synem, a przy okazji jego małżonką. Claire mniej optymistycznie od swojego partnera, zapatruje się na to mocno spóźnione spotkanie z teściem, „na miękkich nogach” przekracza próg jego „plastikowo mrocznego” domostwa, pamiętając smutne opowieści Arthura o jego dzieciństwie u boku żarliwego wyznawcy judaizmu. Widok, jaki „na dzień dobry” zastaje w środku bynajmniej jej nie uspokaja, ale potem wyrasta przed nią uśmiechnięty, życzliwy, naprawdę ciepły starszy pan, który serdecznie przytula nie tylko swojego jedynaka, ale też nieco zdezorientowaną praktycznie obcą mu synową. Pomiędzy Claire i Saulem błyskawicznie rodzi się więź, którą niebawem może zerwać nie kto inny, jak Arthur. Człowiek, którego do ojca przywiodła bardziej desperacja, niż potrzeba pojednania. Wstydliwy sekret, który w odpowiedniej chwili zamierza ujawnić przynajmniej Saulowi. Tym samym raniąc go do żywego?

 
W prologu „Abyzou” Olivera Parka starszy mężczyzna odprawia rytuał, w wyniku którego tytułowa demoniczna istota (wygenerowana komputerowo czarna mgła) zostaje uwięziona w jego martwym ciele. W ciele uczonego nazwiskiem Yosille, który po osobistej tragedii poświęcił się studiowaniu wiedzy tajemnej. I jej praktycznemu wykorzystaniu. „Zainfekowany” nieboszczyk trafia pod opiekę shomera Saula i jego lojalnego wspólnika Heimisha (przyzwoita kreacja Paula Kaye'a), który nie ufa jego „marnotrawnemu synowi”. Zna Arthura od maleńkości, twierdzi, że darzy go miłością (oczywiście platoniczną – przyszywany wujek), ale jednocześnie uważa, że należy patrzeć mu na ręce. Spodziewać się jakichś przykrych niespodzianek ze strony tego niewdzięcznego chłopaka. Gościa, który miał czelność tak głęboko zranić jego najlepszego przyjaciela, zawieść jego oczekiwania. Uwagę Saula zwraca nóż z osobliwą rękojeścią wydobyty z piersi Yosille'a. Tak się jednak niefortunnie dla wszystkich uczestników tej schematycznej „sztuki”, składa, że niemający należytego rozeznania w ezoteryce Arthur jest jedyną osobą, która wie o jeszcze jednym nietypowym przedmiocie wwiezionym do świątyni Saula wraz ze zwłokami Yosille'a. Błękitnym kamieniu zdjętym z szyi nieboszczyka (prowizoryczny wisiorek, samoróbka z wykorzystaniem zwykłego sznurka) i niechcący uszkodzonym przez potencjalną działalność siły nieczystej uwięzionej w zimnym ciele Yosille'a. Gdyby Arthur nie ukrył tego znaleziska przed swoim ojcem, w sprawę niezwłocznie zaangażowałby się znajomy Saula i Heimisha, nie egzorcysta, nie łowca duchów, nie demonolog, tylko kabalista. Generalnie rzecz biorąc, jeden z tych Bożych Wojowników, od których aż roi się w kinie grozy. W sumie idealnie wpasował się w to stereotypowe i jakby naprędce, boleśnie powierzchownie przedstawione towarzystwo. Mimo wszystko jakąś tam więź – niezbyt silną, ale zawsze – udało mi się nawiązać z Saulem. Nie mogę powiedzieć, że to jedyny bohater, który nie był mi kompletnie obojętny, ale gdyby jego synowa akurat nie nosiła pod sercem niewinnej istotki, najpewniej tak właśnie by było. Ile razy to już widzieliśmy? Ile razy biegaliśmy tą ścieżką? Upiorna dziewczynka, upiorna staruszka i wreszcie „upiorny” żeński demon. „Abyzou” to oferta przede wszystkim dla miłośników zabawy w „buu!”. Na mnie wprawdzie ani razu to nie podziałało, ale to nie znaczy, że inni sobie nie poskaczą. Nowa szkoła tak zwanego straszenia. Raptowne wskoki w kadr nierozerwalnie związane z uderzeniami dźwiękowymi, których filmowcy absolutnie nam nie skąpią. W moich oczach najatrakcyjniej wypadła scena z aparatem cyfrowym, ale jakiś przebłysk kreatywności dostrzegłam też na przecięciu jawy i snu – frapujący motyw, który, niestety dla mnie, został zaledwie muśnięty przez organizatorów tego niesamowicie przewidywalnego koszmaru. I jeszcze późniejsza akcja ratownicza Arthura, próba wyniesienia półprzytomnej osoby ze Strefy Mroku. W tych momentach zdecydowanie coś poczułam, ale dla mnie najbardziej emocjonującym fragmentem „Abyzou” okazał się prozaiczny, niezabarwiony nadnaturalnie incydent pod dachem przykładnie gościnnego Saula. Spodziewana, wręcz zapowiadana przez scenarzystę, ściskająca serce, dojmująco smutna, okropnie przykra chwila wcześniej tak uradowanego starszego człowieka. Mało tego, twórcy niechybnie podsycą ten depresyjny ogień, przypieczętują tę rodzinną katastrofę. Krótka zaduma i ruszamy z kopyta – nie ma czasu na analizowanie sfery wewnętrznej tego, tamtego czy tamtej. Nie ma nawet czasu na opracowanie jakiejś strategi, na przemyślenie kolejnych kroków. UWAGA SPOILER Najbardziej uległą, najbardziej łatwowierną, ufną osobą w tym gronie moim zdaniem jest Claire. Wcześniej nie byłam co do tego przekonana, ale przebieg jej spotkania z (nie)znajomą rozwiał wszelkie wątpliwości KONIEC SPOILERA. Zamknięcie tradycyjne. A właściwie całkiem interesujące wejście w ostatnią scenę i standardowe wyjście.

Napisany głównie z myślą o ociepleniu wizerunku środowiska żydowskiego, horror o mitycznym stworzeniu terroryzującym zwykłych śmiertelników na Brooklynie. Wyreżyserowany przez Olivera Parka trendy straszak. Typowy jumperek. Niegrzeszący tak zwanymi dłużyznami, niegardzący efektami komputerowymi, błyszczący horror chasydzki. Żaden tam niechluj czy nader mroczne panisko, a raczej pannica z tego „Abyzou”. To produkt bardziej przyjazny widzowi, który niewątpliwie błyskawicznie zatrze się w mojej pamięci. Zgubi się w tłumie „sobowtórów”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz